Darmowe ebooki » Reportaż podróżniczy » Podróż po rzeceOrinoko - Alexander von Humboldt (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖

Czytasz książkę online - «Podróż po rzeceOrinoko - Alexander von Humboldt (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Alexander von Humboldt



1 2 3 4 5 6 7 8 9
Idź do strony:
go. Niestety, nie mieli ze sobą lanc24. Obeznani z tą bronią dobrze uczynili, nie ufając naszym strzelbom, które zresztą często zawodzą w tym wilgotnym powietrzu.

Spędziliśmy noc, jak zwykle, pod gołem niebem, ale na plantacji pewnego łowcy tygrysów. Był całkiem goły i czarnobrunatnej barwy, mimo to jednak zaliczał się do rasy białej. Żonę swą i córkę, również zresztą gołe, zwał: donna Izabela i donna Manuela. Przynieśliśmy ze sobą świnię wodną i chcieliśmy ją upiec, ale gospodarz zastrzegł się przed takim „czysto indiańskim” jedzeniem i ofiarował nam, jako ludziom wykwintnym, pieczyste z jelenia, którego ubił poprzedniego dnia z łuku, gdyż nie posiadał strzelby ni prochu.

Byliśmy pewni, że poza laskiem bananowym stoi chata plantatora. Ale człowiek ten, tak dumny z przynależności do białej rasy i szlachectwa swego, nie uznał za potrzebne stawiać domu. Zaproponował, byśmy zawiesili nasze hamaki na pniach drzew, tuż obok jego obozowiska, i zapewnił z miną wielce pyszną, że gdy wrócimy podczas pory deszczowej tą samą drogą, zastaniemy go już na pewno pod dachem (baxo25 techo). Około północy zerwała się gwałtowna burza. Błyskawice rozdzierały powietrze, grzmiało przeraźliwie i deszcz nas przemoczył do nitki. Podczas tej burzy zdarzył się dziwny wypadek, który nas rozweselił po trosze. Kot donny Izabeli wdrapał się na tamaryndę tuż nad głową jednego z naszych towarzyszy. Strącony wichrem, spadł nań i zaczął drapać, a zbudzony ze snu nieborak krzyczał na całe gardło, przekonany, że go napadł jakiś dziki zwierz. Pospieszyliśmy mu na pomoc i przekonali się, że mu nic nie zagraża. Deszcz przemoczył nas samych, przybory i instrumenty, a mimo to winszował nam gospodarz, don Ignacio, żeśmy nie nocowali na wybrzeżu, tylko w jego posiadłości entre gente blanca y de trato (pośród ludzi białych, z wyższych sfer). Trudno było, co prawda, dostrzec różnicę, ale nie sprzeciwiałem się.

Dnia 1 kwietnia o świcie pożegnaliśmy don Ignacia i jego żonę. Pochłodniało znacznie, bo termometr, wskazujący podczas dnia 30 do 35 stopni Celsjusza, spadł teraz na 24 stopnie. Prąd niósł ogromne masy drzewa. Oczom przedstawiała się bezkresna równia, przez którą siła prądu powinna by była wyżłobić sobie prostolinijny kanał. Tymczasem, zgoła co innego mówiła karta26, którą wykreśliłem stosownie przy pomocy kompasu.

Woda nie natrafia na obu brzegach na ten sam opór warstw ziemi, a niedostrzegalne wprost wzniesienia gruntu powodują liczne zakręty. Minęliśmy płaską wysepkę, na której gnieździły się tysiącami różowe flamingi, gęsi-warzęchy, czaple i kurki wodne, co tworzyło razem obraz niezwykle barwny i ciekawy. Ptaki siedziały obok siebie tak gęsto, że zdawały się nie móc uczynić poruszenia. Wyspa ta zwie się też Isla de Aves — ptasia wyspa.

Dotarłszy do miejsca, gdzie rzeka wyżłobiła sobie nowe koryto, przenocowaliśmy na pustym brzegu, że zaś trudny był dostęp po nocy do lasu, z wielką trudnością zdobyliśmy suche gałęzie na ognisko, bez którego nie można nocować, gdyż jest to jedyny sposób odstraszania dzikich zwierząt.

Noc była cicha, księżycowa, nad wodą leżały krokodyle, patrząc w nasze ognisko. Zauważyliśmy, że światło je zwabia, podobnie jak ryby, raki i inne zwierzęta wodne. Indianie pokazali nam na piasku ślady trzech jaguarów, z których dwa były młode. Niezawodnie matka prowadziła tędy dzieci swe do wody. W braku drzew, zatknęliśmy wiosła w piasek i w ten sposób zawiesiliśmy nasze hamaki. Do jedenastej cicho było, potem jednak powstał w pobliskim lesie taki hałas, że trudno było zasnąć. Wrzeszczały razem wszystkie zwierzęta, z tego rozgwaru wyróżnić można było poszczególne głosy małp ogoniastych, zwanych diabłami leśnymi, wyjców, jaguarów, kuguarów czyli lwów amerykańskich pozbawionych grzywy, świń piżmowych, leniwców, hokka, paraguy i innych ptaków z rodziny kuraków. Pies nasz, szczekający bezustannie, zaczynał wyć za zbliżeniem się jaguara i uciekał pomiędzy hamaki. Często po krótkiej przerwie zaczynały ryczeć z wierzchołków drzew kuguary, oraz dolatywały przeciągłe pogwizdy małp głoszących niebezpieczeństwo.

Takie noce miewaliśmy na Apure i przywykliśmy do nich z czasem dopiero. Przez całe miesiące, podróżując wodą, żyliśmy w ciągłym sąsiedztwie drapieżców. Beztroska Indian naszych dodawała nam jednak odwagi. Wmawialiśmy w siebie za ich przykładem, że np. jaguary boją się ognia i nie napadają nigdy śpiącego w hamaku człowieka. W istocie przez cały czas pobytu w Ameryce Południowej usłyszałem o jednym jeno wypadku rozszarpania pewnego llanero, czyli myśliwca śpiącego w swej siatce napowietrznej27.

Pytaliśmy Indian, czemu zwierzęta robią taki hałas o pewnych godzinach nocy, a oni odpowiadali żartobliwie: — Modlą się do księżyca! — Oczywiście zwierzęta polują i walczą ze sobą w ciemni nocnej. Jaguary napadają świnie piżmowe, a zwierzęta te bronią się w ten sposób, te zbite w wielkie stada, pędzą na oślep, depcąc i wyrywając krzaki i zarośla. Przerażone małpy gwiżdżą z drzew, zwiększając hałas, a ptaki dopełniają koncertu. Przekonałem się zresztą, że nie tylko w księżycowe noce tak hałasują zwierzęta, dzieje się to także podczas burzy i nawalnego deszczu. Niech Bóg nam użyczy spokojnej nocy! — mawiał pewien mnich, z którym odbyliśmy część drogi po Río Negro. Nie było to, zaiste, zdawkowym życzeniem, bo nieraz, upadając po trudach dnia, nie mogliśmy zasnąć, mimo żeśmy się znajdywali28 przecież w pustoci leśnej i zupełnej samotni.

Dnia 2 kwietnia wyruszyliśmy przed świtaniem. Ranek był pogodny i stosunkowo chłodny, gdy termometr w powietrzu wskazywał tylko 28 stopni Celsjusza. Ale piasek wybrzeża wystawiony bezpośrednio na promieniowanie słońca miał temperaturę 36 stopni. Po rzece sunęły długimi szeregami delfiny (toniny)29, a brzegi pokryte były ptakami rybożernymi. Niektóre wskakiwały na płynące kłody drzewa i chwytały znienacka łup. Kilkanaście razy natknęliśmy się na sterczące skośnie z wody pnie, które tkwią tak całymi latami i narażają na rozbicie słabsze łodzie. Podczas przypływu morza pnie te dostają się do rzeki i zatykają ją czasem całkiem, tak że jazda pod prąd jest wprost niemożliwa. Pirogi krajowców rozbijają się na wytworzonych przez to mieliznach i wirach.

