Darmowe ebooki » Reportaż » Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 19
Idź do strony:
nowoczesnej dzielnicy. To było zaraz po wojnie, to miała być dzielnica i nowoczesna, i polska, tu miał się skoncentrować polski wysiłek gospodarczy Lwowa, jak przedtem, w listopadzie, u stoków Cytadeli i Góry Kadeckiej skoncentrował się wysiłek orężny. Ta dzielnica się nie buduje. Przed wojną marzono o wielkim Lwowie. Wyciągnęły się w różne kierunki miasta szlaki ulic jak wysunięte konary drzewa. Konary te nie obrosły w gąszcz nowych gałęzi i odgałęzień. Widziane z góry, wyglądają dziś jak ręce wyciągnięte na całą swą długość ku czemuś, co miało przyjść, miało być, a nie było.

Ludzie mówią jeszcze, że Lwów „gospodarczo usycha”. Gdy się patrzy na te ulice tak silnie, zdecydowanie wytyczone, ulice, od których nie odbiegły w różne strony rzędy dalszych ulic, widzi się prawdę tego usychania. Myślę o Krakowie, który buduje się nieprzerwanie, gdzie Błonia, Podgórze, Płaszów, Olsza otoczone są wieńcem nowych zupełnie osad, gdzie Bronowice ze wsi stają się przedmieściem, gdzie miasto sięga po Przegorzały i Bielany, gdzie narosły całe dzielnice małych domów, niskich, spokojnych, domów małych, spokojnych ludzi. Kraków przed wojną wapniał w muzealny stalaktyt, i to było, ostatecznie, w logice rozwoju. Kraków po wojnie rozrósł się niesłychanie. Lwów od wojny zastyga.

Lwów zastyga, i na tle ulic wyschłych, wyciągniętych daremnie ku dzielnicom, których nie ma, na widok okien wybitych i patetycznych plakatów, wieczorem, gdy sam tylko księżyc — ale za to jak teatralnie — oświeca barokowe fasady Rynku, czarną kamienicę wenecką, gzymsy kamienicy Sobieskich, Świętego Jura i Bernardynów, wszystko, co piękne i stare, uplastycznia się tak pięknie jak nigdy jeszcze. Właśnie dlatego, że wszystko wokoło smutne, zniszczone, zamarłe. Tylko w Bruges oddycha się pełną atmosferą przeszłości, tylko w Helsingør. I wtedy widzimy, że stary Lwów spogląda na nas barokiem miast włoskich i niemieckich, Norymbergą i Padwą, że jego Święty Jur patrzy tak samo rusko jak Ławra Peczerska Kijowa i święty monastyr poczajowski. Wtedy zobaczymy, że na szyldach lwowskich widnieją nazwiska angielskie i rumuńskie, mołdawskie i ormiańskie, żydowskie i niemieckie, wtedy zobaczymy, że Lwów, semper fidelis, był budowany przez amalgamat6 narodów, języków i ras.

Miasta tak zbudowanego nie ma w Polsce. Wilno jest podzielone po prostu przez pół na to, co wschodnie, i na to, co zachodnie. Cerkiew Romanowska to czysta Moskwa; ceglana i czerwona św. Anna to gotyk nie tylko niemiecki, ale królewiecki, krzyżacki. Granica kultur idzie tam środkiem wileńskich bruków. We Lwowie nie ma nigdzie granicznych słupów. We Lwowie będzie romańska cerkiew Ormian, a barokowa kopuła św. Jura, będą Niemcy i Bizancjum pomieszane jak stragany na rynku. A nawet Niemcy to będzie grób krzyżackiego wielkiego mistrza, który odbył wyprawę w służbie... Rzeczypospolitej. Granica różnych kultur biegnie tu nie poprzez ulice, ale poprzez gzymsy tej samej budowli, tego samego kościoła, pałacu, cerkwi. Granica narodów tego kraju, jak o tym pisał w „Buncie Młodych” człowiek tutejszy, Stanisław Łoś, biegnie nie granią miedzy dworskiej i chłopskiej, nie poprzez powiaty i gminy, ale poprzez środek łożnic małżeńskich. Głęboką ratio7 tej ziemi, jej istnienia i rozkwitu, jest łączność wszystkich jej elementów. Lwów stopił w jedno kultury, które gdzie indziej skojarzyć się nie dały. Ten stop im bardziej był różnorodny, tym silniej trwał w politycznej polskości kraju, ale też utrzymanie, wznowienie tego stopu, jego amalgamatyczność jest kwestią życia i zaniku Lwowa.

Rano, gdy się przyjeżdża do tego miasta, gdy jeszcze nikogo nie ma, idą ulicami od przedmieść baby w chustach z bańkami mleka. Mleko bulgocze w bańkach rozstawionych w wagonach pociągów podmiejskich, a wagony Polskich Kolei Państwowych rozbrzmiewają mową do polskiej podobną, a niepolską. Codziennie z wieńca wsi ruskich nachodzi ten babski najazd i codziennie na targowiskach baby, rozstawiając swoje mleko, kapustę i rzodkiewki, mówią mową niepolską. Wtedy redakcje biją na alarm, że pochód ruski wsącza się w centrum Lwowa.

Pochód ruski wsącza się w centrum Lwowa, jak się wsącza odwiecznie i wszędzie wieś do miasta. Pochód ruski wsącza się dziewczynami, które idą służyć w mieście, Kaśkami Kariatydami8, ciężkimi, bezbronnymi, urodziwymi. Pochód niski wsącza się studentem, synem chłopa, a czasem nawet aż „urzędnikiem” — zazwyczaj... woźnym z magistratu. Pochód ruski jest przyjmowany i przerabiany przez miasto. Dziewucha zrzuci chustkę i będzie chodziła z żołnierzem, który jest Polakiem, student nie znajdzie dla siebie miejsca, woźny z magistratu będzie się bał, będzie miał rodzinę, będzie drżał o posadę, będzie głosował na BBWR9, modlił się w kościele, mówił po polsku. To jest prawda, i to także jest prawda, że miasto dzisiejsze robi wszystko, co można, aby tych ludzi wchłonąć bez śladu, ale z roku na rok wytryska szyld nowego ukraińskiego sklepu, nowej kooperatywy10, nowej torgowli11. Choć każdy stragan witają redaktorzy gromkim biciem w werbel.

I miasto się nie buduje. I miasto, które ma mało robotników, ma dużo bezrobotnych.

Ludzie lwowscy, ludzie z Małopolski Wschodniej, budują się w Krakowie. Nie ma ochotników na kolonizację na tym terenie, gdzie prócz tego, wedle wskazań polskich poważnych ekonomistów, przeludnienie i głód ziemi dosięga szczytu. Ludzie nie chcą mieszkać i budować się w bastionie. Miasto się nie buduje i nie będzie się budowało, póki trwać tu będzie nastrój niepokoju, walk, zamieszek ulicznych. Miasto się nie będzie budowało i nie będzie pracy dla tych ludzi, co tu już są, i tych ludzi, których co roku przybywa na przedmieściach.

Ślubowanie

Znacie taki obrazek, tani, pocztówkowy, a miły, Wojciecha Kossaka12, dzieci lwowskich z obrony Lwowa? Jest chłopiec w za dużym szarym szynelu13, nachylony cały nad karabinem, stoi nad nim młodziutka dziewczyna ładująca inny karabin, są groby i brzozy Cmentarza Łyczakowskiego, śnieg poplamiony rudą krwią i błotem, a oni wypatrują coś przed sobą szerokimi, dziecinnymi, zdziwionymi tą śmiercią, która w ich rękach i w ich karabinach skurczyła się w mały kawałek ołowiu, oczami? Więc teraz tacy sami chłopcy i akurat takie same dziewczęta wysypują się z wagonów ustawionych szerokimi rzędami po wszystkich torach za małej na nie stacji. Wysypują się, jak to się widzi z żołnierzami na manewrach, niekiedy nawet formują się w szeregi i wtedy dopiero ruszają dalej. Jest może zaledwie trzecia rano na tej stacji, którą o tej porze mijają tylko zaspane dalekobieżne pociągi. Teraz takich pociągów nadzwyczajnych, jak ten, co właśnie nadszedł, przybyło lub przybędzie jeszcze dwadzieścia jeden. Na dworze już zupełnie jasno, tylko nie ma słońca i nie ma ludzi na ulicach. W to śpiące miasto, grupami, kupkami, gromadami, wchodzą teraz ci młodzi, jeszcze raz jak jakieś wojsko obce, wkraczające do opustoszałego miasta. Jakieś sztandary zwinięte i okryte pokrowcem przewozi dorożka. Spod dworca wypływa coraz więcej ludzi. Z mostu przerzuconego nad torem widać nowe zajeżdżające pociągi.

Ten tłum, który mnie ogarnia i mija, składa się z twarzy szarych ze zmęczenia i bladych. Ale to nie tylko noc spędzona w wagonowym tłoku. Pod ubraniami odgaduje się piersi wklęsłe, niezdrowe, ramiona nieobrosłe mięśniami, plecy wcześnie zgięte. Odgaduje się złe odżywianie i biedę, życie nie tylko biedne, ale wadliwe. A oto co dziś jest w Częstochowie, to naprawdę największe, jak Polska Polską jeszcze niespotykane, skupisko młodzieży akademickiej14. Tylu razem nie było ich jeszcze nigdy i nigdzie. Można więc dokonać przeglądu młodego inteligenckiego pokolenia, ale ten przegląd nie wypada wesoło. Nie trzeba być lekarzem, nie trzeba być oficerem z komisji uzupełnień, nie trzeba było być w Niemczech, Czechach, Austrii, wszędzie na Zachodzie, widywać tam takimi samymi wczesnymi niedzielnymi rankami wysiadające tłumy młodych ludzi idących na wycieczkę. Tamte rumiane, młode twarze, tamte postacie smukłe, wystrzelające w górę, wyprostowane w strunę, markowana krokiem sprężystość kolan, harmonijny, sportem urobiony ruch silnych ramion znaczą przerażającą fizyczną różnicę, jaka dzieli naszą młodzież od młodzieży całej niemal Europy. Wszystko, co widywało się za granicą, mówiło o trzecim dziesięcioleciu powszechności sportu, o rannej gimnastyce, o coniedzielnych wycieczkach, o nartach, górach, morzu, słońcu i skautingu, o bieżniach i boiskach, o wielkich elipsach stadionów. Wszystko, co się widzi tutaj, mówi nie tylko o biedzie, mówi o życiu złym, źle zorganizowanym, nieumiejętnym, mówi o braku wszystkiego tego, co szeroko było danym tamtym. Przypomina się wtedy, że chłopcu na obrazku Kossaka i dziewczynie, co ładuje karabin, nie zbywało na bladości i zapadłości policzków, że to, co się tak jasno paliło w ich oczach, to może była nie tylko heroiczna gorączka walki, ale smutniejsza gorączka suchot. Tylko że wtedy, w 1918 roku, staliśmy dopiero na progu nowego, własnego życia. Teraz odeszliśmy już od tego progu daleko. Lwowski listopad zamienił się w legendę. Blade, mizerne dziewczyny, niezdrowi, cherlawi chłopcy nie przeszli, niestety, do legendy.

Do legendy, książki z obrazkami i filmu nie przeszli także, jak się okazuje, inni jeszcze chłopcy. Oto wśród tego tłumu, spływającego od dworca, migocą nagle szamerowania złote i srebrne, pętlice i naszywki, mundury czerwone jak maki, niebieskie, ciemnozielone, białe, z szarfami i wstęgami przez pierś. Wygląda to, jakby w jakimś kinie na przedmieściu weszli nagle w tłum widowni bohaterzy ekranu, bohaterzy jakiegoś amerykańskiego filmu o gwardzistach wielkiej księżny Gerolstein, huzarach króla Panonii, kirasjerach Monaka. Pawie pióra i pawie barwy zgubione na chłopskim podwórzu. Porównanie z królestwami imaginacyjnymi15 nie jest takie nieścisłe. Arkadia, Demetria czy Akwilonia z korporanckiego spisu to nazwy, którymi reżyseria filmowa mogłaby śmiało zastąpić swoje również nieistniejące Panonie i Astorie. Kilkadziesiąt polskich burszenszaftów16 wystąpiło w Częstochowie z niebywałym przepychem już nie dekli, ale mundurów. Ci ludzie, opięci jak prawdziwi huzarzy, wcięci w pasie jak osy, noszą jakieś ogromne rapierzyska17 z gardami z aksamitu. Sztandary korporacyjne ze wspaniale wyhaftowanymi herbami, herbami dzielonymi na szereg pól i poletek, jak w heraldyce niemieckiej, lśnią jeszcze wspanialej niż mundury. Zastanawiam się, czy pod tymi szamerunkami i złocistościami, szarfami i pętlicami kryją się przynajmniej lepiej zbudowane klatki piersiowe. Niestety, mam wrażenie, że niejeden mundur sztukuje grubą warstwą krawieckiej waty niedostatek rycerskich mięśni, smętne ubóstwo bicepsów.

— Obóz idzie!

Przechodzień ustępuje automatycznie na te słowa, wypowiedziane nie krzykiem, ale głośnym rozkazem. Istotnie ulicą wali ósemkami kilkudziesięciu ludzi. Mieczyki Chrobrego błyszczą w klapach.

— Niech żyje Obóz Narodowy!

— Niech żyje. Niech żyje.

To jeszcze nie jest entuzjazm tłumów. Jest zresztą piąta rano. To ci z tej młodzieży, którzy jedni przybyli tu zorganizowani i karni. Odpowiadają im tylko inni zorganizowani. Oddział kroczący przecina niegęsty tłum krótkim mieczem swego przejścia. Nieco rąk podnosi się po faszystowsku. Kilkanaście kroków dalej znowu to samo. Za tymi, co przeszli, idzie nowa kolumna mieczyków.

— Niech żyje Obóz Narodowy!

Znowu to samo. I znowu tak samo i to samo:

— Niech żyje. Niech żyje.

Trzy, cztery, pięć razy to samo. Aż naraz z jakiegoś boku wydziera się nie zareżyserowany jeszcze, krzykliwy, suchotniczy głos:

— Niech żyje Polska narodowa, precz z Żydami!

Ale teraz masy są już rozgrzane, rozhuśtane. Wznosi się z wielu, ze wszystkich stron, spływąjące w jedno:

— Preeeecz!!!...

*

Jasna Góra to otoczony szerokimi wałami dawnej twierdzy klasztor-zamek, barokowy kościół, przy nim duża osobna kaplica, ciemna i mroczna, w której w ołtarzu pośród srebrnych wot wisi cudowny obraz. Kościół jest w tej chwili pełen akademików18, klęczących w ławkach, wystających przy konfesjonałach, przy ołtarzach, jedna za drugą odprawiają się msze, przez sam środek kościoła zmienia się ustawicznie dwuszereg klęczących, pomiędzy którymi przechodzi dwóch księży w białych paulińskich habitach, rozdając komunię świętą. Trzeba wiedzieć, że ten obrzęd nie ma odpowiednika w żadnej religii świata, że to nie mistyczne, ale prawdziwe ciało Chrystusa pod postacią chleba przyjmuje katolik. Teraz ten tłum z dworca klęczy tutaj, z rąk księży otrzymuje sakrament.

Ci ludzie klęczą teraz, podnoszą głowę na zbliżenie się księdza, odchodzą po komunii, kryjąc twarz w dłoniach. Barwnych korporantów19 nie ma prawie wcale. Blade twarze tych ludzi są teraz skupione, przeżywające. Ci ludzie naprawdę pielgrzymowali tu, i ci ludzie, przyszli doktorzy, architekci, sędziowie, nauczyciele, najoświeceńsza część młodego pokolenia, przyszła inteligencja narodu wierzy i daje wyraz swej wierze, tak jak ci chłopi, baby wiejskie i zwiędłe dewotki wmieszane w tłum młodzieży. Ta masa, olbrzymia, przez ten kościół jak przez wielki cembrowany kanał przepływająca masa, każdy ludzki atom tej masy wierzy w to, że właśnie w tym momencie pod postacią opłatka, pszennego ciasta, mąki zmieszanej z wodą, tak jak dziś jeszcze w Palestynie i na całym Wschodzie przyrządza się chleb, kryje się Bóg i do nich przychodzi. Ta wiara, trudna, niepojęta i dziwaczna dla każdego spoza tej religii, jest dla nich w tym momencie czymś zupełnie zrozumiałym, oczywistym i prostym.

Myślę o tym i myślę, że trzydzieści lat temu trzeba było przystępowanie do komunii świętej w Kościele katolickim szczególnie ożywić, że z tego sakramentu, który w swej niezwykłości uczyniono rzeczą wyjątkową i rzadką, starano się uczynić na nowo panem quotidianum20 jak za czasu mrocznych agap21 niewolniczych w kryptach katakumb. Temu lat dwadzieścia była to forma religijności niemal ginąca, zacieśniająca się do chłopów z odległych od miast stron, takich samych jak owi wiejscy pagani22 schyłkowych wieków cesarstwa rzymskiego, którzy byli ostatnią ostoją ginących bogów latyńskich, do kobiet, znowuż tych kobiet, które najdłużej w średniowiecznej Polsce wynosiły cichaczem za próg domów wieczorne ofiary egzorcyzmowanym przez nową wiarę bożętom23. Teraz niepodobna nie wiedzieć, że ci wszyscy młodzi i wykształceni wierzą tak samo jak chłopi i kobiety, że spełniają ten obrządek, dziwny dla obcych kręgowi chrześcijanizmu. Przez kościół przesuwają się tłumy.

Kilka lat temu, w „Przeglądzie Powszechnym”, młoda panna pisała o postępującym wzroście religijności młodego pokolenia. Cytowała cyfry. Religijność trudno jest

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz