Palestyna po raz trzeci - Ksawery Pruszyński (czytelnia książek online TXT) 📖
Wydana po raz pierwszy w 1933 roku książka Ksawerego Pruszyńskiego stanowi cykl reporterskich obrazów z Palestyny, gdzie właśnie — dzięki kolosalnemu, budzącemu mimowolny podziw wysiłkowi pionierów, wykorzystujących cień szansy, jaki pojawił się w polityce międzynarodowej — odradza się żydowskie państwo.
Pruszyński był wówczas korespondentem wileńskiego „Słowa”, trzymającego kurs konserwatywny za sprawą redaktora naczelnego, Stanisława Cata-Mackiewicza. Jednakże podobnie jak pismo potrafiło użyczyć swych łamów młodym, awangardowym i lewicowym żagarystom; tak samo Pruszyński potrafi zdobyć się na korektę swoich dotychczasowych zapatrywań. Autor „Palestyny po raz trzeci”, choć podkreśla swój katolicyzm (jeden z rodziałów stanowi emocjonalnie zaangażowany „reportaż uczestniczący” z uroczystości drogi krzyżowej podczas świąt wielkanocnych), swoją klasowo uwarunkowaną niechęć do komunizmu — podejmuje próbę obiektywnego spojrzenia na nowo powstające zręby społeczeństwa i kraju. Pisze wprost, jak bezpośrednie doświadczenie pozwalało mu wielokrotnie rozbijać antysemickie klisze.
Pruszyński szacunkiem postrzega żywiołowość, wielonurtowość i rozmach działań ludzi zmierzających do odzyskania Erec Israel; może nawet chciałby, żeby jego ojczyzna, też niedawno odrodzona, w tym i owym wzięła przykład z działań żydowskich. Co ciekawe jednak, niezwykle bystry reporter kreśli już wówczas zasadnicze rysy konfliktu politycznego w opisywanym regionie.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Palestyna po raz trzeci - Ksawery Pruszyński (czytelnia książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
Bratanek mego gospodarza, młody chłopak niedawno z Polski przybyły, poczyna sekundować Buchnerowi, niestrudzonemu tłumaczowi. Dowiaduję się, że mój gospodarz pracował niegdyś w kibucu i stąd przeszedł do moszawu. Dlaczego? Tłumaczy mi to on sam. Oto w kibucu nie mógł znieść, że nic nie jest jego własnością. Zbyt silnie odczuwał fakt, że jeżeli po latach dwudziestu np. odejdzie z kibucu, to w takim razie mimo pracy całego życia, jaką weń włożył, odejdzie z pustymi rękoma. „A tak na końcu życia nic nie mieć, niczego się nie dorobić, to ciężko przecież”.
Towarzysz Buchner, szczery kolektywista, kręci się na kanapce jak diabełek pokropiony kropidłem. Oczywiście — zwraca się ku niemu gospodarz — oczywiście. Nie neguje, że gospodarka kibucowa stoi na wyższym poziomie niż w moszawach. Nie zaprzecza, że w takim Ain Charoth przeciętny kibucnik niemający własnej koszuli na grzbiecie żyje lepiej i wygodniej niż on, właściciel jedenastohektarowego46 kawałka. Jednak wygodą życia jest przede wszystkim pewna swoboda własnej woli, pewne sobiepaństwo. Znaczy to — przynajmniej dla niego — więcej niż lepsze jedzenie, lepsze mieszkanie, niż to wszystko, co mają inni w dostatniejszych kibucach.
Jego własny dawny kibuc? — Nie istnieje. Cały się rozpadł. Najpierw wyrzucono komunistów. „Bo chcieli tworzyć swoje rosyjskie porządki” — dowiaduję się. Potem podzielono się na „lewych” i „prawych”. Potem część odeszła; jest teraz w jednym dużym kibucu pod Hederą. Z tym wszystkim gospodarka rolna szwankowała. „Kibuc, widzi pan, funkcjonuje dobrze wtedy, jeżeli wszyscy jego członkowie są przeniknięci tą samą ideą. Wszyscy — i tą samą. Inaczej wszystko się rozpada samo”.
Tak było i z Kfar Jechezkiel. Od kilku lat istnieje już ten moszaw. Bez — lub niemal bez — kapitału, czterystu kilkunastu ludzi znalazło w tej kompromisowej formie osiedlnictwa dostatni dach nad głową.
Czy kompromisowej? W chwili gdy po smacznym wiejskim obiedzie przyszło nam się żegnać, zapytałem jeszcze swego eks-kibucnika, co myśli robić w przyszłości.
Okazało się, że ma już gotową odpowiedź: ciuła pieniądze, by kiedyś kupić sobie własny, niezależny pardes. Dzieci dorosną, jedno zostanie w moszawie, innym trzeba będzie dać wedle możności prywatne gospodarstwo. Czy zdoła tyle uciułać wobec drożyzny ziemi? Zdoła, ziemia nie jest droga. Koło Tel Awiwu, oczywiście. Ale daleko, na pograniczu jordańskim... A wtedy, może, będzie już Transjordania47...
Jej góry, całe w płowych i błękitnych plamach, rysowały się w nieco przymglonym powietrzu jak daleki za Emekiem ekran. Widać je tu niemal ze wszystkich osad. Eks-kibucnicy z moszawu Kfar Jechezkiel, eks-kibucnicy z dziesiątka innych moszawów patrzą na nie w chwilach południowego odpoczynku. Tak jak ten przygodny gospodarz myślą może o tym, jak to kiedyś dzięki pracy w moszawie przejdą jeszcze do własnej kolonii prywatnej, dojdą do tego stanu posiadania, do którego doszli synowie założycieli Petach Tikwy i Richon Le Zion. Moszaw jest drogą powrotu do gospodarki indywidualnej. Czy zawsze? Ależ nie. Jest spora część ludzi, których myśl nie sięgnie dalej w swych planach, niż sięgają zwykłe, gospodarskie troski moszawu. Znajdzie się kilku ideologów, ludzi głębokich, którzy przemyślą wiele — i przejdą, czy też wrócą, do kibucu jako lepszej, wyższej formy bytu i gospodarki. O takim wypadku mówiła mi w parę dni później Chajuta Bussel w Daganii.
Ale bodaj reszta i większość wybiega w swych planach ku przyszłości, która ustrojowo bliższa jest Petach Tikwie niż Merhawii.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
A jednak monotonne w całym swoim porządkowym, prostolinijnym, ekonomicznym, nierozrzutnym pięknie są te wszystkie kibuce. Mówiłem to sobie, wychodząc tego samego jeszcze dnia (szliśmy jednak szybko, a osady nie są bardzo od siebie oddalone) z Gewy, gdzie brzmiała mowa rosyjska i niemiecka i gdzie w bibliotece wiejskiego kolektywu mogłem przewertować kilka najbardziej lapidarnych dla mnie, najbardziej w swych złowróżbnych dla naszej kultury porównaniach-proroctwach uderzających stron wielkiego dzieła Oswalda Spenglera48. Wzorowe gospodarstwa drobiowe, chromające mimo wysiłków tych ludzi zbożowe, ludzie młodzi i młodo wyglądający, dzieci. Przypomniało mi się, co mi powiedział Buchner, gdym go poznał i mówił z nim o kibucach:
— Szkoda, żem pana nie spotkał w zeszłym tygodniu, byłbym pana zawiózł do nas, pod Hederę. U nas wtedy było wielkie święto, wszyscy się bawili cały dzień...
— A dlaczego?
— Urodziło się dziecko.
Przypomina mi się to, bo Buchner pokazuje mi właśnie bloki Ain Charoth: z lekkiego skłonu góry zbiegają w sześciu liniach białe dachy niewielkich domów, niżej folwark, a u szczytu spinają jakby to wszystko dwa duże, o nowoczesnych liniach budowy gmachy i nieco niżej, między tymi dwoma, jeszcze większy trzeci. Jest niesłychany kontrast między tymi corbusierowskimi49 liniami paropiętrowych gmaszysk a dzikim jeszcze krajobrazem okolicy. Otóż dwa podobne sobie domy to domy dla dzieci, gdzie mieszkają one „z dala od rodziców”, jak mówiono w Histadruth Haowdim. Blok między nimi to jadalnia.
Merhawia to była skolektywizowana później osada. Ain Charoth, nim stał się kibucem, był tylko bagnem, Ain Charoth jest rasowym, pełnokrwistym kibucem. Salutuję50 w nim pierwszy rolniczy kolektyw spotkany na mej drodze życia, nowy typ osady rolniczej. Co mi powie? Co mi jego ludzie powiedzą?
Do Jonaja, sekretarza kibucu, do którego nas skierowano, idziemy uliczkami wśród parterowych, niezbyt dużych, a licznych domków, które przedzielają ogródkowe skwerki. Uśmiecham się do myśli, jaka mi właśnie przyszła do głowy. Buchner pyta, dlaczego.
— Widzi pan, ten widok przypomina mi, wie pan co? Coś tak „staromodnego”, jak to jest „nowoczesne”: uliczkę wśród domków pustelniczych zakonu kamedułów na Bielanach krakowskich. Jeden ze starych ascetycznych zakonów katolickich — i żydowski kolektyw.
Buchner się nie uśmiecha. Buchner mówi, mówi całkiem poważnie:
— Nawet pan nie wie, jak wiele jest tu podobieństwa...
Jonaj jest typowym robociarzem: ciężki, barczysty typ, poważny, mówiący raczej powoli, z dużym namysłem. Jest bodaj trzeci rok z rzędu „funkcjonariuszem” kibucu. Wielką machinę kolektywu, gdzie dużo znajdzie się ludzi z dyplomami, prowadzi tak, jak się prowadzi traktor, czołg. Wziął w rękę rosyjską, robotniczą czapkę, taką samą, jaką mnie51 w dłoni Lenin gestem wiecowego trybuna na znanych z lat rewolucji fotografiach. Demonstruje pługi i siewniki. Oprowadza po długiej, jak hala maszyn, oborze. Aż z folwarku przechodzimy ku położonej wyżej „części mieszkalnej” Ain Charoth.
Kubiczny52 gmach, zawierający kuchnię i jadalnię, posiada salę wielką, robiącą wrażenie sali jakiegoś nowoczesnego sanatorium. Czystość ścian i stołów, rząd okien wychodzących na pogodne stoki gór Gilboa, gdzie padł pierwszy król żydowski, wywoływały może to wrażenie. Był podwieczorek, zasiedliśmy więc przy herbacie. Jonaj odpowiadał na pytania stawiane mu za pośrednictwem Buchnera.
I znowu:
Od pięciu lat gospodarstwo zbożowe 8000 dunamów niemal nie przynosi dochodu. Kibuc stoi głównie hodowlą drobiu, zbytem do Tel Awiwu. Ale ma się, co sam widzę, doskonale.
Jako ciężary podatkowe płaci kibuc stały podatek roczny 250 funtów rocznie za ziemię (800 hektarów) i 50 funtów za budynki. Tych ostatnich jest czterdzieści kilka. Nadto płaci podatek z gospodarstwa zbożowego — 130 funtów rocznie.
W kibucu żyje 120 rodzin, 180 dzieci, około 30 nieżonatych i 14 „starych” — sprowadzonych z diaspory... Mają rytualną kuchnię, zbudowano dla nich nawet bóżnicę...
W tym miejscu przerywam:
— A wy tutaj nie chodzicie do bóżnicy?
Buchner odpowiada od siebie, że przecież mówił mi już, że kibucnicy są niewierzący, a Jonaj pośpiesza z resztką swego rosyjskiego:
— Jest takich paru, co chodzą... Dwóch, trzech...
— A wy — pytam Jonaja — jesteście religijni?
Jonaj uśmiecha się szeroko, pogodnym uśmiechem. A przecież to nie jest ten uśmiech, z jakim na modlącego się żyda patrzył chaluc z „Dacii”. Odpowiada po hebrajsku, że nie. Teraz nie. Niemniej kiedyś, jak się zestarzeje, kto wie...
*
Poznałem nauczycielkę z Polski, która od kilkunastu miesięcy jest tu z małą córeczką. Pokazała mi wszystkie nowoczesne urządzenia dwóch wielkich dziecinnych domów. Nie wiem, czy czułbym się dobrze w czymś takim, to jednak przypomina i szpital, i ochronkę zarazem. Ale bawiące się tam dzieci czuły się dobrze. Było ich zresztą w pokojach mało. Z balkonu widzieliśmy, jak na folwarku na kilkunastu koniach, tylko co odprzężonych od pługów, jeżdżą, podtrzymywane dłonią przez rodziców, paroletnie pociechy. Tu, jak wczoraj w Merhawii, wszystkie dzieci od chwili skończenia pracy w polu bawiły się z rodzicami.
Buchner, jako pedagog, podszedł do paru i w jednym momencie mieliśmy wokoło nas całą bandę dzieciaków. Garnęło się to z dziwną ufnością. Dziwiło, dlaczego nie zostaniemy tu na stałe? Po cośmy więc przyszli?
Jeszcze długo rozmawiałem z nimi i z wychowawcami. Podchodzili rodzice. Oni, wychowawczynie w białych kitlach i ja, polski dziennikarz, byliśmy tak razem nachyleni nad niesforną, ciekawską bandą główek, bandą, dla której wybudowano tu najlepsze domy, dla której oddano to, co kibuc miał najlepszego. Aby chować, aby hodować.
Dzieci te urodzone już były w Palestynie, nie na wygnaniu. Dla nich pogrom w Płoskirowie53 i wypadki niemieckie będą już historią, będą tym, czym dla nas są Kroże54, a dla naszych dzieci będzie Radzymin55. Potocznie dzieci urodzone w Palestynie nazywa się tu sabry — od nazwy polnego, zwykłego w tym kraju krzewu.
Sabry Ain Charotha, żywe i wesołe, odprowadziły nas ukłonami, gdy na drugi dzień poszliśmy Emekiem dalej. Pomyślałem jeszcze o nędznych, słabowitych, wrzaskliwych i cherlawych dzieciach naszego getta. Gdyby można zestawić takich dwoje — synów jednego i tego samego narodu, tak postawić po prostu obok siebie i pokazać ludziom — może by się uzmysłowiła najlepiej ta ogromna przestrzeń drogi, jaka leży między światem wygnania a światem odnalezienia ojczyzny.
Tel Josef, secesja sprzed lat z Ain Charothu, swe dwa białe bloki nowoczesnego „dziecińca” wznosząca na wprost tamtego kibucu, Beth Alfa skulona swymi niskimi domami pod masywem gór Gilboa były już za nami w następnych dniach. Koleją dosięgliśmy samego dna rozpadliny, którą Jordan spływa do Morza Martwego. Wpadliśmy w nią parnego, dusznego wieczoru, gdy z daleka huczały turbiny palestyńskiego Dnieprostroju, centrali elektrycznej Rutenberga. Noc spędziliśmy w kwucy Geszer. Istnieje stosunkowo dawno, ale jej domy to baraki, gdzie nocą prócz moskitów dokuczają i mniej egzotyczne insekty, gdzie bieda w tych „tłustych latach” biblijnego kraju nie ograniczyła tylko jednej rzeczy: pożywienia. Ludzie tu tylko tyle, że nie głodują.
Geszer ma tysiąc dunamów gruntu, położonych tuż przy samej kwucy, ale Geszer leży już poza Emekiem, jego grunty wspinają się po zboczach wzgórz nadjordańskich, jednych z najbardziej pustynnych chyba wzgórz na świecie. Z tych tysiąca dunamów pod uprawą — i to po jakich trudach! — jest dziś zaledwie dwieście pięćdziesiąt. Inwentarza jest bardzo, bardzo mało. Nie ma tak rozbudowanego gospodarstwa mlecznego jak w kibucach Emeku; przede wszystkim warunki do chowu bydła są tu słabsze niż na podgórskich halach Emek Izraela, a dalej brak większych rynków zbytu. O krok stąd rozpoczyna się pustynna dziś zupełnie Transjordania.
Chwycono się więc jeszcze jednej gałęzi palestyńskiego rolnictwa: bananów. Żeby się odratować, zasadzono ich od razu aż pięćdziesiąt dunamów. Ale klątwa nieurodzaju, jaka od trzech lat prześladuje Geszer i okolicę, nie ominęła bananów: zwarzyły je zimna i spaliło słońce. To spalone pole wyschłych, nędznych badyli mijają robotnicy Geszer, jak się mija cmentarz: leży tu zaprzepaszczonych 2500 funtów.
Banany dobiły kwucę. Jej zadłużenie sięga 5000 funtów. Zalegają od dawna, zalegają w sposób niepokojący spłaty pięcioletnie za maszyny rolnicze. Komornicy angielscy nie są nastawieni na celowe niszczenie rolnika — polityki ochraniania rolnictwa nie uważa się tu za nadzwyczajną, ad hoc i o trzy lata za późno uchwaloną łaskę — ale przecież i to wisi nad kwucą.
Klęska. Kryzys. Krach.
Ale ludzie, żeby przejść do Geszer nad Jordanem, porzucili Siedmiogród i Małopolskę, przebyli tysiąc trudów i przewartowali tysiąc i niejedną noc w obawie, czy na ich baraki i namioty nie zwali się napad beduiński. Z 12 założycieli kwuca rozrosła się ponad normalne rozmiary kwucy: liczy 140 dorosłych i 32 dzieci. Ludzie ci radzili i radzili. Dostali od rotszyldowskiej PJCA obszar gruntu 3000. Położony dalej od kwucy był jednak, jak się zdawało, dobrym terenem pracy. I to zawiodło; rozpoczęły się o warunki dzierżawy, o kwestie polityczne i gospodarcze ciągłe zatargi z PJCA. Co gorsza, nieurodzaj nie oszczędził i rotszyldowskich gruntów. Popróbowano uprawy pomarańcz i winogron. Sto dziesięć dunamów pardesu stanowi pewną pozycję dodatnią w opłakanym budżecie Geszeru. Ale pozycję bardzo, bardzo małą.
Jeżeli Geszer się utrzymał, jeżeli Geszer utrzymuje się nadal, to stało się to dzięki systemowi pracy, który podratował i wyprowadził „na swoje” niejeden nędzarski kibuc: tylko pół kilometra i most na Jordanie dzieli Geszer od miejsca, gdzie
Uwagi (0)