Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖
Cykl szkiców należących do literackiego gatunku „listów z podróży”, popularnego w drugiej połowie XIX wieku. Sienkiewicz, który był początkującym autorem i pracował jako dziennikarz, zniechęcony marazmem panującym w Polsce, wyruszył do Stanów Zjednoczonych. Pociągał go młody, dynamicznie rozwijający się kraj, postrzegany jako państwo równości społecznej i ogromnych możliwości, gdzie razem z grupą przyjaciół, między innymi z Heleną Modrzejewską, zamierzał osiąść na stałe i prowadzić farmę.
W kilkunastu tekstach, publikowanych na łamach „Gazety Polskiej”, autor opisał swoją podróż przez zachodnią Europę, rejs przez Atlantyk oraz wrażenia z pobytu w Ameryce. W beletrystyczno-publicystycznej formie ukazał bezpośredniość i bezceremonialność Amerykanów, szybko rosnące miasta, rozległe przestrzenie kontynentu, który przemierzał koleją, konno i pieszo, żyzne doliny, skalne pustkowia i dzikie zwierzęta. Na uwagę zasługują trafne refleksje na temat losu Indian, dziesiątkowanych, demoralizowanych i pozbawianych ziemi przez amerykańskich osadników. Wyróżnia się również relacja z pierwszego triumfu Heleny Modrzejewskiej na scenach amerykańskich.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
W towarzystwie policjanta można zwiedzić także rozmaite zakłady chińskie, do których dostęp prywatnym osobom jest wzbroniony, jako to: zamtuzy638, domy, w których grają sekretnie w karty lub palą opium, posępne jaskinie służące za schronienie nędzy chińskiej lub na koniec przytułki świeżo przybyłych „koolisów”, którzy nie mogli jeszcze znaleźć sobie roboty. W jednym z takich domów przytułkowych widziałem kilkadziesiąt osób umieszczonych w niewielkiej sali. Świeżo przybyli jedni leżeli na słomie, śpiąc, drudzy popijali herbatę lub wyjadali ryż z wielkich, blaszanych naczyń z pomocą dwóch drewnianych pręcików, zastępujących miejsce naszych narzędzi stołowych. Zręczność, z jaką Chińczycy posługują się tymi pręcikami, jest prawdziwie zadziwiająca; podczas gdy mnie większe nawet grudki ryżu wymykały się zawsze, Chińczyk chwytał nimi najmniejsze osobne ziareczka, wybierając je tak dokładnie, jak ptak dziobem. Ogólny widok takiego domu tymczasowego przytułku przykre jednak sprawia wrażenie. Wszystko tu brudne, obdrapane, zaduszne, kobiety pomieszane z mężczyznami, chorzy ze zdrowymi. Cała też ludność chińska prowadzi życie lada jakie, niechlujne i niezdrowe. Mieszkania chińskie, zawsze przepełnione, są zaraźliwymi jamami, w których grasuje syfilis i ospa. Pojęć o racjonalnej higienie nie mają żadnych; jedzą byle co nie tylko ci, którzy, świeżo przyjechawszy, nie mają roboty, ale nawet i zamożniejsi, albowiem skąpstwo chińskie przechodzi wszelkie wyobrażenie. Ogólnie biorąc, jest to ludność spokojna i bojaźliwa, między sobą jednak Chińczycy kłócą się dość często i równie często kłótnie kończą się pchnięciem noża. Skłonni są także dosyć do kradzieży, dlatego też policja z żadną dzielnicą nie ma tyle do roboty, ile z chińską. A z drugiej strony nic trudniejszego, jak utrzymanie kontroli nad tą ludnością, której nazwiska są nie ustalone, do spamiętania i do napisania trudne, a prawie jednakowe. Ah-Wongów, Ah-Mingów, Jeh-Hangów liczy się tu na tysiące, a każdy pojedynczo wzięty podobny do drugiego jak dwie krople wody, każdy ma takież same skośne oczy, takiż sam długi warkocz, spłaszczony nos, ubiór — słowem, wszystko. Dlatego też ściganie chińskiego przestępcy połączone bywa z nieprzełamanymi trudnościami, zwłaszcza że wszyscy są między sobą solidarni i że policji tutejszej nie wolno jest używać z żadną ludnością — czy białą, czy żółtą, czy czarną — środków gwałtownych.
Moralność Chińczyków kalifornijskich stoi na dosyć niskim stopniu. Kwitnie między nimi wszelkiego rodzaju kosterstwo639, a zwłaszcza rozpusta, której przyczyną jest brak kobiet; ludność przebywająca tu składa się w dziewięciu dziesiątych z mężczyzn; bardzo niewielu z nich przywozi ze sobą żony, dlatego też zdarza się, że gdy między dziesięcioma Chińczykami zajmującymi mieszkanie znajduje się jedna kobieta, żyją z nią wszyscy razem. Przykłady takiej poliandrii640 widziałem często szczególniej na prowincji. W mieście kładą jej tamę domy publiczne, ale tylko do pewnego stopnia, ponieważ rząd stanowy ani domów publicznych, ani przywożenia nierządnic nie toleruje.
Przykłady owej rozpusty chińskiej oddziaływają nawet ujemnie i na ludność białą w San Francisco, dostarczając antychińskiej partii tutejszej jednego więcej dowodu przeciw dowozowi Chińczyków.
Cała ta ludność kosooka dostawiana bywa do Kalifornii przez kompanie chińskie, których w San Francisco istnieje sześć, solidarnie ze sobą połączonych. Nazw ich nie będę cytował, albowiem rzecz to dla czytelników obojętna. Kompanie te wynajmują okręty przeważnie od „Pacific Steam Ship Company”, które ładują na swoje pomosty „koolisów” w Kantonie, Szanghaju i innych miastach portowych. Oczywiście kompanie płacą za nich podróż i utrzymują ich do czasu wynalezienia roboty w San Francisco. Jest to jeden z najobrzydliwszych w świecie monopolów, równających się w gruncie rzeczy niewolnictwu, albowiem jak łatwo zrozumieć, biedny „kooli”, zaciągnąwszy dług na podróż, na pierwsze potrzeby życia, na ubiór, narzędzia rolnicze lub górnicze, płacąc przy tym komisowe od wynalezionej pracy, przy największej oszczędności, do jakiej tylko Chińczyk jest zdolny, nigdy prawie nie zdoła wypłacić się kompanii. Stąd Chińczycy są po prostu niewolnikami, a cała ich praca idzie na korzyść kompanii. Dodajemy do tego, iż kompania ich rządzi i sądzi, że nakazuje im zaopatrywać się we wszystko w swoich tylko sklepach, w których daje im kredyt, a zrozumiemy łatwo, że zwłaszcza robotnik nigdy prawie z jej rąk wyjść nie może.
Wstąpiwszy nogą na ziemię amerykańską, wszelki „kooli” niby jest wolny. Może natychmiast zerwać związki z kompanią i stosunek swój do niej zmienić w prosty stosunek dłużnika do wierzyciela. Mógłby nawet albo wcale nie spłacać zaciągniętych długów, albo spłacać w ratach dowolnych; mógłby, znalazłszy sobie robotę, nie brać w sklepie chińskim, słowem: rozpocząć życie na własną rękę. Ale rzadko to się zdarza. Naprzód, Chińczyk, przybywając do kraju obcego bez środków, bez znajomości języka, między ludzi obcych i nieprzychylnych, widzi w kompanii jedyną ucieczkę i jedyną opiekę, słowem: swój chiński obóz; następnie, przywykłszy w kraju do despotyzmu mandarynów641, do trzciny bambusowej, kangi642 i tym podobnych tortur, nie odczuwa całego ucisku kompanii, a na koniec nie wie, że prawa miejscowe, potężniejsze od kompanii, będą w największej liczbie razów trzymały jego stronę, mało troszcząc się o kompanię.
Później, ocierając się o ludzi białych, oswoiwszy się z językiem i prawami, i ze swobodą, przychodzi do świadomości swego położenia, ale i wtedy trzyma go w rękach kompanii strach. Prawa miejscowe mogą go wprawdzie osłonić przed otwartym gwałtem, ale nie osłaniają przed pchnięciem noża przez niewiadomą rękę, jakie spotyka każdego „koolisa”, który by chciał przeciąć węzły łączące go z kompanią.
Duch swobody amerykańskiej dawno by podkopał i zniszczył istnienie tego ohydnego monopolu, gdyby nie to, że ze stanowiska prawnego nie ma się jak do kompanii przyczepić. Prawo pozwala na istnienie wszelkiego rodzaju stowarzyszeń, pozwala na udzielanie kredytu robotnikom; Chińczycy nie są niewolnikami — jest to stosunek dłużników do wierzycieli. Monopol ten istnieje prywatnie, nie urzędowo; słowem: ze stanowiska prawnego kompanie są w porządku. Z tym wszystkim opinia publiczna tak dalece jest przeciw nim zwrócona, a agitacja antychińska takie przybrała rozmiary, że śmiało dziś można powiedzieć, iż tak dni istnienia kompanij, jak i dowozu Chińczyków są już policzone.
Przypatrzmy się teraz temu, co Chińczycy robią w Kalifornii. Jedyna odpowiedź dokładna: wszystko. Znakomita ich część zwróciła się do rolnictwa. Całe San Francisco położone jest na bezpłodnych wydmach i wzgórzach piaszczystych, a jednak kto się uda na jego krańce, spostrzeże na krańcach niezabudowanych jeszcze ulic, na wzgórkach, dolinach i pochyłościach, na bokach drogi, słowem: wszędzie, małe ogrody warzywne otaczające miasto jednym pasem zieloności. Chińska mrówcza praca zmieniła tu nieurodzajny piasek na najpłodniejszy czarnoziem. Jak i kiedy dokazali tego, sami chyba mogą dać na to odpowiedź, dość że wszelkie ogrodowizny, warzywa, ogrodowe owoce, maliny, truskawki dochodzą pod pieczą chińskich ogrodników do bajecznej wielkości. Widziałem truskawki tak wielkie, jak małe gruszki, głowy kapusty przechodzące rozmiarami po czterykroć nasze europejskie i dynie wielkości naszych balii do prania.
Chińska chałupa stoi w środku ogrodu, o każdej zaś porze dnia dostrzeżesz długowarkoczych żółtych ogrodników to kopiących, to wyrzucających nawóz na ziemię, to polewających warzywa. Czasem w interesie własnego apetytu lepiej tego nie widzieć, albowiem mnie samemu zdarzyło się podpatrzeć Chińczyków wlewających w rozchylone głowy nierozwiniętej jeszcze kapusty ciecz wytworzoną z ludzkich odchodów rozprowadzonych wodą. Całe San Francisco jednak żyje ogrodowizną i warzywami kupowanymi od Chińczyków. Co rano widać obładowane ich wozy ciągnące do środka miasta na targi lub zatrzymujące się przed prywatnymi domami. Można nawet rzec, że ta gałęź przemysłu przeszła w całej Kalifornii w ręce wyłącznie chińskie. Prawie nigdy jednak nie pracują oni na własnych gruntach, ale na wydzierżawionych. Nie kupują gruntów, dlatego że żaden Chińczyk nie przyjeżdża do Kalifornii, aby w niej osiąść stale, ale tylko dlatego, aby zarobić kilkaset dolarów i wrócić na starość do ojczyzny. Prócz przy wiązania do kraju i powodów religijnych skłania ich do powrotu różnica znaczenia pieniędzy w Kalifornii i w Chinach. W Państwie Niebieskim, gdzie pieniądz jest drogi, kilkaset dolarów stanowi już fortunę pozwalającą posiadaczowi jej odpoczywać. „Ja być tu nic, nic — mówił do mnie jeden z Chińczyków — a w »Czajnie«643 300 dolarów, ja wielki, o! wielki dżentelmen! (big, big gentleman)”. Mnóstwo także Chińczyków pracuje u białych farmerów, szczególniej w sadach. W Kalifornii, począwszy od San Francisco aż do San Diego na południe, uprawa zbóż nie odgrywa wielkiej roli, klimat bowiem jest dla żyta, pszenicy i innych naszych zbóż z wyjątkiem jęczmienia za ciepły. Główną więc gałęź rolnictwa stanowi uprawa wina i pomarańcz na południu, a drzew owocowych i chmielu wyżej644. Koło San Francisco i w hrabstwie Alameda wzdłuż linii kolei żelaznej ciągną się całe ogrody jabłoni, grusz, drzew brzoskwiniowych, migdałów, miejscami pola na przestrzeni kilkunastu i kilkudziesięciu akrów pokryte są krzakami porzeczek, w bliskości Sacramento ciągną się ogromne chmielniki. Otóż pracą koło tych pól i ogrodów zajęci są prawie wyłącznie najemni Chińczycy. Co więcej: farmerowie twierdzą, że tego rodzaju na przykład zajęcie, jak obieranie porzeczek lub chmielu, wymagające drobiazgowej skrzętności, nie może być tak dobrze spełniane przez białych, a prócz tego, ponieważ praca białych dwa razy jest droższą, przy innych robotnikach jak Chińczycy nie opłaciłoby się wcale.
Z powodu silnie rozwiniętej agitacji antychińskiej próbowano już zastąpić Chińczyków dziećmi, ale pominąwszy już to, że dzieci, objadając się owocami przy zbiorze, zapadały na diarię645, praca ich okazała się tak niedokładną, tyle owoców pozostawało na krzakach, że przynosiła raczej stratę niż zysk właścicielom.
Przy uprawie jednak zbóż na północy Kalifornii Chińczycy nie wytrzymują współzawodnictwa z białymi. Do orania, bronowania i żniwa robotnik biały, jako dwa razy silniejszy, daleko jest pożądańszy, robi bowiem prędzej i potężniej. Tam jednak, gdzie białych nie ma, używają Chińczyków i do tych zajęć.
Na południu Kalifornii, gdzie kwitnie uprawa wina, mniej także używają Chińczyków, albowiem łatwo jest o robotników meksykańskich i indyjskich, tak silnych, jak i yankee, a pracujących równie tanio, jak Chińczycy. W Anaheim i w okolicach Los Angelos oborywaniem winogradu trudnią się Meksykanie, zbieraniem zaś i wytłaczaniem prawie wyłącznie półcywilizowani Indianie, którzy przynoszą jeszcze i tę korzyść pracodawcom, że prawie zawsze przepijają u nich całkowity zarobek. Ale uprawa ogrodowizn i warzyw zostaje tak tu, jak i wszędzie, w ręku Chińczyków, również jak i wszystkie zajęcia służbowe spełniane w Europie przez kobiety.
Między skwaterami osiadłymi na ziemiach rządowych w Cost Ranye, Santa Ana, San Bernardino, Santa Lucia nie spotykałem prawie nigdy Chińczyków. Życie na pustyni, wśród lasów, wymaga potężnej pracy fizycznej, do której Chińczyk nie jest zdatny. Nie ma żadnego prawa, które by zabraniało brać im klemy rolnicze, osiadać na nich i po pewnym czasie dochodzić do własności, ale Chińczycy nie czynią tego nigdy. Życie na pustyni może zapewnić spokojny byt do śmierci, nie zapewnia jednak gotowych pieniężnych dochodów, o które Chińczykom, pragnącym na starość wrócić do Państwa Niebieskiego, głównie chodzi.
Drugim zajęciem ludności chińskiej wiejskiej jest przemywanie złota; jednakże zajęciem tym trudni się daleko mniejsza liczba Chińczyków niż rolnictwem, ci zaś, którzy się
Uwagi (0)