Podróż po rzeceOrinoko - Alexander von Humboldt (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖
Dlaczego pan Humboldt naraża się na trudy i niebezpieczeństwa, żeby mierzyć ziemię, która nie należy do niego? - to nie mieści się w głowach misjonarzom i budzi podejrzenia urzędników.
W dżungli swoje położenie wyznacza się według gwiazd, a pomiary utrudniają wszechobecne roje komarów, tak gęste, że wydają się niemal głównymi bohaterami tej fascynującej książki podróżniczej.
Piroga nawiguje tygodniami pod prąd wielkich i małych rzek, w towarzystwie manatów, delfinów i ogromnych krokodyli. Czas, kiedy żółwie składają jaja, jest wielkim świętem obfitości dla ludzi, ptaków, a nawet dla jaguara, nazywanego tu tygrysem.
W kraju konkwistadorów ofiarni misjonarze narzucają Indianom błogosławieństwo wiary i cywilizacji, chociaż broń palna często odmawia posłuszeństwa z powodu wilgoci. Autor z równą powściągliwością opisuje obyczaje ludożerczych krajowców i okrucieństwa popełniane przez przez białych.
- Autor: Alexander von Humboldt
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po rzeceOrinoko - Alexander von Humboldt (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Alexander von Humboldt
Ponieważ podróż od ujścia Río Negro do Gran-Pará89 trwa około 25 dni, przeto mogliśmy jechać Amazonką aż do granicy Brazylii, zamiast wracać przez Casiquiare i Orinoko na północny brzeg Caracas. Ale powiedziano nam w San Carlos, że ze względów politycznych trudno nam będzie dostać się z posiadłości hiszpańskiej na terytorium portugalskie. Po powrocie do Europy pojęliśmy dopiero całe niebezpieczeństwo takiego kierunku podróży. Życzliwe dzienniki rozgłosiły w Brazylii, że ja zwiedzę misje nad Río Negro i zbadam kanał naturalny, łączący oba wielkie zlewiska wód. W tym pustkowiu nie widziano instrumentów mierniczych w niczyich rękach, jak tylko komisji granicznej, a zacni niżsi urzędnicy rządu portugalskiego nie mieli dotąd pojęcia (podobnie jak ów misjonarz, wspomniany w poprzednim rozdziale), „by ktoś mógł podejmować długą, uciążliwą podróż w celu mierzenia ziemi, która nie jest jego własnością”. Wydano tedy rozkaz przychwycenia mnie, wraz z instrumentami, a szło zwłaszcza o wykazy obserwacji astronomicznych, które mogły narazić państwo na wielkie straty. Schwytano by nas przeto, zawieziono po Amazonce do Gran-Pará, a potem odesłano do Lizbony.
Spędziliśmy w San Carlos del Río Negro trzy noce. Liczę noce, nie dni, gdyż czekałem przejścia przez południk którejś z gwiazd i nie zmrużyłem oka. Ale nie powiodło mi się nawet oznaczyć szerokości, chociaż instrumenty były gotowe każdej chwili do użytku. Cóż za różnica pomiędzy dwoma strefami tej samej krainy! Niebo Cumany ciągle pogodne, jak w Persji czy Arabii, i horyzont Río Negro, przysłonięty wiecznymi chmurami, jak na wyspach Far-oer90 bez słońca i gwiazd! Opuściłem szaniec San Carlos z tym większym smutkiem, że nie miałem nadziei, by gdzieś w pobliżu dało się oznaczyć szerokość geograficzną.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Dnia 10 maja ruszyliśmy przed świtem w górę Río Negro, do ujścia Casiquiare, wyładowawszy nocą pirogę na nowo. Zadaniem moim było stwierdzenie istotnego biegu tej właśnie rzeki, która łączy ze sobą Orinoko i Amazonkę. Od lat pięćdziesięciu wiedziano o tym naturalnym kanale pomiędzy dwoma potężnymi zlewiskami, mnie atoli przypadło zadanie stwierdzenia definitywnego i wyznaczenia geograficznego położenia. Głównie szło o punkt wpływu do Río Negro i punkt rozwidlenia Orinoka. Gdybyśmy nie ujrzeli słońca, ni gwiazd, oznaczenie to byłoby niemożliwe, a przeto daremna cała długa, uciążliwa podróż. Towarzysze nasi chcieli wracać najkrótszą drogą przez Pimichin i małe rzeczki, ja jednak i Bonpland uparliśmy się stanowczo przy pierwotnym planie, naszkicowanym podczas podróży przez wielką kataraktę. Za hańbę uznalibyśmy, gdyby nam odebrać miało otuchę pochmurne niebo lub strach przed moskitami na Casiquiare. Indyjski sternik, który niedawno był w Mandavaca, zapewniał nas wymownie, że poza czarnymi wodami Río Negro „wielkie gwiazdy zjadają chmury”, toteż wykonaliśmy zamiar powracania przez Casiquiare do San Fernando nad Atabapo i szczęściem dla celów naszych ziściły się słowa Indianina. Białe wody wróciły nam powoli pogodne niebo, gwiazdy, moskity i krokodyle.
W odległości ośmiu mil od szańca San Carlos wpłynęliśmy w Río Casiquiare. Charakter krajobrazu jest tu ten sam, co nad Río Negro. Gęstwa drzew otacza brzegi. Ale Casiquiare ma białe wody i zmienia ciągle kierunek. Zrazu jest niemal szerszy od Río Negro i powyż91 Vasivy mierzy 500 do 560 metrów. Sporą część nocy wyglądałem nadaremnie gwiazd. Mimo białej wody mglisto było tu jeszcze.
Jedenastego maja wyruszyliśmy dość późno, nie mając zamiaru płynąć daleko. Dolne warstwy mgły zaczęły nabierać konturów chmur, a górą wiało lekko od wschodu. Zwiastowało to zmianę pogody, toteż nie chcieliśmy się oddalać od ujścia Casiquiare w nadziei, że nocą zdołam zaobserwować przejście jakiejś gwiazdy przez południk.
Już o piątej rozłożyliśmy się obozem przy Piedra de Culimacari, samotnym bloku granitowym. W tym pustkowiu, z niewyraźnymi jeno śladami człowieka, starałem się czynić spostrzeżenia zawsze przy ujściu rzeki lub jakiejś łatwej do rozpoznania skale. Tylko takie stałe punkty mogły bowiem służyć za podstawę mapy. W nocy z 10 na 11 maja zdołałem wyznaczyć chronometrycznie dobrze szerokość, według gwiazdy alfa konstelacji Krzyża Południowego. Długość wyznaczyłem już mniej ściśle na podstawie dwu pięknych gwiazd dolnych Centaura. W ten sposób stwierdzone zostało dość dokładnie dla celów geograficznych położenie ujścia Río Pacimoni, szańca San Carlos i punkt połączenia Casiquiare z Río Negro.
Zadowoleni tymi wynikami pracy opuściliśmy dnia 12 maja w nocy Piedra Culimacari. Plaga moskitów zwiększała się w miarę oddalania od Río Negro. W dolinie Casiquiare nie ma zankudów, natomiast inne komary są jeszcze zjadliwsze. Przed dotarciem do misji w Esmeralda mieliśmy spędzić w tych niezdrowych okolicach jeszcze osiem nocy pod gołym niebem, toteż sternik tak pokierował drogą, że mogliśmy skorzystać z gościnności misjonarzy w Mandavaca i przenocować we wsi Vasiva. Z trudem wielkim parliśmy się pod prąd, który wynosił 9 do 11 stóp w sekundzie, to znaczy około 8 mil morskich na godzinę. Ostatni obóz nocny oddalony był w linii prostej co najmniej trzy mile od misji w Mandavaca, a wioślarze nasi pracowali dzielnie, mimo to jednak zużyliśmy na tę krótką przestrzeń czternaście godzin.
W Mandavaca zastaliśmy zacnego starego misjonarza, który spędził lat 20 w Bosques del Casiquiare92 i miał ciało tak skłute przez moskity, że trudno było dostrzec jego białą skórę. Opowiadał nam o swym opuszczeniu i bezradności wobec wielu zbrodni, jakie się dzieją w misjach Mandavaca i Vasiva. W tej ostatniej pożarł niedawno pewien indyjski alcalde93 jedną ze swych żon, wypasłszy ją poprzód należycie. Ludożerstwo nie jest w Guajanie wywołane głodem ani przesądami wiary, jak na wyspach południowych, ale żądzą zemsty nad pokonanym lub „zboczeniem smaku”. Zwyciężywszy nieprzyjacielską hordę, zjadają podczas uczty zwłoki jednego z poległych. Napadłszy nocą bezbronną rodzinę albo zabłąkanego w lesie wędrowca, kroją ciało i niosą w triumfie do domu. Dzicy gardzą wszystkim, co nie przynależy do rodziny lub szczepu i polują jak na zwierzynę na członków innej hordy. Znają obowiązki względem rodziny, ale nie mają pojęcia o ludzkości całej. Toteż bez miłosierdzia mordują dzieci i kobiety szczepu wrogiego i pożerają je z apetytem po bitwie lub napadzie.
— Nie macie panowie pojęcia — mówił stary misjonarz — jak zepsute są te famiglia de Indios94. Przyjmuje się na przykład do wsi ludzi innego szczepu, wydają się łagodni, uczciwi i pracują dzielnie. Bierze się ich na wycieczkę (entrada) w celu chwytania tubylców i nagle ogarnia ich szał, rozbijają, zabierają wszystko i kryją kawałki zwłok! — Mieliśmy w pirodze pewnego Indianina, zbiegłego z nad Río Guaisia, który w ciągu kilku tygodni tak się ucywilizował, że nam pomagał ustawiać instrumenty podczas nocnych obserwacji. Był z pozoru dobroduszny, rozumny, tak że chcieliśmy go wziąć na stałe za pomocnika. Ku wielkiemu zdumieniu, dowiedzieliśmy się od niego, w rozmowie prowadzonej przez tłumacza, że „mięso małpy manimonda jest co prawda czarniejsze, ale zdaniem jego smakuje jak mięso ludzkie”. Zaręczał, że członkowie jego szczepu „zjadają jeno dłonie ludzkie, podobnie jak łapy niedźwiedzie, zaś resztę odrzucają”. Mówiąc to, wyrażał gestami wielki apetyt. Spytaliśmy go, czy i tu, w misji ma ochotę na cheruvichahenę (mięso ludzkie), a on odparł spokojnie, że tu jadł będzie to, co los padres95.
Masy owadów, żyjące w tym wilgotnym klimacie niszczą, jak i nad Río Negro, młode kultury. Mimo pogodnego nieba nie opadał tu nigdy hydrometr poniżej 52 stopni. Wszędzie napotyka się wielkie mrówki sunące gromadami. Pożerają one chciwie soczyste rośliny pobrzeża, gdyż w głębi lasu wszystko jest łykowate i twardsze. Misjonarz chcący wyhodować sałatę lub inną jarzynę europejską musi zawieszać swój ogród w powietrzu. Napełnia kanoe dobrą ziemią i wiesza je na palach cztery stopy nad ziemią, przywiązując linami z chiquichiqui lub stawiając na lekkim rusztowaniu. Młode sadzonki wolne są wówczas od chwastów, robaków ziemnych i mrówek, które maszerują dalej spokojnie, nie wiedząc, co nad nimi rośnie i nie włażą na pale pozbawione kory. Notuję to na dowód, jak trudno jest człowiekowi osiągnąć coś w tych nadbrzeżnych okolicach, gdzie panuje jeno roślinność i zwierzęta.
Dnia 14 maja odpędziły nas już o drugiej w nocy od brzegu moskity i mrówki. Sądziliśmy zrazu, że te ostatnie nie wyłażą po sznurach mat. Może też spadły na nas z drzew, dość, że rady sobie z nimi dać nie mogliśmy. Rzeka zwężała się coraz bardziej, a brzegi stawały tak bagniste, że Bonplandowi z wielkim przyszło trudem dotrzeć do wielkiej karolinei96 okrytej purpurowym kwieciem. Drzewo to stanowi tu, jak i nad Río Negro, największą ozdobę lasów.
Od 14 do 21 maja sypialiśmy zawsze pod gołym niebem, nie mogę jednak podać miejscowości, bowiem kraina ta jest tak dzika i tak bezludna, iż z wyjątkiem paru rzek Indianie nie znali nazw punktów, które zdejmowałem kompasem. Zdołałem przy pomocy obserwacji gwiazd oznaczyć szerokość na przestrzeni całego stopnia.
Im bliżej mieliśmy rozwidlenie Orinoka, tym uciążliwsze były noce. Nawet ten, kto obeznany jest z bujnością tropikalną, pojęcia mieć nie może o szalonym rozpasaniu roślin w tych okolicach. Brzegi nikną, a ściana liści i pni stanowi ramę rzeki. Mieliśmy przed sobą kanał czterystumetrowej szerokości, ujęty w liany, i nie było sposobu wylądować. Często szukaliśmy o zachodzie przez godzinę przeszło nie już brzegu, ale kawałka ziemi mniejszą okrytego gęstwą, tak by Indianie mogli wyrąbać siekierami przestrzeń potrzebną dla kilkunastu ludzi na obóz. O nocowaniu w pirodze mowy nie było. Dręczące nas za dnia moskity pokrywały wieczorem warstwą toldo, czyli dach z liści palmowych, słoniący nas od deszczu. Popuchły nam ręce i twarze. Dumny ze swych moskitów u katarakt pater Zea musiał przyznać, że nigdzie tak złośliwych nie ma owadów, jak na Casiquiare. Pośrodku gęstwy leśnej trudno nam było wielce o drzewo opałowe, gdyż wszystko jest tu tak soczyste, że się nie chce palić. W braku stałych brzegów, nie mieliśmy też suszu „ugotowanego w słońcu”, jak mówią Indianie. Ognia potrzebowaliśmy właśnie dla ochrony przed zwierzętami, a szczędziliśmy go na przyrządzenie potraw, korzystając z resztek zapasów naszych.
Osiemnastego maja dotarliśmy do miejsca, gdzie na brzegu stały dzikie kokosowce. Deszcz lał, ale liany tworzyły wcale dobry dach, który Indianie uszczelnili jeszcze pędami helikonii i muzacei. Ogniska oświetlały pnie sześćdziesięciostopowej wysokości i festony okrytych kwiatami lian, a dym wił się wskroś nich, co tworzyło przepyszny obraz. Trudno było jednak korzystać z wypoczynku, gdyż za każdym oddechem wciągaliśmy w usta fale moskitów.
Podczas ostatniego noclegu przydarzyło nam się coś, co zaznaczam dla zobrazowania podróży naszej przez te dzikie kraje. Ledwośmy rozłożyli obóz, rozległ się z kępy pobliskich drzew wrzask jaguara. W gęstwie tej żyją jeno zwierzęta mogące łazić po drzewach, a więc wszelkie rodzaje kotów, czwororęki, wiwery itp. Nawykli do niebezpieczeństwa i nie zwracając nań systematycznie, rzec można, uwagi, niceśmy sobie z tego nie robili. Pies nasz, wielki dog, szczekał przez czas jakiś, potem jednak skrył się, skowycząc, pod nasze maty. Zdziwiła nas bardzo bojaźliwość dzielnego dotąd zwierzęcia. Rano okazało się, że pies znikł. Widocznie porwały go jaguary, gdy, nie słysząc już ich wrzasków, oddalił się poza obóz. Nad rzeką Magdaleny i nad Orinokiem opowiadano mi nieraz o starych, przebiegłych jaguarach, które porywały nawet z samych obozów zwierzęta, ścisnąwszy im gardło, by nie mogły krzyczeć. Czekaliśmy na psa długo, lecz daremnie. Po trzech dniach, wracając tędy, szukaliśmy wszędzie psa, który nam towarzyszył od samego Caracasu97 i mnóstwo razy umknął wpław przed krokodylami. Niestety został rozszarpany przez jaguary. Wspominam o tym, by dać wyobrażenie o obyczajach tych pstrych drapieżców.
Dwudziestego pierwszego maja wpłynęliśmy w odległości trzech mil od Esmeraldy z powrotem w łożysko Orinoka, które opuściliśmy przed trzema miesiącami przy ujściu Guaviare. Od Angostury dzieliło nas jeszcze 750 mil morskich, ale mieliśmy płynąć z biegiem rzeki i to sprawiło nam wielką ulgę w cierpieniach. Płynąc w dół, można się trzymać środka łożyska, gdzie jest znacznie mniej moskitów, natomiast posuwając się w górę, trzeba kołować przy brzegach ze względu na prąd i plaga ta daje się więcej we znaki.
Słynny punkt rozwidlania się Orinoka przedstawia wspaniały obraz. Naprzeciwko, na prawym brzegu, leży amfiteatralnie granitowe gniazdo Duidy. Misjonarze uważają za wulkan tę górę wysoką na 8 tysięcy stóp. Stroma jest od południa i zachodu i wygląda imponująco ze swym nagim, kamiennym szczytem. Na łagodniejszych jednak stokach, gdzie jest jeno trochę ziemi, okrywają ją potężne lasy. U stóp Duidy leży misja Esmeralda, wioska o osiemdziesięciu mieszkańcach, rozłożona na równi poprzecinanej pasmami czarnej, ale czystej wody. Jest to rzeczywista łąka, na której widnieją grupy palm mauritia, amerykańskich drzew sagowych.
W Esmeraldzie nie zastaliśmy misjonarza, a ksiądz, odprawiający tu nabożeństwo, mieszkał o pięćdziesiąt mil dalej w Santa Barbara. Musi podróżować cztery dni pod prąd rzeki, toteż przybywa tu ledwo kilka razy w ciągu roku. Przyjął nas bardzo życzliwie pewien stary żołnierz, biorąc za kramarzy katalońskich, handlujących z misjami. Ujrzawszy nasze papiery przeznaczone do suszenia roślin, rzekł z uśmiechem: — Tutaj nie znajdziecie zbytu na taki towar. Pisujemy niewiele, a suchych liści bananów i kukurydzy używamy, jak wy w Europie papieru, do zawijania małych przedmiotów, np. igieł, szpilek i haczyków na ryby! — Stary żołnierz był przedstawicielem władzy świeckiej i duchownej zarazem, uczył dzieci, nie katechizmu co prawda, ale odmawiania różańca, dla rozrywki dzwonił w kościele, a czasem uniesiony gorliwością wykorzystywał swój strój kościelnego w sposób, który nie bardzo się podobał tubylcom.
Esmeralda słynie z wyrobu kurary, trucizny używanej podczas łowów i w walce. Jest to jedna z najbardziej zabójczych substancji.
Nie byliśmy chorzy, ale osłabiła nas długa podróż, komary, złe jedzenie i przesiadywanie w wilgotnym, ciasnym kanoe. Nie posunęliśmy się w górę, płynąc do okolic poza ujściem Río Guapo, co uczynić należało dla zbadania jego źródeł. Byliśmy jednak tylko prywatnymi podróżnikami, którym pozwolono zwiedzać misje, i musieliśmy się ograniczać do spokojnych krain. Guapo dzieli jeszcze 15 mil od raudalu Guahiribów, na nim zaś czuwają ciągle Indianie z łukami, nie puszczając dalej na wschód białego ani nikogo, kto przybywa z posiadłości tego punktu, na którym zatrzymać się musiał don Francisco Bovadilla98, komendant wojsk znad Río Negro, gdy szedł ze zbrojnymi. Rzeź, jaką wówczas urządził pośród dzikich, rozjuszyła ich jeszcze bardziej przeciw mieszkańcom misji i uczyniła podejrzliwszymi.
Piroga nasza gotowa była do drogi dopiero około trzeciej w nocy, gdyż musiano ją
Uwagi (0)