Darmowe ebooki » Reportaż » Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 19
Idź do strony:
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Michał Kleofas132

Do Telechan jedzie się odnogą wąskotorowej kolejki dojazdowej. Trzeba sobie raz jeszcze uświadomić, że rzecz dzieje się na kresach, na pograniczu Polesia i Nowogródczyzny, że kolejkę budowano w roku szesnastym dla użytku niemieckiego frontu, że wreszcie Telechany nie leżą na głównej linii tego znakomitego szlaku, ale już na jego „bocznej odnodze”. Wszystko jest tu na miarę telechańską; obywatel posiadający 100 złotych w PKO uchodzi za lokalnego magnata, a obywatelka umiejąca czytać nie tylko w książce do nabożeństwa — za intelektualistkę. Pociągi na tej znakomitej, zagubionej w moczarze i przetrzebionym lasku, kolei kursują dwa razy dziennie. Urocze lokomotywki mają wąziutkie szyjki kominów, zakończone wspaniałym turbanem, niczym stare garłacze muszkieterów Ludwika XIII. Sapią i wydają z siebie pary i dymu więcej niż największe lokomotywy z Pacific Railroads, a postój na węźle kolejowym Święta Wola trwa o 35 minut dłużej niż postój ekspresu Paris–Niegoriełoje w Berlinie. Lasy wokoło tej kolejki, przecinające głuszę bezkolejowej przestrzeni kraju, są niestety wyniszczone zupełnie. Monotonia młodego lasu, częściej lasku, który tu ostał się lub wyrósł od tamtych czasów, jest smutna. Kolejkę tę w ostatnich czasach swej władzy wykorzystywali Niemcy do gruntownego ograbienia puszczy. Podchodziła ona przecież w najwspanialsze tereny borów skirmuntowskich, pusłowskich, dawnej ogińszczyzny. Olbrzymy leśne stały tu o krok, waliły się niemal na tory. Te olbrzymy były niemiłosiernie wycinane. Nie tylko dniem, ale i nocą, przy świetle lamp elektrycznych rąbano, piłowano, wywożono. Nie trzeba się temu dziwić: w tym właśnie okresie wojny bolszewizm zniszczył był siły obronne Rosji, na Zachodzie przybyła Ameryka, w Niemczech był głód surowców. Chemicy niemieccy wiedzieli, że drzewo odpowiednio przetworzone może zastąpić cały szereg potrzebnych surowców. Moc niemieckich erzaców133, erzaców odzieżowych, spożywczych, napędnych, fabrykowano z poleskiego lasu. Czekano z upragnieniem w Niemczech na te drzewa ładowane na kolejkach jak ta, między Janowem Polskim, Iwacewiczami a Telechanami. Dziś kolejka pozostała, jak w głuszy leśnej pozostały niepotrzebnie bloki olbrzymich betonowych schronów i fortów, jak przedtem pozostały karabiny, pasy wystrzelanych nabojów kulomiotowych134, maski do gazów trujących. Demobil olbrzymiej armii.

Opłakana kolejka idzie więc przez resztki swej niszczącej pracy, wije się jak olbrzymi, potworny kornik tego kraju. Och, nie mam za złe Niemcom, każdy patriota swego kraju musiałby to zrobić! Ale Polesie tych stron jest pustynnym Polesiem. Tam, gdzie wytrzebiono drzewo doszczętnie, spod mchów, które poschły, wydobyła się zaraza lotnych piasków. Drzemały spojone korzeniami drzew. Trzymała je pod powierzchnią sieć korzonków wrzosu. Gdyby wszędzie wyrąbano las, byłaby tu pustynia lotnych piasków. Małe osady i wsie, całe z drzewa, toną w miękkim piachu. Źle tu rosną zboża, fatalnie kartofle. Wreszcie Telechany. Nędza. Na pryncypalnej135 ulicy Marszałkowskiej, która dość smętnie przypomina Warszawę, same sklepy wódczane. Wyszynk, handel alkoholem, rozlewnia, wina i wódki. Czasy saskie do użytku braci chłopów. Coraz inni Żydzi sprzedają w tak samo nędznych chatkach najtańsze i najgorsze wódki. Wszystkie inne towary trzymane są jako dodatek do wódki i „machorki”136. Nawet skład apteczny siedzi kątem u wódczarza. Biało świeci przychodnia, pusta zupełnie, bezruchem promienieje kasa Stefczyka137, „otwarta dwa razy na tydzień”. Gdzieś betonem sklepione piece wypalają węgiel drzewny. Szyld komornika donosi, że przebywa on tutaj tylko „od 25 do końca każdego miesiąca”. Wystawiam sobie138, że najszczęśliwszy miesiąc w Telechanach to luty.

Potem naraz tymi suchotniczymi uliczkami zaspanego miasta wychodzi się za opłotki. Wielkie łodzie rozsychają się od słońca. Idziemy dalej, drzewa, ładniej, nie ma piasku. I naraz...

*

Kanał Ogińskiego.

Komuś, co Polesia nie zjeździł, nie wlókł się godzinami po piachu, nie jechał smrodliwą kolejką, nie widział tej nędzy, biedy, biedy cherlawych Żydów, brudnych dzieciaków tabunami, o jakich w centralnej Polsce nie ma się pojęcia, nie zrozumie, jakie wrażenie robi ten prosty kanał. Oto naraz ziemię przecina szlak szeroki, a wytyczony równo, jak strzelił, rozumną, pewną równością ludzkiej nauki. Wielkim szlakiem toczy się równo woda. Brzegi obramione są porządnie palisadą kołów. Jak okiem sięgnąć — długi, niebieski szlak. W oddali błękitnieje już, nie marszczy się jak tutaj i wygląda jak stalowa autostrada. Nad jego brzegami olbrzymie dęby, rozłożyste, cieniste, wspaniałe. Dębami poznaczony jest szlak kanału. Woda o zabarwieniu rdzawozłotym, żelazistym zabarwieniu wód Dniepru i Prypeci, odbija w sobie niebo, chmury i te wspaniałe hetmańskie dęby.

Tak jest przed nami.

Za nami woda rozlewa się w nieregularny, ale z prostych linii złożony, pięciobok. Ta geometria wszędzie tu, na Polesiu, gdzie drogi i szosy rozchodzą się w najbardziej nonsensownych zawijasach, a miasta mogłyby się uczyć symetrii od grzybów w lesie, jest doprawdy coś wspaniałego w tej geometrii. Jak wiadomo wszystkie teorie o tym, że planeta Mars jest zamieszkała, powstały stąd, iż uczeni dostrzegli na tej planecie równo wytyczone biegi wód — kanały — niechybny znak istnienia myślącej istoty. Otóż w tych nędzarskich, chaotycznie budowanych Telechanach, w tym kraju jak wielki samosiej, wyrośniętym bezładnie i dziko, naraz ten kanał pokazuje, że istnieli tu ludzie, którzy myśleli naukowo i tworzyli planowo.

Wspaniały kanał!

Woda płynie miękko, cicho. Okres spławu i natłoku na kanale to maj. Wtedy niezliczone ilości tratw spływają tą drogą. Całe miasteczka i wsi płyną jako flisacy. W takim Motolu królowej Bony pozostają podobno tylko starcy i Żydzi. Powstanie całych osad łączy się chronologicznie z powstaniem kanału. Dęby, które nad nim szumią, szumią naprawdę sławą.

Nie ma nic tak dziwnego jak ten kanał. Największe, najpotrzebniejsze dzieło, jakie tu wzniesiono w tym kraju, to on właśnie. A wzniosła go Rzeczpospolita, chyląca się ku upadkowi. Nie Rosja, nie Niemcy, dawna Polska. Wzniesiono go w epoce niemal saskiej i niewiele różnej od saskiej: sejmiki i zjazdy wrzały w najlepsze. Wzniósł to hetman, który był kiepskim wodzem, którego wylegującego się z kochanką w namiocie rozbił był w puch Suworow139. Nigdy Rzeczpospolita nie była tak bezsilna, strupieszała, bezpańska jak wtedy. Nigdy polska myśl temu krajowi nie dała rzeczy większej. Nie wiem, ile kilometrów ma dziś ten kanał. Wiem tylko, że jeśli może zaimponować inteligentowi z miasta, to jakżeż nie imponuje tutejszym, prostym, których po stu latach żywi, którzy nic wspanialszego nie widzieli. Przez przeszło sto lat, poprzez całą iłowajszczyznę140, dyskredytującą Polskę szlachecką, mówił tym ludziom o wielkich rzeczach, które tu zbudował ten Polak, pan, magnat, hetman, książę. Jego wymowa była silniejsza nad propagandę isprawników141.

Wodny szlak kanału błękitnieje daleko. Trzeba schylić się niżej od gałęzi dębów, żeby widzieć jego kres zlewający się z niebem.

Wokoło kanału jest puszcza, brudne żydowskie miasteczka, nędza chłopska poleska, groźne, nieużyteczne, obce, betonowe kazamaty142 Niemców. Kanał stanowił linię frontów. Najpotrzebniejszym dziełem, jakim się może wylegitymować Rzeczyposplita, to nie strażnice KOP-u, nie ludzie z miasta na posadach wójtów, nie spichrze zbożowe, nie policja, nie komornik w Telechanach, ale poprawienie, oczyszczenie dzieła Michała Kleofasa Ogińskiego. Kontynuacją — wspaniałą, rozumną, ale tylko: kontynuacją — dzieła wzniesionego przez magnata, hetmana i księcia, feudała szlacheckiej Rzeczyposplitej.

Korony dębów szumią nisko, niziutko nad swym rówieśnikiem, kanałem. Kajaki spływają wolno jego wodą. Jakie to dziwne, jaki to dziwny człowiek, Michał Kleofas Ogiński. Rzeczpospolita zawdzięcza mu dwie rzeczy:

— ten kanał,

— swój hymn narodowy.

Właśnie „Słowo”143 z lekka dworuje z niefortunności hetmańskiego oręża. To prawda. Ten hetman nie był żołnierzem, dzisiejsi generałowie są niezawodnie lepsi. Ale niestety, iluż to dzisiejszych generałów i wojskowych zna się na sprawach gospodarczych znacznie gorzej niż Michał Kleofas na wojskowych...

Kanał wolno, spokojnie toczy swe wody równo wytkniętym szlakiem. Nie ma żadnego pomnika Michała Kleofasa Ogińskiego. Jego ród wygasł, nie pracuje tu, na krańcach Rzeczypospolitej. Ale każda struga, która się wlewa w ten polski kanał, szemrze mu sławę, wraz z szumem dębów, nad wszystkie pomniki większą. Ale srebrne trąby pułków armii polskiej, bębny i czynele144 orkiestr wyrzucają tony jego mazurka. Ale młodzi oficerowie, młodzi żołnierze i podchorążowie prężą się wtedy na baczność, a 33-milionowy naród odsłania głowy na dźwięki przez niego po raz pierwszy złowione. Rzeczpospolitą, która przestała być szlachecką, i armię, która stała się zwycięską, prowadzi w przyszłość, jak przeprowadził ją przez burze dziejowe, hymn rusko-litewskiego kniazia.

Właściciel galerii portretów

Dziś rano jadłem śniadanie w niewielkim, czystym sklepie spożywczym, w którym stoją dwa stoliki, jest schludnie i porządnie. Zegar wskazywał pięć przed dziewiątą, prócz mnie i właścicieli nie było nikogo. Wszedł policjant.

— Flagi u pana nie ma!

Zrobiło się jakoś nieprzyjemnie. Jakoś nie widziałem jeszcze takiej sceny. Policjant był jakby zawstydzony, właściciel sklepu wyjaśniał:

— To pan dozorca zawsze wywiesza.

— To pan ma wywieszać, pan wie, że tak nakazano, pan chce, żebym panu sklep musiał zamknąć — powiedział policjant i szybko wyszedł.

Byłem człowiekiem nietutejszym, co widzieli wszyscy. Nie wiem czemu, wydało mi się, że tym razem stanowczość policjanta była nieco robiona, jak człowiek, który krzyczy bardzo głośno dlatego czasem, że właśnie się boi. Wydało mi się także, że policjant akcentuje raczej dla mnie słowa „nakazano” i „musiał”. Że chce powiedzieć, że to nie on nakazuje i że on będzie po prostu musiał.

Była chwila dosyć nieprzyjemna po wyjściu policjanta, ale powoli właściciele sklepów, ona szybciej i bardziej porywczo, on wolniej i ostrożniej przed obcym, poczęli się rozgadywać. Dość już naprawdę tych flag ciągle wywieszanych!

— To pan ma już całą galerię portretów — zażartowałem.

— A mam, proszę pana, mam. Wszystkie kazano kupować. Tylko Pierackiego145 jeden, inne same po dwa.

— Jak to, to portret śp. Pierackiego kazano panu kupować?

Człowiek patrzał się na mnie prosto w same oczy. Te oczy nie kłamały.

— A innych mam po dwa. Każą do każdej witryny, a ja mam dwie witryny. Chce pan zobaczyć tę moją „galerię” portretów?

Żona wytaszczyła je ze składziku. Istotnie kupiec miał dwóch wielkich Marszałków. Jeden był w zwykłym mundurze, popiersie, groźne, prawo patrzące oczy, włosy nastroszone. Czy myślał On kiedy, że go każą komuś kupować? Drugi był reprodukcją jakiegoś obrazu, z buławą opartą o jakiś dokument, z uchyloną portierą czy draperią, z jakąś małą armatką u nóg. Bóg Wojny nabyty z rozporządzenia administracji. Potem było dwóch Prezydentów. Jeden, pamiętam, w czapce marynarskiej, u spodu równiutko wypisanym pismem Prezydenta Rzeczpospolitej hasło o polskim morzu. Potem były dwa portrety generała Rydza-Śmigłego, znowu jeden w czapce marynarskiej, drugi w generalskim mundurze. Wreszcie była czarna, z boleśnie skurczonymi ustami, fotografia Bronisława Pierackiego. Czyście pomyśleli sobie, że wasze podobizny będą nabywać z rozkazu?

Galerię zamykał jeszcze ostatni okaz: duży Orzeł Biały.

— Ja miałem swojego Orła — tłumaczył kupiec — tu go teraz nie ma, ale jest w domu. Tego Orła to ja już dawno miałem w domu, a jak przyszła rewolucja, to go dałem w sklepie na Trzeciego Maja. Wtedy tu byli Niemcy, robili Białoruś, ale nic mi nie zrobili. Grano u nas wtedy w resursie146 Kościuszkę pod Racławicami. Ksiądz, który nie żyje, przemawiał, pani Korsakowa śpiewała od fortepianu, a mego Orła dali nad sceną. Teraz Orzeł był nieprzepisowy. Powiedzieli mi, że mogę go sobie w domu trzymać, a w oknie na święta musi być przepisowy.

— I Piłsudskiego mąż miał — dodała żona, aby nic nie zapomnieć.

— A jakże, z dziewiętnastego roku jeszcze. Jak w Wilnie był, to takich sprzedawali...

— Nikt wtedy nie kazał?

— Kupować? O, wtedy nikt! Wtedy sami kupowali, starczyć nie było można.

Jadłem jeszcze dość długo, więc przyniesiono mi nawet „tamtego” Piłsudskiego z domu. Była to reprodukcja, niewiele większa od pocztówkowej, starego portretu Kossaka. Marszałek jest w swej błękitnej kurtce, ma głowę opartą na szabli, dobre, zamyślone oczy. Miałem wrażenie, że ci ludzie prości patrzyli na tego Marszałka coś jakby, jakby z wyrzutem.

Pokazano mi jeszcze, porządnie poskładane, białe i czerwone bibułki, wstęgi, sztywny papier, pluskiewki, deski, obicie z jakiegoś materiału. Pełne urządzenie dwóch lad sklepowych na wielkie święta, których jest kilkanaście. Wtedy z lady trzeba wszystko wyprzątać. Wtedy, zależnie od święta, wędruje czerwień, biel i kir, wtedy w jednym oknie ukazuje się Marszałek albo Prezydent, albo Rydz-Śmigły, w innym odpowiednio, a pięć przed dziewiątą policjant sprawdza i może kazać zamknąć sklep.

*

Sklep był biedny, taniutki, w biednym, ubogim mieście. Właściciel tego sklepu musiał posiadać po dwóch Marszałków, dwóch Prezydentów, dwóch Rydzów-Śmigłych, musiał ponadto — prawda! — mieć Żwirkę i Wigurę147 oraz Orła. Jakie to przykre, że te nazwiska, nazwiska nieraz oczernione żałobą serdeczną, profanowane są nakazami. Jakie to przykre, że się wie, że za tymi nakazami stoi na pewno ktoś, co te portrety wydaje, drukuje, sprzedaje, że ktoś z tego ciągnie zyski i że zyski te ciągnie i powiększa drogą tych nakazów. Choćby to nawet szło na nie wiedzieć jak dobry cel — ileż w tym innej szkody. Gdzie jesteś o tej godzinie pięć przed dziewiątą każdej uroczystości, święta morza, obchodu, gdzie jesteś wtedy w tym kresowym miasteczku NN, dawna Polsko z 1917? Gdzie jesteś, dniu piękny, gdy może byli tu Niemcy, ale Kościuszkę pod Racławicami reżyserowała dobra wola narodu, z dobrej woli śpiewała, jak umiała, pani Korsakowa, po swojemu, nieudolnie może, ale szczerze przemawiał ksiądz proboszcz,

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz