Palestyna po raz trzeci - Ksawery Pruszyński (czytelnia książek online TXT) 📖
Wydana po raz pierwszy w 1933 roku książka Ksawerego Pruszyńskiego stanowi cykl reporterskich obrazów z Palestyny, gdzie właśnie — dzięki kolosalnemu, budzącemu mimowolny podziw wysiłkowi pionierów, wykorzystujących cień szansy, jaki pojawił się w polityce międzynarodowej — odradza się żydowskie państwo.
Pruszyński był wówczas korespondentem wileńskiego „Słowa”, trzymającego kurs konserwatywny za sprawą redaktora naczelnego, Stanisława Cata-Mackiewicza. Jednakże podobnie jak pismo potrafiło użyczyć swych łamów młodym, awangardowym i lewicowym żagarystom; tak samo Pruszyński potrafi zdobyć się na korektę swoich dotychczasowych zapatrywań. Autor „Palestyny po raz trzeci”, choć podkreśla swój katolicyzm (jeden z rodziałów stanowi emocjonalnie zaangażowany „reportaż uczestniczący” z uroczystości drogi krzyżowej podczas świąt wielkanocnych), swoją klasowo uwarunkowaną niechęć do komunizmu — podejmuje próbę obiektywnego spojrzenia na nowo powstające zręby społeczeństwa i kraju. Pisze wprost, jak bezpośrednie doświadczenie pozwalało mu wielokrotnie rozbijać antysemickie klisze.
Pruszyński szacunkiem postrzega żywiołowość, wielonurtowość i rozmach działań ludzi zmierzających do odzyskania Erec Israel; może nawet chciałby, żeby jego ojczyzna, też niedawno odrodzona, w tym i owym wzięła przykład z działań żydowskich. Co ciekawe jednak, niezwykle bystry reporter kreśli już wówczas zasadnicze rysy konfliktu politycznego w opisywanym regionie.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Palestyna po raz trzeci - Ksawery Pruszyński (czytelnia książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
Tymi wszystkimi stacjami Męki, którym zarosnąć gettem arabskim nie dano, idzie już teraz, nim będą tłumy, procesja za procesją, ludzie po ludziach. Idą po prostu wszyscy ludzie, jacy są: wszystkie narody, wszystkie wieki, wszystkie klasy. I wszystkie wyznania: spotkałem Niemców, luteran, szukających za zagubionymi w jakimś zaułku rodakami z jednej i tej samej wycieczki, oczywiście jej nie odnaleźli, aż w hospicjum. Ale oto nadeszła wycieczka francuska czy belgijska z katolickim francuskim księdzem. Poszli za nią. Słuchali pilniej niż inni trudno zrozumiałych dla nich słów obcej mowy. Na Miejscach Świętych powtarzali słowa obcej modlitwy. Robiąc to myśleli pewno, że są jedyni, pierwsi. Ale tu tak jest zawsze i od dawna.
Podróż do Jeruzalem jest droga, bardzo droga. Ubodzy, którzy tu są, to tylko ludzie z najbliższych już stron. Ci z dalekich — poza tymi, co jeszcze są spodziewani — to przeważnie ludzie średniozamożni, zamożni. Jest to aż uderzające, jak wielu się tu widzi myślących, uderzających właśnie tym swoim wyrazem twarzy. Tu idzie pewna elita całych społeczeństw.
Gdzieś przypomina mi się zwrot: „żywa wiara ludu”. To powstało, ukuło się w czasach, gdy słabej, zanikającej, zanikłej wierze religijnej „klas wyższych” przeciwstawiano silną wiarę chłopa. To powstało i ukuło się — ale to już się przeżywa. Przynajmniej w krajach, skąd przyszli ci pielgrzymi. Bo wszystko to są ludzie, którzy wrócili. Oni wszyscy i każdy z nich przekreślają tamto dawne, wczorajsze, zwietrzałe w okresie jednego pokolenia ludzkiego przeciwstawienie. Są pierwszą kadrową kolumną pokolenia, które owo przeciwstawienie przesunie z płaszczyzny życia — w długi rejestr ominiętych przez nawę Piotrową mielizn.
Nie ma takiej świątyni, wielkiej, sławnej świątyni w Europie, której wspomnienie nie łączyłoby się ze wspomnieniem rozszwendanych, rozwielmożnionych, bezceremonialnych gapiów z lornetkami do „przecedzania”, z kodakami do „przetrzymywania wrażeń”. W Jerozolimie są tłumy ludzi. W każdym z kościołów i Miejsc Świętych stoją niemal ogonki, jak w Rosji po chleb. I nie ma, nie ma „turystów”. To prawie dziwi, bo przecież to wszystko aż się prosi o kolekcjonera wrażeń. To wygląda jakby może, z uwagi na nastrój nabożny pielgrzymów, Wysoki Komisarz albo inna władza palestyńska zakazała zwykłym turystom odwiedzać te miejsca. I to jest zupełnie zrozumiałe. Ci ludzie, ci wszyscy ludzie przeżywają. Tu zmieniło się wszystko. Trzeba by przebić kilka może metrów bruku, bruku narosłego jak skorupa, jak rdza i śniedź, żeby dotknąć ręką skały sprzed tysiąca dziewięciuset lat. Musiano by ogniem huraganowym armat walić w to miejsce, by znieść to, co wybudowano na Górze Stracenia przez tych wieków dziewiętnaście. Ale oto przyszły tu tysiące ludzi, którzy bez kilofów i armat na nowo odsłonili zabudowaną Golgotę. Dla tych ludzi tamtego wszystkiego nie ma. Po prostu nie ma. Są tylko dzieje Jego Śmierci.
W wieczór, w zimne obecnie wieczory Jerozolimy, w wielkich salach hospicjów i wielkich nawach kościołów idzie na tłum zebranych fala rekolekcyjnych nauk. To jest nieco tak, jakby w tych ludziach dzienne, pielgrzymie sprawy na Miejscach Świętych roztopione uczuciem w płynny stop metalu chłodły obecnie i krzepły w nowe zarysy odlewu. Porównanie to uważam za oddające możliwie najwierniej to, co widzę tu, w te dni. Może być ono literackie i banalne, i co kto chce, ale doprawdy jest prócz tego wszystkiego i wierne. O to mi teraz chodzi. To jest doprawdy to samo, jak gdy wyrdzewiały na amen, połamany, pospolity szmelc przetapia się na lśniącą świeżość metalu. Pielgrzymi Świętego Miasta są takim stopem. Tu właśnie rozumie się cały sens określenia kojarzącego takie dwa słowa: ogień i wiara. Tak. Wiara jest tu naprawdę ogniem.
Było już zupełnie ciemno nawet na płaskich dachach-tarasach starej Jerozolimy, gdy zaczęliśmy skośnym zaułkiem schodzić w dół. Tuż zaraz jest ulica Salomona — wąski, łamiący się w zakrętach szlak, który widziany jest z góry wież jakby sznur przeciągnięty luźnie między dwiema starymi bramami wybitymi w murze, którym Sulejman oszańcował ówczesne miasto. Tu był jeszcze ruch, ale już zawalono drewnianymi zasuwami ciemne sklepy bazarów. Był ruch i światło lamp sklepowych i porozwieszanych pod łukami sklepienia, zakrywającego tu zupełnie niebo nad ulicą, latarń. Na via Dolorosa było ciemno i tłum.
Idzie ona niemal prostopadle ze wschodu na zachód starym Jeruzalem. Idzie, a raczej spada nierównymi stopniami bruku coraz w dół. Tędy miał iść Chrystus. Więc mijamy kapliczkę stojącą na miejscu, gdzie miał podejść Cyrenajczyk, mijamy pretorium i Miejsce Biczowania. Ale jest zupełnie ciemno. Na prawo i lewo uliczki zupełnie puste. Tą jedną naszą idzie wprost masa ludzi. Pojedynczo i grupami, i w kilku. Na dnie tej uliczki, u stóp tych wysokich, ściśniętych przy sobie domów, jest czarno. Widać tylko rozmazane w tym mroku i czarne kontury postaci, postaci. I słychać kroki, kroki, kroki. Tych, co szli ze mną, zgubiłem w tej ciemni i wszyscy się w niej pogubili, i nikt szukać nie próbuje nawet. Tylko schodzi i schodzi wciąż w tę ciemność, wciąż w dół. Jakbyśmy właśnie z tą wstającą nocą czwartkową schodzili tłumem w jakieś stare i czarne podziemia. Ludzi jest coraz, coraz więcej. Poznaje się to po coraz gęstszych odgłosach kroków, po potrącaniu w ciemności, po zwolnieniu przymusowym chodu. Coś się jakby w tej ciemności i schodzeniu przypomina z daleka. Z bardzo daleka: to tak, podobnymi do owych zaułkami, szli kiedyś ludzie Zatybrza i Suburry na nocne agapy i nauki katakumb. Jest taka scena z Winicjuszem, Krotonem i Chilonem, z Piotrem i Pawłem z Tarsu w Quo vadis. — Quo vadis? Quo vadimus? Getsemani, vadimus hodie92. — Do Getsemani.
Jesteśmy już za murami miasta, jest szerzej, jest gwarniej. Lampy znaczą z daleka szlak asfaltowej szosy. Huczą na niej motory aut, jedno za drugim, jedno za drugim. Po zboczach Góry Oliwnej, nam na wprost ślizgają się raz po raz światła reflektorów: tędy ujeżdża szeroką, nowoczesną, wygodną „autostradą” angielską każdy pielgrzym, którego stać na buicka, chryslera i taksówkę. Przed nami cały w lampach świeci złoto-biały fronton bazyliki, gdzie był niegdyś Ogrójec: jest to jasny na tle czarnej góry punkt i jest to jednocześnie cel. Tu, w dół od Jeruzalem jakby spływają dwie rzeki ludzi: jedni via Dolorosa, drudzy huczącą od samochodów stradą. Takie dwie rzeki.
Nowy, czysty i jasny kościół. Jasny od świateł i pełny. Są twarze, po których się widzi, że anglosaskie, że włoskie, że bawarskie (czy też pruskie?) pewno, że słowiańskie. Ale to tylko połowa. Przetyka to gęsto moc białych beduińskich „kuefirów” z czarną obręczą przytrzymującego je sznura nad skroniami. Przetykają je czerwone fezy arabskie, czarne i zmartwiałe jakby twarze Abisyńczyków. I jacyś Chaldejowie, i Kopci, i Armeńczyccy, i jeszcze, jeszcze jacyś. Jest się jakby zgubionym. Przy ołtarzu, jasnym od żółtych świec ołtarzu, ksiądz czyta Ewangelię: Łukasza, Marka, Mateusza, Jana. Czyta bardzo powoli, z odstępem po każdym prawie słowie, aby łacinę zrozumieli i ci, którzy z niej ledwo coś znają, aby mogli jej teksty śledzić w książeczce. Gdy przechodzi do trzeciej, ma się wrażenie, że to nie jest zwykłe czytanie Pisma; że to wszystko to jakby jakiś trybunał olbrzymi, który przyszedł, choć po wiekach, i po wiekach na jakąś dziwną wizję lokalną zbrodni kataklizmowi równej. Jesteśmy na miejscu, gdzie był ów gaj oliwny podmiejskiego folwarku i dokąd weszły późną, wiosenną nocą straże i zbrojni kapłańscy. A jeden po drugim, czterech, świadkami czynu będący, wywodzi nam i przekazuje, oto przez dziewiętnaście przekazuje wieków, swoje świadczenie.
Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum93 — podchwytuje chór ludów, przesuwając perły oliwkowych różańców. Tu modlą się wszyscy. Jest to jakby jakieś chwytanie się słów, najdrobniejszych, najbardziej codziennym użyciem wytartych słów modlitwy. Idzie to niemal rytmicznie i prawie jakby jakaś wspólnie dokonywana praca. Tak wspólnie, z poczuciem, że opuścić tego nie można, że nie wolno odjąć od tego rąk, dźwiga się przy budowie zbyt ciężkie na jednego belki. Ta modlitwa nocna ma właśnie charakter takiej zbiorowej pracy. Jakby ci oto podnosili powoli, coraz wyżej jakiś ogromny, jakiś za wielki ciężar. Jakby on przykuł ich, do siebie przykuł, w tej pracy.
Słuchamy pierwszego kazania. Nie zrozumie jego nikt, kto tu przybył teraz, ale przed ołtarz docisnęły się wszystkie białe „kuefiry” Beduinów i wszystkie czerwone fezy katolików-Arabów. Franciszkanin mówi po arabsku. Przez hieroglif szeleszczących i huczących słów trzeba się doszukiwać tego, co mówi. Wiemy o czym — i słuchamy. Potem mówi Hiszpan, potem Francuz. Kazania tak pójdą do końca. Ale wychodzę i za chwilę jestem przy ciemnym, niewielkim ogrodzie. W tym kraju bezdrzewnym muzułmanie, niechroniący żyć ludzkich, chronili drzewa. Światła oświetlają ich osiem; prastarych, rozłożystych jak wielkie polne grusze oliwek. Tradycja mówi, że modlił się On tu właśnie. Stąd od miasta przyszli tamci, aby wywieść i stawić przed sanhedryn.
Nad Cedronem, który w głębokim jarze oddziela Miasto od Góry, jak oddzielał je onego czasu, nad Cedronem i białą za dnia od nagrobków Doliną Jozafata, gdy wracam z Getsemani, trwa przeraźliwie czarna, niemal zupełnie bezgwiezdna noc. Ludzie wracają grupkami, ale jest bardzo luźno i bardzo pusto na tej drodze. Miasto jakby zmartwiało; prawdziwą ciszę miast w żałobie ma noc w Jerozolimie. Minęła mnie jakaś grupa idących, rozmawiali jakąś mową, która nawet chyba nie była arabska. Spod murów miasta oświetlony fronton Getsemani jest białą, maleńką plamą w ciemności. Tylko na prawo, niezasłonięte masywem Góry Oliwnej, pasmo szczytów zaczyna się już jakby odcinać, odcinać bardzo, bardzo powoli od blednącego jeszcze wolniej chyba nieba i bieleją u stóp jego gęste, podnoszące się ciężko mgły. Nad Morzem Martwym one wstają i za nim, za ścianą gór Transjordanii wznosić się zaczyna słońce.
Zasypia się twardo, ale trudno, jakby po jakim złym i męczącym śnie. Coś ciąży gorzej niż zmęczenie, jak hipnoza. Oczy się chowa po chwili i odwraca się od wielkiego, klasztornego okna, od bladego, smutnego świtu Wielkiego Piątku.
Droga KrzyżowaJest od rana deszcz i to okropne, wilgotne zimno, jakie panuje w Jerozolimie, gdy choć na chwilę nie ma słońca. Od rana też via Dolorosa idą pielgrzymki ku Golgocie. Dopadam pierwszej stacji Męki Pańskiej. Jest to ulica i tylko ulica, a na niej bielszy jakiś od innych gmach dawnego pretorium. Ale dziś przejdziemy tu tylko i przejdziemy koło kaplicy, z którą tradycja łączy cierniem Koronowanie, i koło innej na miejscu więzienia i jeszcze innej, nieco przedtem, gdzie miało mieć miejsce Biczowanie. Wszystkie te małe kaplice zalane od rana ludźmi. Nie można sobie wystawić94 tej mocy ludzi, tego jakiegoś napięcia, z jakim się tu wstaje o świcie, by być „na czas”. Idę z grupą wycieczki hiszpańskiej. Rozumiem bardzo mało ze słów szumnych i jakby klaszczących, jakimi hiszpański conducilore, franciszkanin, przypomina za każdą mijaną stacją to, co tu miało miejsce wieków dziewiętnaście temu. Ale przecież rozumie się tyle, ile trzeba. Tych rzeczy za wielkich i za ciężkich dla wszelkiej ludzkiej mowy, jedynych, wobec których nawet przecudna i przesilna prostota łaciny jest za blada i za słaba — tych rzeczy najbliżej podchodzą te iberyjsko-romańskie, a jakby nieromańskie dźwięki. Jest w nich coś, czego nie ma nigdzie indziej i czego najbardziej chyba na tej prawdziwej Drodze Krzyżowej brak, jakaś groza, jakieś przyciszenie głosu, jakieś jego niemal w krzyku bólu podniesienie, gdy się mówi o tym, co tu było. To nie jest żal, tu nie ma nabożnych i zrezygnowanych dobrotliwie wzdychań, gdy się w dalekim parafialnym kościółku obchodzi stacji czternaście tak samo, jak przesuwa paciorki koronki. Tu nie ma tego, co tam wszędzie jest i być musi — poczucia olbrzymiego dystansu, dwóch olbrzymich potężnie dystansów: Czasu i Przestrzeni.
Jest tłok, deszcz jest teraz ulewny, idziemy jeszcze wolniej. Oto tam minęliśmy miejsce, gdzie upadł po raz pierwszy pod ciężarem Drzewa, i tam, gdzie powtórnie, i tam, gdzie straże zawróciły Cyrenajczyka. W tej ulicy, pnącej się aż po nakryty kościołem krzyżowców szczyt Golgoty, postępuje nas przy sobie może z pięć, może siedem osób. Stacja idzie po stacji. Jesteśmy coraz bliżej Grobu. To takie dziwne — ale to jakbyśmy, idąc tak od stacji do stacji, ód śladu do śladu, wyszli z siebie, z tego „siebie”, którym jesteśmy, i z naszego czasu i wieku. Jakbyśmy byli coraz bliżej tamtego wszystkiego. Rokrocznie w Neapolu podczas mszy świętej odżywa podobno zaschła i trzymana w ampułce krew biskupa-męczennika z VI wieku
Uwagi (0)