Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖
Cykl szkiców należących do literackiego gatunku „listów z podróży”, popularnego w drugiej połowie XIX wieku. Sienkiewicz, który był początkującym autorem i pracował jako dziennikarz, zniechęcony marazmem panującym w Polsce, wyruszył do Stanów Zjednoczonych. Pociągał go młody, dynamicznie rozwijający się kraj, postrzegany jako państwo równości społecznej i ogromnych możliwości, gdzie razem z grupą przyjaciół, między innymi z Heleną Modrzejewską, zamierzał osiąść na stałe i prowadzić farmę.
W kilkunastu tekstach, publikowanych na łamach „Gazety Polskiej”, autor opisał swoją podróż przez zachodnią Europę, rejs przez Atlantyk oraz wrażenia z pobytu w Ameryce. W beletrystyczno-publicystycznej formie ukazał bezpośredniość i bezceremonialność Amerykanów, szybko rosnące miasta, rozległe przestrzenie kontynentu, który przemierzał koleją, konno i pieszo, żyzne doliny, skalne pustkowia i dzikie zwierzęta. Na uwagę zasługują trafne refleksje na temat losu Indian, dziesiątkowanych, demoralizowanych i pozbawianych ziemi przez amerykańskich osadników. Wyróżnia się również relacja z pierwszego triumfu Heleny Modrzejewskiej na scenach amerykańskich.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Sklepy amerykańskie rzadko tu się trafiają, na wszystkich innych widać napisy chińskie, których cudaczne litery kreślone w prostopadłe wiersze odbijają na czerwono lakowanym papierze. Ale nie byliśmy jeszcze w miejscach najciekawszych. Oznaczają je latarnie porobione z laki i różnokolorowego papieru. To świątynie buddyjskie. Przed każdą z nich wisi pięć lub sześć takich latarni, aby wyznawcy mogli na pierwszy rzut oka odróżnić świątynię od innej zwykłej kamienicy. Wejdźmy do środka, przystęp tu dozwolony każdemu. Teraz już jesteśmy w Chinach naprawdę! Obszerny pokój obrócony na świątynię oświecony jest przez kolorowe lampy i różnokolorowe szyby. Po kątach jego stoją jedwabne parasole osadzone na długich rękojeściach, chorągwie ze słońcami, księżycami i smokami lub dłuższe drągi, na których wierzchnim końcu osadzone są brązowe emblemata nieokreślonych kształtów, podobne czasem do fantastycznych kwiatów, zwierząt lub przedstawiające chaotyczną mieszaninę jednych i drugich. Różnobarwne światło szyb i lamp rzuca pewien tajemniczy blask na całą nawę. W środku jej wznosi się pierwszy ołtarz, rodzaj niezbyt wysokiego, ale wielkiego stołu, na którym stoją dwa wysokie na dwie stopy srebrne smoki, w środku zaś piramida brązowa o nieokreślonych kształtach, pokryta inkrustacjami mającymi postacie zwierząt i ludzi. Piramida ta jest zarazem sanctuarium, w którym chronią się święte księgi Buddy; główny jednak ołtarz wznosi się w głębi świątyni. Tam, w mroku tajemniczym, a rozświecanym tylko migotliwym światłem dwóch łańcuszkowych lamp, wśród smoków, tygrysów i brązowych kwiatów lotusu, wychyla się spoza jedwabnych firanek posąg wielkiego Buddy. Budda przedstawiony jest w postaci siedzącej, z ręką i wskazującym palcem podniesionym do góry, jak gdyby nauczał. Włosy jego brody przechodzą przez szpary wzniesionej ręki, twarz koloru żółtobrązowego wyraża mieszaninę nudy i głupoty.
W podróży z Indostanu626 do Chin stracił widocznie swoją indyjską fizjonomię, albowiem oczy jego są skośne, policzki wystające, nos spłaszczony, twarz w ogóle przedstawiająca opasły typ chiński. Ubrany jest także w suknie chińskiego mandaryna, składające się z bogato haftowanej opończy, krojem podobnej nieco do ubrań moskiewskich „kuczerów”627, ze spodni obwiązanych przy kostce i papuci na grubych, białych podeszwach, z nosami pozadzieranymi do góry. Przed posągiem jego, na tej części ołtarza, która w katolickim kościele nazywa się mensa628, leżą małe pałeczki wyrobione z czarnego drzewa, a kształtem nieco do tkackich czółenek podobne. Każdy przychodzący Chińczyk bierze owe pałeczki, stuka przez parę minut ku większej chwale Buddy jedną o drugą i uważając swoją modlitwę za skończoną, wraca czym prędzej do businessu. Innych modłów w tych świątyniach, w których zresztą bywałem dosyć często, nie widziałem. Zauważyłem także, że na twarzy modlących się przez stukanie nie widać żadnego skupienia myśli, żadnego wzniesienia ich bądź ku Buddzie, bądź ku rozpamiętywaniu wielkich prawd przez niego głoszonych. Cała czynność, naprzód, trwa bardzo krótko, a po wtóre, zdaje się odbywać w sposób czysto mechaniczny, przypominający owe modlitwy bonzów629 za pomocą kołowrotka, na którego sprychach są wypisane modlitwy, a którego obrót powtarza je i posyła ku niebu, według pojęć bonzów, po tysiąc razy. Zresztą świątyń tych liczy się w San Francisco kilkanaście — cała bowiem ludność wyznaje zasady buddyjskie. Między „koolis”630 pochodzącymi z Mongolii i Mandżurii ma się znajdować pewna liczba szamanistów — ci jednak nie mają osobnych bóżnic. Mahometan i wyznawców Konfucjusza nie ma wcale. Mahometaizm lubo w swoim czasie propagowany dość silnie w zachodniej części Państwa Niebieskiego, a zwłaszcza w Bucharze, nie znalazł nigdy wielu wyznawców między właściwymi Chińczykami. Porywał on z łatwością gorącą wyobraźnię ludów wschodnich, rozszerzał się za władztwa Mogołów nawet w Indiach, ale treścią swoją, fantastyczną, pełną namiętności i uniesień, nie przemawiał nigdy do zimnego rozsądku chińskiego, który zdaje się być wcieleniem praktycznego pozytywizmu. Co do zasad Konfucjusza, wyznają je tylko cesarz, dwór, klasy wyższe i może oświeceńsza ludność stołeczna. Jest to religia urzędowa, jeżeli zasady te religią nazwać można, albowiem cała nauka Konfucjusza jest raczej wykładem o moralności. O ile przypominam sobie tytuły pięciu ksiąg pozostałych po Konfucjuszu, pokazuje się z nich, iż o właściwej teologii nie ma w całej nauce mowy. Są księgi traktujące o państwie, o szacunku dla rodziców, o pieśniach obrzędowych, o obowiązkach etc., nie ma żadnej traktującej o istocie najwyższej. Masy jednak narodu chińskiego wyznają prawie wyłącznie religię, a raczej filozofię Buddy. Jakoż będą się jeszcze garnąć długo do niej wszyscy uciemiężeni, wszyscy biedacy — niższe klasy w Indostanie, a „koolisowie” w Chinach.
— Budda — jak wiadomo — nie uznaje kast, w tym równa ludzi nie tylko w sprawach duchownych i w niebie, ale na ziemi. Dalej: życie uważa tak, jak z natury rzeczy musi na nie patrzyć biedny i zapracowany człowiek, za pokutę — za ciąg niedoli. Jest to swego rodzaju filozofia pesymizmu, która na tysiące lat uprzedziła Schopenhauera i Hartmanna. Byt indywidualny, zjawiskowy i nietrwały, uważa ona za nieszczęście i przeciwstawia mu Nirwanę. Czym jest Nirwana w pojęciu buddystów? — czymś ogólniejszym od Brahmy, Sziwah i Wisznu631. Względnie do Nirwany trzy te nazwy są tylko nazwami trojakiego rodzaju zjawisk, które jako zjawiska muszą minąć i rozpłynąć się w Nirwanie. Życie jest ruchem, zatem trudem, zatem zmęczeniem — zatem męką; Nirwana jest nieruchomością, zatem spokojem, zatem spoczynkiem — zatem szczęściem. Jest ona bytem ogólnym, niebytem indywidualnym. Kropla deszczu wpadająca do oceanu łączy się z nim, przestaje być kroplą — przestaje być czymś osobnym — nie ma jej jako kropli, ale niemniej istnieje w znaczeniu ogólnym: ludzkie „ja” tak samo rozpuszcza się w Nirwanie, przestaje istnieć jako „ja”, przestaje wiedzieć o sobie, krótko mówiąc, przestaje być — będąc jednakże w Nirwanie. Wypada z tego, że Nirwana sama w sobie nie jest nicością — jest tylko nicością dla osobników.
Ten — jak kto chce uważać — wielki byt lub wielka nicość jest zarazem istotą najwyższą i niebem, dlatego też nauki Buddy nie można uważać ani za czysty ateizm, ani za deizm. Jest to po prostu filozofia nieszczęśliwych, albowiem człowieka, którego przez większą część życia kości bolą od pracy, Nirwana nie przestrasza. Przeciwnie, w krótkich przerwach między trudem a trudem, czując całą słodycz odpoczynku, ma niejako przedsmak słodyczy, jaka musi płynąć ze spoczynku bezwzględnego, wiecznego, tak doskonałego, że aż zmienia się w niezbyt, w nieprzerwane zapomnienie.
W ten sposób nauka Buddy, która sama w sobie jest systemem filozoficznym wyrosłym na gruncie brahmanizmu632, systemem tak dobrze oderwanym, jak np. nowoczesny panteizm, który zresztą jest dzieckiem filozofii indyjskiej — przeszła do niższych kast w Indostanie i do mas niższego narodu w Chinach. Z czasem wyrobiły się formy zewnętrzne, obrządkowe, pewien rytuał kościelny — i system filozoficzny zmienił się w religię w ścisłym znaczeniu tego słowa. Owo wcielenie się myśli w obrządek, systemu wielkiego mędrca w religię mas, było rzeczą bardzo naturalną, bo — jak już wspomniałem — system ten ma swoją stronę humanitarną, bo w stosunku praktycznym do ludzkości opiera się na poczuciu niedoli w masach, bo zresztą równa ludzi — a zbolałym i zmęczonym przynosi posępną może, ale niezawodną nadzieję ulgi i spoczynku w nicości. Dziś, o ile mogłem przypatrzyć się buddaizmowi w Kalifornii, zdaje mi się, że formy zewnętrzne przygniotły całkowicie treść jego wewnętrzną. Stało się z buddaizmem to, co o mało nie stało się z chrześcijaństwem na początku wieków średnich: symbol przedstawił się za treść, której jest symbolem, wizerunek za bóstwo, obrządek za samą religię. Przypuszczam, że dzisiejszy prosty Indianin633 lub Chińczyk ma o czystym buddaizmie daleko mniej pojęcia niż każdy z moich czytelników. Prosty „koolis” widzi świątynię, w niej swoje smoki, dalej brodate, opasłe bóstwo za firankami: wie, że modląc się do niego, należy stukać jednym ułamkiem drzewa w drugi — więc stuka, myśląc o czym innym — i na tym koniec. W ten sposób każda religia może się zmienić w bałwochwalstwo, jakoż zmienił się w nie do pewnego stopnia buddaizm — nie wiem, czy i w Indostanie, ale przynajmniej w Chinach, gdzie mogły działać także na niego wpływy szamańskie.
Właściwie mówiąc, klasztory ascetyczne leżały w duchu buddaizmu, który życie uważa za pokutę, oderwanie się zaś od świata za stan względnej doskonałości i szczęścia; również w duchu nauki leżała kontemplacja, ta bowiem, przechodząc w stan ciągły, jest zapomnieniem życia — ale modlitwy skierowane do bóstwa i obrządki są w stosunku do czystego buddaizmu, biorąc ściśle teoretycznie, nonsensem — a zatem i skażeniem nauki. Modlić się do Nirwany — jest rzeczą równie głupią jak bezpożyteczną; a jednak modlitwy istnieją. Ale tłumaczy się to łatwo. Naturą, a zarazem może zagadką objaśniającą nadzwyczajny rozrost buddaizmu była łatwość, z jaką mieściły się pod zwoje jego płaszcza wszelkie religie. Indianin na przykład wyznający naukę Buddy i Nirwanę może wcale nie zrzekać się wiary w Trimurti i trzysta trzydzieści trzy miliony bóstw innych. Co więcej, sam Budda wprost nigdy przeciw wierze w bóstwa nie występował. Tak samo, jak z Nirwany wyłonił się człowiek świadomy siebie, stanowiący odrębną jednostkę, osobne, ja” obdarzone wolą — tak samo mogły wyłonić się z niej i istoty nieskończenie wyższe, potężniejsze, władnące naturą całą, życiem, śmiercią, żywiołami, w stosunku do człowieka ogromne, groźne, wszechmocne i prawie wieczne. Mniejsza, że z czasem wszystko miało wrócić do Nirwany! Bóstwa mogły być i były. Skutkiem tej praktycznej możliwości nie masz prawie na świecie religii, która by się nie dała oprawić w buddaistyczne ramy, jakoż zapewne i oprawiały się u różnych narodów różne, a stąd i rozmaite formy buddaizmu modyfikowane przez religie miejscowe, przez dawne obrządki, przez usposobienia narodowe.
Nie ma np. wątpliwości, że buddaizm indyjski inny jest niż chiński. Różnicę tę zrodził charakter narodowy. Buddaizm uważający życie za pokutę zmienił się, zgodnie z usposobieniem mieszkańców, w Indostanie — w przebierający wszelką miarę ascetyzm, w Chinach — w jedną więcej podporę utylitarnego kierunku. Podczas gdy pobożny „yoghi”634 indyjski, siadłszy na ziemi, wlepia oczy w koniec swego nosa, aby tym dokładniej zapomnieć o świecie — i siedzi przez kilka lub kilkanaście lat bez ruchu — trzeźwy Chińczyk rozumuje sobie, że jakkolwiek życie jest nieszczęściem i pokutą, ale pokuta ta będzie znośniejszą, gdy będzie co jeść, pić i gdy wreszcie będzie za co kupić sobie kawałek ziemi na starość. Chińczyk więc przede wszystkim pracuje, pracuje bez wypoczynku; zbiera każdy grosz, uprawia każdy zakątek ziemi, a gdy mu pracy i ziemi nie staje635 we własnej ojczyźnie, pakuje w skrzynkę swe smoki i swego Buddę i jedzie za morza szukać pracy w Australii lub w Kalifornii.
Zresztą przywozi ze sobą całe swoje Chiny, nie zrzeka się bowiem nigdzie ani swej religii, ani obyczaju, ani nawet sukien. Wszelkie usiłowania propagandy religijnej między Chińczykami spełzły na niczym. Propaganda chrześcijanizmu udaje się tam, gdzie trafia na narody młode, pierwotne, pełne uczuć i poezji; w Chińczyku nie znajduje ona ani jednego z tych przymiotów. Chińczyk niezdolny jest do uniesień, do poświęceń; jest to stary, rozsądny człowiek, który choćby chciał, nie może zrozumieć, że jest cnotą, a nie głupstwem zginąć za swe zasady, poświęcić się dla kogoś lub oddać bliźniemu to, co się zapracowało. O ile wiem, misje kalifornijskie nie nawróciły ani jednego Chińczyka. Każdy z nich woli pójść do świątyni swego Buddy, postukać drewienkami i uważać się potem za zwolnionego od wszelkich innych obowiązków tak względem nieba, jak i bliźnich.
Ale wracam do obrazu życia Chińczyków kalifornijskich, który począłem kreślić. Ze świątyni prowadzę czytelników do teatru, jako do pokrewnej, umoralniającej instytucji. Budowla, jak wszystkie budowle tutejsze zamieszkałe przez Chińczyków, nie ma w sobie na zewnątrz nic charakterystycznego. Jest to stara, jednopiętrowa, długa kamienica przerobiona na teatr. Wnętrze urządzone także na zwykły sposób: ławki, stojące miejsca — przed nimi scena. Sztuka rozpoczyna się po ósmej, ciągnie się późno w noc. Widzowie zbierają się, jak mogą najwcześniej.
Uwagi (0)