Od czasu wyjazdu z San Fernando nie napotkaliśmy ani jednej kanoi na tych pięknych wodach. Wokoło panowała zupełna samotność. Rankiem dnia 3 kwietnia schwytali nasi Indianie na wędkę rybę, zwaną tu caribe30 lub caribito. Jest ona tak krwiożercza, że napada ludzi podczas pływania i wyrywa im spore kawałki ciała. Chociaż jedna rana jest niewielka, to napadniętemu trudno ujść z życiem, gdyż zanim dopłynie do brzegu, cały bywa poszarpany. Indianie boją się bardzo tej ryby i pokazywali mi liczne, głębokie blizny pochodzące z jej ukąszenia. Żyje ona na dnie, ale wystarczy wpuścić kilka kropel krwi w wodę, a natychmiast wypływają tysiące na powierzchnię. Są one bardzo liczne, a chociaż mają zaledwo osiem do dwunastu centymetrów długości, to skutkiem swych ostrych, trójsiecznych zębów i rozszerzalnej niezwykle paszczy stanowią plagę ludności. Rzuciliśmy kilka kawałków krwawego mięsa w miejsce, gdzie woda była zupełnie czysta, bez śladu jakichkolwiek zwierząt. Natychmiast niemal wypłynęło stado caribów i rzuciło się na żer.

Wylądowaliśmy około południa na pustkowiu, z dala od lasu. Towarzysze nasi wyciągnęli łódź na ląd i zabrali się do przyrządzania posiłku, ja zaś ruszyłem brzegiem, chcąc się przypatrzeć grupie śpiących w słońcu krokodyli. Małe, śnieżnobiałe czaple biegały im po grzbietach, głowie, a nawet właziły do otwartych paszcz. Były zielonawe i pokryte błotem, tak że można je było wziąć za odlewy spiżowe. Spacer ten omal mnie nie pozbawił życia. Zapatrzony w rzekę przystanąłem, by podnieść kawałek łyszczyku, gdy nagle ujrzałem świeży trop jaguara, tak łatwy do rozpoznania. Obejrzawszy się, zobaczyłem w odległości jakichś 80 kroków ogromną bestię leżącą pod drzewem, w gąszczu. Nie widziałem dotąd tak wielkiego zwierza z rodziny tygrysów.

Przerażony wielce, nie zapomniałem jednak o naukach pewnego Indianina, który mi powiedział, jak się należy zachować w takim wypadku. Poszedłem dalej powolnym krokiem, nie ruszając rękami. Przekonałem się niebawem, że cała uwaga zwierza skierowana była na stado tapirów, przepływających rzekę. Po dobrej chwili zawróciłem ku brzegowi, opisując duże koło. Ciągle miałem ochotę obejrzeć się, czy jaguar idzie za mną. Na szczęście uległem tej pokusie dopiero w znacznej odległości i spostrzegłem, że jaguar został na miejscu. Widocznie te wielkie koty z pstrą sierścią tak są tutaj nasycone tapirami, świniami piżmowymi i jeleniami, że nie biorą się do człowieka. Dopadłem bez tchu obozowiska i opowiedziałem swą przygodę, ale Indian jakoś wcale to nie wzruszyło. Mimo to nabiliśmy strzelby i poszliśmy na miejsce, gdziem napotkał jaguara, ale go już nie było. Szukać go po lesie nie chciałem, gdyż trzeba było iść z osobna albo torować sobie drogę przez gęste pnącze.

