Palestyna po raz trzeci - Ksawery Pruszyński (czytelnia książek online TXT) 📖
Wydana po raz pierwszy w 1933 roku książka Ksawerego Pruszyńskiego stanowi cykl reporterskich obrazów z Palestyny, gdzie właśnie — dzięki kolosalnemu, budzącemu mimowolny podziw wysiłkowi pionierów, wykorzystujących cień szansy, jaki pojawił się w polityce międzynarodowej — odradza się żydowskie państwo.
Pruszyński był wówczas korespondentem wileńskiego „Słowa”, trzymającego kurs konserwatywny za sprawą redaktora naczelnego, Stanisława Cata-Mackiewicza. Jednakże podobnie jak pismo potrafiło użyczyć swych łamów młodym, awangardowym i lewicowym żagarystom; tak samo Pruszyński potrafi zdobyć się na korektę swoich dotychczasowych zapatrywań. Autor „Palestyny po raz trzeci”, choć podkreśla swój katolicyzm (jeden z rodziałów stanowi emocjonalnie zaangażowany „reportaż uczestniczący” z uroczystości drogi krzyżowej podczas świąt wielkanocnych), swoją klasowo uwarunkowaną niechęć do komunizmu — podejmuje próbę obiektywnego spojrzenia na nowo powstające zręby społeczeństwa i kraju. Pisze wprost, jak bezpośrednie doświadczenie pozwalało mu wielokrotnie rozbijać antysemickie klisze.
Pruszyński szacunkiem postrzega żywiołowość, wielonurtowość i rozmach działań ludzi zmierzających do odzyskania Erec Israel; może nawet chciałby, żeby jego ojczyzna, też niedawno odrodzona, w tym i owym wzięła przykład z działań żydowskich. Co ciekawe jednak, niezwykle bystry reporter kreśli już wówczas zasadnicze rysy konfliktu politycznego w opisywanym regionie.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Palestyna po raz trzeci - Ksawery Pruszyński (czytelnia książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
Ale na razie słyszę słowa jak „faszyzm”, jak „Mussolini”, jak „Hitler”, jak wreszcie „Polania”. Dzięki uczynności sąsiadów mogę śledzić sens hebrajskiej mowy. Jest on mniej więcej ten: kryzys wywołał na świecie wzrost tendencji reakcyjnych, faszystowskich. Każdy faszyzm — dowodzi Praji — jest związany z antysemityzmem. W tym miejscu ma mówca niezły orzech do zgryzienia: a Włochy chociażby? Tłumaczy zatem, że Włochy stanowią wyjątek, że dobre współżycie Mussoliniego z Żydami ułożyło się dzięki temu, że tam sytuacja przed przyjściem faszyzmu była mniej napięta niż gdzie indziej, nie tak skomplikowana jak w Niemczech... Ciężko idzie Prajemu i z Polską. Tu znowu stwierdza, że antysemicka jest opozycja, nie faszyzm. Za to na terenie niemieckiego faszyzmu teoria syjonisty-socjalisty króluje w pełni. I dopiero po tym wszystkim przystępuje do rewizjonizmu, by stwierdzić, że to „żydowski faszyzm”; przedwywód, który to poprzedził, czyż ma na celu wszczepienie pojęcia, że skoro każdy faszyzm jest antysemicki, to i żydowski faszyzm?... Ale o rewizjonizmie mówi krótko.
Dyskusję rozpoczyna młody chłopak, który dużo notował, a obecnie zaczepia poszczególne punkty dyskusji. Zasadniczo nie różni się od Prajego, jest może bardziej pełen optymizmu. Uważa, że wszelkie faszyzmy mają już bardzo niedługi żywot przed sobą, jest zdania, że jeżeli polski faszyzm nie „poszedł na antysemityzm”, to dlatego, że przede wszystkim Polska jako kraj mało uprzemysłowiony przeżywa kryzys mniej silnie, a dalej, że polski faszyzm robili ludzie, którzy go robili nieco „wbrew sobie”. Inny mówca powtarza właściwie te poglądy. Inny jeszcze zwraca uwagę na bardzo jakoby bliskie niebezpieczeństwo rewizjonizmu.
Ale mnie dużo bardziej niż treść tej, tak wewnętrznożydowskiej, dyskusji interesuje odnoszenie się do niej ludzi kibucu.
Odnoszenie się to było cały czas dość mierne, mimo że — jak podkreślili wszyscy mówcy — niebezpieczeństwo faszyzmu (rewizjonizmu) stoi u bram kraju. W dyskusji zabierano z rzadka głos. Słuchano mało. Dziewczęta i chłopcy powymykali się jedno za drugim na dwór, gdzie tymczasem ciemniała noc. Wielu drzemało.
W chwili, gdy na zakończenie dyskusji zaczął mówić Jari, nastąpiło pewne obudzenie. Najwyraźniej jego osoba wywołała ten odruch. Jari mówił bardzo powoli, zastanawiając się; to, co mówił, streszczono mi najsłabiej. Zdaje się, że zapowiedź zawalenia się faszyzmów przyjmował dość sceptycznie. Wskazywał na to, że robotnicy niemieccy głosują za Hitlerem. Wskazywał na to, że faszyzm ma swoje reformy socjalne, które na swój sposób będzie realizował. Wskazywał na jego siłę. Cytował — nie mogłem dojść z jakiej okazji — Turgieniewa i Tołstoja.
Zdaje się, że nie można mówić o obojętności kibucników Merhawii wobec tych wielkich zagadnień. Natomiast byli to ludzie fizycznie zmęczeni pracą i byli to ludzie, którzy zgadzali się z zasadniczą linią wywodów Prąjego i innych... Przyjmowali jego słowa, jak lud przyjmuje do wiary podawane słowa prawdy z ambony. Praji do pewnego stopnia „pokrywał zapotrzebowanie światopoglądowe” kibucu. Dawał długi, solidny, udokumentowany wykład socjalistyczny, z którego jednak słuchacze przyjmowali tylko najniezbędniejsze, ich zdaniem, ABC.
*
Właściwie z ulgą wszyscy poszli spać. Mnie umieszczono koło domu dzieci, w pokoju z dwoma innymi. Przeszliśmy wielkie podwórze kibucu. Górowało ono nad szeroką doliną pól Emeku. Ciągnęła nimi mgła, dawna malaryczna mgła, i wilgotne ciepło południowej nocy. Daleko przed nami ku wschodowi zniżał się szerokim pasem swych ziem Emek, kraj kolektywów.
I znowu wtedy, jak w Petach Tikwa, opowiedziano mi cichą palestyńską nocą jedną historię tego zdobycia.
Było to po prostu tak:
Największa dolina Palestyny, kwitnąca niegdyś, stała się w czasach rządów tureckich wielkim bagnem. Bagno sięgało aż po Nahalal, niemal po zatokę hajfską. Z wzgórz galilejskich koloniści chaluce patrzyli przez lata w wielką dolinę, o której przecież mówiły Święte Księgi, że była dla ich przodków mlekiem i miodem płynąca.
Moczary przygrzewało silne, podzwrotnikowe słońce; unosiła się z nich mgła wyziewów. W moczarach topiono się jak w bagnach pińskich; nawet ziemie sąsiadujące z nimi objęte były zasięgiem malarii. I była pustka.
Ale Żydzi chcieli kolonizować największą dolinę swej skalistej ojczyzny. Po kilkakroć uznano to za niemożliwość. Wreszcie, już po wojnie, Keren Kayemet wysłał trzy komisje fachowców dla ostatecznego zbadania, czy przecież nie dałoby się tam osiedlić zrzeszonych w kolektywy robotników? Wszystkie komisje zameldowały szefowi Keren Kayemetu, Usyszkinowi43, że jest to niepodobieństwem: Emek Izrael jest nie do osuszenia.
Usyszkin wahał się długo. Choć nigdy jeszcze żadni rzeczoznawcy nie byli tak jednomyślni. Usyszkin, który życie strawił na organizowaniu Nowej Palestyny, wahał się. Wreszcie wezwał samych robotników: „Trzy komisje powiedziały, że Emek jest nie do zamieszkania — rzekł. — Ale nie komisje mają go kolonizować i osuszać, a wy. Wybierzcie sami komisję i zobaczcie”.
— Sam znałem — mówi mój towarzysz — jednego z tej komisji robotniczej. Oto, co opowiedział:
„Poszliśmy poza Merhawię i chodziliśmy cały dzień. Błota, błota, błota. Nie było nawet ptactwa wodnego, ani nic, taka martwota! Gdzieś pod wierzchołkami gór lepianki arabskie. A myśmy chodzili i chodzili, a żaden słowa nie powiedział. To, cośmy widzieli, to malaryczne «grzęzawisko śmierci», jak je zwano, było takie, że nie można było rzec innych słów prócz słów rozpaczy. Więceśmy milczeli.
I takeśmy obeszli wokoło — przejść go nie było można niemal — ten Emek. Stara Merhawia była to ostatnia placówka. Od niej zaczynał się grząz. Wróciliśmy do miasta, przyszli do Usyszkina. — No cóż? — zapytał Usyszkin.
A myśmy nie wiedzieli, co powiedzieć. I dalej myśmy nic nie mówili. — Więc cóż powiecie towarzyszom? — pytał Usyszkin. Aż jeden był taki, co rzekł: — Panie prezesie. Co powiemy? A ot, co powiemy: jak matka ma jedno dziecko zdrowe, a jedno kulawe i w gorączce, to, panie prezesie, do którego ona pójdzie najpierw?”.
A potem mój towarzysz mi mówił, jak na tę dolinę zwaliła się cała armia chaluców.
„To nie byli nieliczni, odosobnieni koloniści prywatni dawnej epoki. Nad bagnami lądowały jedne po drugich, jedne po drugich, całe desanty młodych robotników. 167 227 dunamów Emeku porżnięto rowami. W duszny wyziewami błot skwar palestyńskiego lata, w zimne dnie wiosny stali po pas w wodzie, nadzy, chaluce. Kopano rowy na półtora metra. Pracowano ze zgiętym godzinami w łuk grzbietem, wyrzucając ziemię za rów, wbijając łopatę głębiej i dalej. Brzęczały gromadą moskity. Z każdym dniem niewidzialna ręka malarii wyszczerbiała szereg pracowników... Ale lukę zasklepiały nowe, młode siły i przybywający z diaspory chaluc brał za wypadłą z rąk rozdygotanych śmiertelną gorączką motykę. Luka zasklepiała się zaraz — a bagno nie odzyskiwało ani piędzi wydartych mu raz ziem.
W 1922–23 tereny Nahalalu wolne są od malarii. W 1922 koło Beth Alfa zapada na nią trzydzieści trzy procent pracujących, już w 1923 tylko pięć procent. W tym samym czasie w Nahalal z dziewięćdziesięciu spada na jeden procent. Jeszcze całe lata idzie praca. Chaluce mieszkają w barakach; ręce spękały od wysiłku, skórę nóg toczy jakby trąd. Doprawdy, wszystko tu inaczej niż na całym świecie: nim powstaną osady, powstały cmentarze. Ale w Emek Izrael walą po kolei nowi, nowi i nowi. I dziś pan przejdzie kraj kwitnących wsi, cieszących się tym, co zrobili ludzie. Bardzo piękny jest Emek. Choć ginęli tu młodzi chłopcy i dziewczęta, jak się ginie na wojnie, na froncie”.
Nazajutrz wczas44 opuściliśmy Merhawię oprowadzeni jeszcze przez niezmiernie uczynnego Prajego po leżącym niedaleko centralnym szpitalu Emeku, czystym i nowym, jak wszystkie tu tego rodzaje budowle. Mimo bardzo specjalnego ubrania na tę kilkudniową wycieczkę, upał już wkrótce zaczął nam silnie dopiekać. Droga zeszła z podgórza, na którym już leży Merhawia, do samej doliny, szła linią, gdzie niegdyś, to znaczy dziewięć czy jedenaście lat temu, biegła oś najgłębszych bagien, a dziś spływają dreny z leżących po obu stronach pól. W kilku miejscach młode gaje eukaliptusów, z wąskimi, przypominającymi brzozowe, liśćmi; to w miejscach, dokąd zepchnięto resztki błot, zasadzono te drzewa znakomicie wyciągające wilgoć. Wokoło spokojne, zwyczajne sobie pola, o marnym dosyć zbożu, obsiane przeważnie pszenicą i jęczmieniem, rzadziej obsadzone kartoflami. Łąki. Gorąco. Mijamy trójjęzyczny anglo-arabsko-żydowski napis wskazujący, że w miejscu, na którym stoimy, znajdujemy się już na poziomie morza, a o parę kroków w głąb Emeku i w głąb kraju dalej ku Jordanowi i kotlinie Morza Martwego zstąpimy niżej tego poziomu. W Geszer będziemy na samym dnie: około dwustu metrów niżej poziomu morza. Geszer jest nie kibucem, lecz kwucą. Buchner precyzuje mi różnice między tymi dwoma pojęciami:
I kibuc, i kwuca są kolektywami. Różnica ich polega jednak na tym, że kwuca jest małym, zamkniętym kolektywem. Ukonstytuowała się ostatecznie w małej kompanii i nie przyjmuje już więcej nikogo do swego grona. Natomiast kibuc jest kolektywem licznym, prawie jak nasze wsie, po kilkaset czasem osób. Oczywiście bywają i mniejsze: taka Merhawia na przykład. Obok tego kibuc jest formacją niezamkniętą: nadal przyjmuje nowych ludzi do swego grona.
Kibuc czy kwuca mają zasadniczo ten sam ustrój, modyfikowany jedynie miejscowymi zwyczajami i potrzebami. Przede wszystkim władzą kibucu jest zgromadzenie ludowe wszystkich jego członków. Odbywają się one stosunkowo często, w każdym razie, gdy tylko istnieje potrzeba jakiejś ważniejszej decyzji. Raz do roku wybiera się „funkcjonariuszy”. (Zauważyłem, że już wczoraj w Merhawii podkreślano mi bardzo skwapliwie, że nie ma w kibucu żadnych „urzędników”, żadnej „władzy”, są tylko „funkcjonariusze”). Stanowią oni zazwyczaj ciało kolegialne, mają i własne funkcje. Główną figurą jest ekonom zarządzający całokształtem spraw gospodarczych, sekretarz, którego zadaniem jest utrzymanie kontaktu ze światem, załatwianie spraw „polityki zagranicznej” kibucu, dalej skarbnik (ta funkcja, zwykle czysto buchalteryjna, łączona jest nieraz z funkcją ekonoma). Do tego dochodzi dwóch ludzi, których zadaniem jest rozkładanie godzin pracy na poszczególne gałęzie gospodarcze i przydzielanie kibucników do tych robót. Osobno od tego wszystkiego stoi tzw. sołtys, który reprezentuje na terenie kibucu władzę gminną, czynnik administracyjny, już podporządkowany władzom krajowym.
Wczorajsze rozmowy z kibucnikami i obecna z Buchnerem zlewają się, gdy tak idziemy polną piaszczystą drogą, w jedną całość.
Co się tyczy kibuców jako jednostek, to ich powiązanie jest różne. Są teorie, by kibuc był zupełnie samowolny, z innymi kibucami niezwiązany, a przynajmniej żadnym węzłem podporządkowania. Są inne, wedle których kibuc jest tylko jedną komórką ogólnego, krajowego, kolektywu... Na ogół wszystkie nowsze kibuce są ściślej ze sobą związane. I wszystkie w ten czy inny sposób związane z pewną partią polityczną. Kibuców Haszomer Hazair jest pięć-siedem — mówi Buchner. Związane są w kibuc-arcy, kibuc krajowy, z radą oraz z władzą wykonawczą z siedmiu członków. Są to tzw. kibuce szomrowe, od nazwy wchodzącej w skład miana partii Haszomer Hazair („ha” stanowi hebrajski rodzajnik), a oznaczającej strażników, oczywiście strażników odzyskanego kraju.
Olbrzymia większość kibuców znajduje się jednak pod wpływami Robotniczej Partii Palestyny (socjaliści należący do Drugiej Międzynarodówki45) władającej Histadruthem Haowdim. Są to tzw. kibuce chalucowe. Powiązane są ze sobą w sposób daleko ciaśniejszy niż kibuce szomrowe. Łączą się w jednym kibuc hamuschad (kibuc zjednoczony). Jeśli u szomrów członek zostaje najpierw członkiem danego kibucu, a w następstwie tego dopiero członkiem kibuc-arcy, to tu rzecz ma się zupełnie odwrotnie: najpierw jest się członkiem kibuc hamuschad, a potem dopiero otrzymuje się przydział do jakiegoś kibucu. Przydział w miarę zapotrzebowania sił w danej okolicy. Co do kwuc, to i one poszły na wytworzenie pewnych wspólnych organizacji. Taką jest zrzeszenie kwuc hewra hakwuzoth. Wszystkie te ponadkolektywne organizacje mają przede wszystkim znaczenie jako wzajemna pomoc należących do nich osiedli.
W polu nie ma prawie wcale ludzi wobec upału i wobec szabatu. Koło południa, minąwszy kilka mniej ciekawych osad kibucowych, doszliśmy do Kfar Jechezkiel, ślicznej, rozległej osady, której niewielkie domy o czerwonych dachach toną już, jak pod Tel Awiwem, w zieleni pomarańczowego sadu. Kfar Jechezkiel jest moszawem, innym jeszcze typem osiedla rolnego. Moszaw — moschaw of dim, osiedla pracujących — jest formą pośrednią między gospodarką prywatną a kolektywną. Osiedli tu osadnicy, którym brak kapitału lub przekonania socjalne nie pozwalały na stworzenie kolonii prywatnych tego rodzaju, jakimi są np. kolonie Petach Tikwy. Moszawy opierają się na następujących zasadach:
— każdy osadnik jest wyłącznym właścicielem swej działki gruntowej, oddanej mu przez Keren Kayemet. Nie może jej jednak sprzedać po cenie innej, niż ją sam nabył od Keren Kayemetu, ani osobie, na którą tenże się nie zgodzi. Nie wolno mu również używać pracy najemnej;
— wspólna jest gospodarka zbożowa (zaoranie, zasianie, plony) i co do niej decydują władze moszawu, wybrane przez zgromadzenie jego członków. Natomiast pardes, winnica, obora, hodowla bydła i drobiu są indywidualne, tak samo jak zyski, jakie przynosi kolektywna uprawa zbóż.
To pojęcie moszawu powtarzam sobie właśnie, gdy wchodzimy na chybił trafił do jednej z chat osiedla. „Chata” ma kilka czyściutkich pokoi, przyjmują nas dzieci, oczywiście znające już tylko język hebrajski. W salonie, w którym się znajdujemy, uderza mnie widok wielkiego jakiegoś ni to mebla, ni to pudła. Myślałem zrazu, że jakiegoś dziwnego rodzaju fortepian, okazało się, że po prostu... inkubator. Hodowla drobiu i w moszawie popłaca. Mówi nam to już młody, ogorzały po arabsku gospodarz, którego przywołały dzieci. I on jest z Polski, z Tarnowa. Wyjechał jednak jeszcze w 1913 roku, toteż z polskiego przechodzi chętniej na niemiecki, mocno zaprawiony jidyszem, ale i w tym idzie niesporo. Wreszcie towarzysz Buchner staje się tłumaczem. To jednak, co opowiada, nie jest zbyt interesujące. Mówi o kłopotach gospodarczych — och, bardzo małych — mówi i o spodziewanym urodzaju zbożowym, którego Emek oczekuje, jak tylko być może. Ma troje dzieci. Bawią się oto przy nas. Znowu uderza mnie
Uwagi (0)