Wieczorem minęliśmy ujście Caño del Manati, tak zwane z powodu ogromnej ilości połowionych tu krów morskich (manati lub lamanti). To trawożerne wodne zwierzę ssące dochodzi tu do dziesięciu i dwunastu stóp długości, zaś waży 500 do 800 funtów. Wodę pokrywały ich odchody podobne do bydlęcych, ale bardziej cuchnące. Lamanti połyka mnóstwo trawy, ma żołądek podzielony na mnóstwo komór i sto osiem stóp długie kiszki. Sam widziałem to wszystko napełnione trawą. Rozciąwszy to zwierzę, zdumiałem się wielkością, kształtem i położeniem płuc jego. Tkanka płuc ma wielkie oczka i przypomina ogromny pęcherz pławny. Łapią je przeważnie po znaczniejszych powodziach, kiedy się z rzek dostają do licznych jezior i moczarzysk. Ze skóry krowy morskiej, półtora cala grubej, robią pletnie31, używane niestety na niewolników, a nawet Indian, których prawo uznaje za wolnych obywateli.

Indianie nasi rozłożyli tuż nad wodą wielkie ognisko i ponownie zauważyłem, że światło przywabia krokodyle, a nawet delfiny (toniny), które sprawiają hałas, przeszkadzający w spaniu.

Tej nocy dwa razy zrywaliśmy się na nogi. Raz podeszła do obozowiska samica jaguara z młodymi, by je napoić w rzece, a gdy ją odpędzono, jaguarzęta miauczały długo, niby nasze koty. Niedługo potem ukąsił naszego psa w nos jeden z olbrzymich, latających wokoło ognia nietoperzy. Pies wył żałośnie nie tyle z bólu, co ze strachu przed nieznanym stworzeniem.

Dnia 4 kwietnia spostrzegliśmy z niejakiem wzruszeniem po raz pierwszy upragnione z dawna wody Orinoka i to w miejscu tak bardzo odległym od wybrzeża morskiego.

Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Wyspa żółwi szyldkretników

Z chwilą opuszczenia wód Apure znaleźliśmy się w całkiem odmiennym kraju. Oczom naszym ukazała się bezbrzeżna, podobna olbrzymiemu jezioru płaszczyzna wody. W powietrzu nie brzmiały już przenikliwe wrzaski czapel, flamingów i warzęch przelatujących z brzegu na brzeg. Daremnie też rozglądaliśmy się za ptakami pływającymi. Życie przyrody nie było tu tak bujne. Gdzieniegdzie tylko w zatokach duże krokodyle przecinały w poprzek pole, sterując potężnymi ogonami. Widnokrąg otaczał pas lasów, ale nie dochodziły one aż do koryta rzeki. Brzegi spalone żarem, nagie, jałowe, jak brzegi morza wydawały się z oddali, skutkiem załamania światła, wielkimi łachami wody stojącej.

Mieliśmy silny wiatr od północnego wschodu, co nam ułatwiało żeglowanie pod prąd w stronę misji Encaramada, ale piroga nasza stawiała tak mały opór wodzie, że skłonni do choroby morskiej czuli się bardzo nieswojo. Bałwany powstają skutkiem zderzania się dwu prądów rzecznych.

W porcie misji Enkaramada spotkaliśmy karaibskiego kacyka zdążającego w swej pirodze pod prąd rzeki na słynny połów żółwi szyldkretowych. Był małomówny, poważny, a hołdy oddawane mu przez świtę świadczyły, że jest wielką osobistością. Ubranie jego nie różniło się zresztą od strojów dworzan, wszyscy byli mianowicie nadzy, pomalowani i mieli w rękach łuki i strzały. Władca, świta, służba, broń, przybory i łódź, wszystko było posmarowane na czerwono. Karaibowie ci byli niemal atletycznej budowy ciała i przerastali znacznie Indian, jakich dotąd widzieliśmy. Mieli gęste, gładkie włosy, przycięte nad czołem i czarno barwione brwi, co przy bystrym, przenikliwym spojrzeniu nadawało im wygląd twardy. Rosłe, bardzo brudne i budzące wstręt kobiety miały dzieci na plecach.

Dnia 6 kwietnia przybyliśmy do Boca de la Tortuga, czyli do portu żółwiego. Koło południa zarzucono kotwicę u wyspy, pośród rzeki położonej, a słynnej z połowu żółwi, czyli, jak tu mówią, dorocznego zbioru jaj. Zastaliśmy mnóstwo Indian koczujących w chatach z palmowych liści. Obozowisko składało się z trzystu co najmniej ludzi. Nawykli do samotności od wyjazdu z San Fernando i podczas podróży po Apure, zdziwiliśmy się ruchem, jaki tu panował. Każdy szczep był innym kolorem pomalowany. Pośród Indian było kilku białych, kramarzy z Angostury, zwanych pulperos. Przybyli oni na zakup oleju żółwiego. Napotkaliśmy też misjonarza z Uruany. Zdumiony był naszą obecnością, przyborami i instrumentami i w sposób przesadny odmalował trudy i niebezpieczeństwa podróży przez Orinoko, aż poza katarakty. Tajemniczym wydał mu się także cel naszej podróży:

— Któż uwierzy — powiedział — żeście wyruszyli z ojczyzny po to, by się dać zjeść moskitom na Orinoku i by odmierzać ziemię, która nie jest własnością waszą?

Ten zakątek ściąga ludzi zewsząd, podobnie jak w Europie targi lipskie lub frankfurckie.

— Jak okiem sięgnąć — dodał misjonarz — znajdują się pod warstwą ziemi żółwie jaja.

Pouczał nas, szturchając długą laską, jak należy badać głębokość jajonośnego pokładu, na sposób górnika sondującego warstwę marglu, rudy żelaznej czy węgla.

Orinoko zaczyna przybierać w okresie wiosennego zrównania dnia z nocą, toteż od stycznia blisko do końca marca wybrzeża rzeki są suche. Jawią się tu w czasie składania jaj tysiączne rzesze żółwi. Wędrują szeregami, wyciągnąwszy szyje ponad wodę i bacznie śledząc, czy nie grozi niebezpieczeństwo od tygrysów32 i ludzi. Indianie ustawiają wzdłuż brzegów straże, by żółwie mogły spokojnie składać jaja i by się nie rozpraszały. Statki muszą też stawać pośród wody, a załoga milczy, nie chcąc ich straszyć. Składanie jaj odbywa się zawsze nocą, począwszy od zachodu słońca. Zwierzę wykopuje długimi tylnymi nogami o skośnych pazurach dziurę trzy stopy długą i dwie stopy głęboką. Żądza składania jaj jest u żółwi tak wielka, że nieraz składają one dwie warstwy, jedną na drugiej, w nieprzykryte jeszcze doły swych towarzyszy. Misjonarz rozkopywał laską piasek i pokazywał nam mnóstwo jaj zgniecionych podczas tego zapalczywego składania. Straty dochodzą jednej trzeciej całego plonu. Widzieliśmy piasek kwarcowy i potłuczone skorupy zlepione w wielkie gruzły żółtkiem jaj. Jest tyle żółwi na brzegu, że nieraz zastaje je dzień na składaniu jaj. Wówczas spieszą się jeszcze bardziej, by znieść i przykryć je przed wzrokiem tygrysa, nie zważając na bezpieczeństwo własne. Dzieje się to w oczach Indian przybywających rankiem nad brzeg, którzy zwą te żółwie „szalonymi”.

Indianie rozkopują ziemię rękami, zbierają jaja w koszyki, niosą do obozu i rzucają w wielkie kadzie z wodą. Tam je rozgniatają szuflami i mieszają masę, aż pływające po powierzchni żółtko należycie zgęstnieje. Tę część tłustą zbierają i gotują na silnym ogniu. O ile jest to należycie wykonane, produkt daje olej czysty, bezwonny,

1 2 3 4 5 6 7 8 9
Idź do strony:

Darmowe książki «Podróż po rzeceOrinoko - Alexander von Humboldt (internetowa biblioteka darmowa txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz