Darmowe ebooki » Reportaż podróżniczy » W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski



1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 42
Idź do strony:
boa, który spał po dobrym i sutym obiedzie. Koła wozu przecięły go zupełnie, a w żołądku węża znaleźliśmy pięć zajęcy, jakiegoś ptaka i szczura.

Opowiadano mi też, że boa w niektórych miejscowościach w pobliżu kolei szerzą zniszczenie pomiędzy drobiem, dusząc kury, kaczki i gęsi.

Muzeum Towarzystwa dla badań kraju Amurskiego posiadało przed najściem bolszewickim kilka okazów boa ussuryjskiego.

Ten typ zoologiczny najwymowniej dowodzi, że Kraj Ussuryjski jest areną walki południa z północą; na tej arenie spotykają się w jednej kniei: mieszkaniec śnieżnych obszarów, soból, z grozą dżungli podzwrotnikowych — wężem boa.

Sama zaś natura, żeby utworzyć dla boa warunki lepiej mu znane i zrozumiałe, rzuciła do tajgi ussuryjskiej palmę, Dimorphantus palmoideus, która rośnie spokojnie obok tubylca podbiegunowej strefy, cedru, oplecionego dzikim winem, przez które przedziera się „kuzyn” tygrysa bengalskiego — tygrys amurski.

Wszystko to razem wzięte zniewala podróżnika do przypuszczenia, że natura w chwili tworzenia się flory i fauny kraju wszystko poplątała, zapomniała o swych zasadach i upodobaniach, czy też chciała spłatać figla. Niektóre figle tego rodzaju nie są wcale dla człowieka przyjemne.

Opowiem o jednym z nich. Gdy osadnicy ussuryjscy zaczęli siać pszenicę gatunków południowo-rosyjskich, po paru latach zaczęła się rodzić pszenica, z której mąka była trująca. Wieśniacy nazywali to „chlebem pijanym”, gdyż objawy otrucia przypominały działanie alkoholu. Badania, przeprowadzone w tym kierunku, dowiodły, że w pszenicy rozwija się specjalny grzybek z rodziny Mixomycetes, powodujący w krochmalu ziarna procesy fermentacyjne, które rozwijają się najenergiczniej podczas fermentacji ciasta z zarażonej mąki. W takim chlebie tworzą się tak zwane „wyższe alkohole”, jak amylowy, glikolowy, gliceryna oraz aceton.

Obecnie pszenica ussuryjska już przemogła tę chorobę i coraz rzadziej „chleb pijany” bywa plagą mieszkańców kraju.

Rozdział XVI. Raj myśliwski

Jeżeli jednak podróżnik zechce zobaczyć w Kraju Ussuryjskim dziwne pomieszanie północy z południem, miejsce, gdzie się spotkały Ocean Lodowaty z Egiptem i Indjami, Syberia z Japonią, koniecznie powinien zwiedzić jezioro Hanka, leżące na pograniczu Kraju Ussuryjskiego i Mandżurii.

Jeżeli jest on nie tylko badaczem, lecz i sportowcem-myśliwym, będzie miał podwójną rozkosz, gdyż samo jezioro, wypływająca z niego rzeka Sungacza i otaczające je na 100 kilometrów w różne strony błota i trzęsawiska, zarośnięte szuwarami, sitowiem i trzciną, są prawdziwym rajem myśliwskim.

Byłem na tem jeziorze na wiosnę i w zimie, a zawsze wynosiłem stamtąd jednakowe wrażenie.

Po raz pierwszy zwiedziłem jezioro Hankę na wiosnę. Była to wiosna wczesna i na potokach oraz na małych jeziorkach, otaczających Hankę, trzymał się jeszcze lód. Prawda, że już zsiniał i był cały podziurawiony przez promienie słońca, lecz jeszcze dość trwały, aby utrzymać człowieka, a nawet wóz parokonny.

Znalazłem się tam wraz z grupą myśliwych, którzy wybrali się na polowanie na przelotne ptactwo wodne.

Od jednej ze stacji kolei ussuryjskiej ruszyliśmy wynajętym wozem w stronę północnego brzegu Hanki. Na olbrzymiej przestrzeni około 70 kilometrów od jeziora zaczynały się błota, zarośnięte różnymi roślinami wodnymi. Sieć małych rzeczek i strumyków, płynących z jeziora, przerzynała tę równinę, na której leżały mniejsze i większe jeziorka, ukryte za wysoką ścianą trzcin. Gdyśmy wyruszali o świcie, był niewielki mróz, ale koło południa słońce tak przygrzało, że koła naszego wozu prawie całkiem grzęzły w miękkiej glebie błotnistej, konie zaś z trudem wyciągały nogi z trzęsawiska. Jechaliśmy bardzo wolno i wreszcie nasz stangret, kozak, oświadczył, że konie nie dojdą na miejsce. Naradziwszy się, postanowiliśmy pozostać tam, dokąd dobrnęliśmy, gdyż dokoła było dość dużo jezior i kryjówek, odpowiednich na zasadzki.

Już w drodze nie mogliśmy się powstrzymać od okrzyków zdumienia na widok niezliczonych, olbrzymich stad gęsi, łabędzi i kaczek, lecących przez dolinę Hanki; opadały one na jeziora i w zarośla trzcin lub podrywały się i dążyły dalej za wiosną, posuwającą się coraz dalej na północ.

Zatrzymaliśmy się w pobliżu dość dużego jeziorka, które niepodobna było dojrzeć spoza gęstego sitowia i trzcin, a na brzegach którego pozostał niewywieziony przez zimę stóg siana. Kazaliśmy tu odprząc konie i założyć obóz. Były to przygotowania nader proste. Wbito dwie pary drewnianych widełek w ziemię, położono na nie drąg żelazny, na którym miał wisieć kocioł do gotowania zupy i kaszy, a także imbryk na herbatę. Z siana, wziętego ze stogu, przygotowaliśmy miękkie posłanie do siedzenia i na nocleg, złożyliśmy w pobliżu pudła i wory z prowiantami, przyrządami i zapasami myśliwskimi, i na tym skończyliśmy urządzenie obozu.

Nie czekając na herbatę, przyrządzaną przez naszego kozaka, wziąłem strzelbę, gwizdnąłem na psa i poszedłem ku jezioru. Mój setter-gordon od razu podniósł łeb, stulił uszy, nerwowo wyciągnął ogon i zaczął bardzo ostrożnie skradać się ku kępie trzcin. Jeszcze nic nie widziałem, ale słyszałem, jak pluskają i odzywają się na wodzie kaczki; z ich głosów odróżniałem nawet poszczególne gatunki. Czasami dochodziło mnie basowe trąbienie gęsi albo przeciągły jęk łabędzia północnego. Pod obłokami ciągnęło ptactwo, stado po stadzie, napełniając powietrze przeróżnymi głosami i coraz to częściej, szybując nad jeziorami i szerokimi spiralami, opadało na ich powierzchnię.

Pies nagle zatrzymał się przy małym krzaczku i znieruchomiał, jak posąg ze spiżu, bardzo malowniczo wygiąwszy swe muskularne, zgrabne ciało.

Zdziwiłem się, gdyż krzak wyrastał z ziemi, gdzie nie było ani śladu wody. Mogłem oczekiwać jedynie bekasa albo dubelta.

Kazałem psu ruszyć dalej. Zaledwie się posunął, coś czarnego mignęło mi zza krzaka i znikło w wysokiej trawie. Nie był to ptak, więc gubiłem się w domysłach, jakie zwierzę mogło przebywać na tym trzęsawisku. Skierowałem psa w stronę, w którą ono podążyło. Przeszedłem z pięćdziesiąt kroków, gdy pies znowu się zatrzymał. Ledwie zdążyłem zrobić parę kroków, kiedy z trawy wyskoczył zając o bardzo ciemnej barwie. Wystrzeliłem w chwili, gdy dobiegł on do zarośli wikliny. Padł. Gdym go podnosił i oglądał, zastanowiły mnie drobne rozmiary przednich i tylnych nóg, głowa większa niż u zająca i prawie zupełnie czarne futerko gryzonia. Był to czarny zając, odkryty na rzece Sungaczy, wypływającej z Hanki, przez znakomitego podróżnika azjatyckiego, Przewalskiego68.

Lecz Przewalski nazwał go zającem, ja zaś przypuszczałem, że był to dziki królik.

W kilkanaście lat później, mianowicie podczas podróży przez Urianchaj i Mongolię, opisanej w mej książce pt. Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów, przekonałem się, że moja hipoteza miała rację bytu, gdyż w okolicach jeziora Kosogoł, w modrzewiowych lasach, wpobliżu osady Khathyl widziałem kilkakrotnie dzikie króliki o bardzo ciemnym futrze brunatnym, a rozmiarami przypominające rasę belgijską tych zwierzątek. W kotlinie Hanki te gryzonie są rzadkie, gdyż widocznie czystej rasy już nie pozostało, króliki bowiem skrzyżowały się ze zwykłymi zającami, pośród których często zdarza się spotykać okazy o bardzo ciemnych skórkach i o wyglądzie zewnętrznym nieco odmiennym od zająca północnego.

Spotkanie się z zającem było przypadkiem i tylko czarne futerko usprawiedliwiało mój strzał, po którym z pobliskiego jeziora zerwały się chmury wodnego ptactwa. Z przeraźliwym kwakaniem pierzchły stada kaczek i spadały w dalszych trzcinach; trąbiąc trwożnie, pionowo wzbijały się w górę dzikie gęsi; przecinały powietrze, miotając się w różne strony ze skrzekiem bekasy i kuliki różnych gatunków; ostrożne łabędzie, czaple i czujne żurawie, szybko wymachując skrzydłami, leciały tuż nad morzem sitowia, i znikały za wysokimi pagórkami na zachodzie.

Sądziłem, że już się wszystko skończyło, że spłoszyłem całą ptasią rzeszę i zepsułem sobie i swym kolegom polowanie tego dnia. Ale nie zdążyłem jeszcze dobrze uwiązać do pasa swego łupu, gdy mój pies, odbiegłszy jakieś sto kroków, nagle zatrzymał się przy małej kałuży, rozciągnął się na ziemi w wyprężonej pozie i zamarł w namiętnym oczekiwaniu. Zacząłem podchodzić i, zbliżywszy się do psa na wystrzał, krzyknąłem:

— Weź!

Pies podniósł się i skoczył naprzód kałuży, głośno łopocąc skrzydłami, zerwały się trzy duże ciemno-szare kaczki, przeraźliwie kwacząc. Padły dwa strzały i dwie trafione kaczki już biegały w trawie, usiłując ukryć się przed seterem. Lecz ten je odnalazł i jedną po drugiej przyniósł mi żywe. Wkrótce znalazły się w mej siatce myśliwskiej. Po tej próbie powróciłem do obozu i przeprosiłem kolegów, żem nastraszył zwierzynę. Zaczęli się śmiać, jeden z nich zaś powiedział:

— Mój panie, chociażby pan strzelał co chwila, i tak dla nas dużo jeszcze pozostanie! Teraz jest dzień, ale po zachodzie słońca dopiero pan zobaczy, co tu się będzie działo! Ile pan wziął z sobą nabojów?

— Pięćset — odrzekłem, wstydząc się co prawda swej chciwości.

— Co?! — zawołali myśliwi. — Na trzy dni pięćset nabojów? Każdy z nas ma ze sobą po dwa tysiące i oprócz tego zapas prochu, śrutu i gilz.

Byłem zdumiony tymi słowami, lecz w duchu pochwaliłem siebie za przezorność, gdyż wsadziłem do swej walizki sto sztuk stalowych gilz, dwie blaszanki prochu i pięciofuntowy worek śrutu Nr. 3, dobrego na kaczki i nawet na gęsi przy strzale z niewielkiej odległości.

Z wielką niecierpliwością oczekiwałem wieczoru. Nawet jeść nie mogłem. Przejrzałem swoje pasy z ładunkami, których było 64, wziąłem jeszcze ze dwadzieścia i rozłożyłem je po kieszeniach swej futrzanej kurty myśliwskiej, która widziała już tyle znakomitych polowań w lasach, górach, na jeziorach i morzach Rosji Europejskiej i Azji; wyczyściłem strzelbę, wysmarowałem olejem rycynowym swe długie, aż do pasa prawie, buty myśliwskie; przywiązałem psa do kołka wbitego w ziemię, gdyż wieczorem przy przelocie ptaków nie był potrzebny, mógł zaś tylko mi przeszkadzać i, siedząc w miękkim sianie, spoglądałem zazdrośnie na lecące w różnych kierunkach kaczki, gęsi i łabędzie. Ciągle się obawiałem, że całe ptactwo przeciągnie do wieczora nad błotami Hanki, a dla nas pozostaną tylko małe ptaszki, których gromady latały w trzcinach, śpiewały, kłóciły się, a nawet biły.

Wreszcie doczekałem się upragnionej chwili: siedziałem już w swej zasadzce, tuż nad brzegiem jeziora, zaczajony za trzcinami. Słońce powolnie, jak gdyby drwiąc z mej niecierpliwości, opadało na zachód, zakreślając na niebie olbrzymi łuk. Spłynęły na ziemię pierwsze fale mroku, jeszcze przejrzystego, przepojonego światłem, a w gąszczu trzcin i sitowia zarysowały się szafirowe i fioletowe cienie, w których szukały nocnego schronienia drobne ptaszki, świergocąc sennymi już głosami. Na zachodzie zaczęły płonąć roztopionym złotem i szkarłatem drogocennym małe obłoczki, nieruchomo wiszące na seledynowym niebie. Jakiś cień, jakby krepa przezroczysta, przykrył wierzchołki suchych trzcin i brunatne, aksamitne ich kity, wszystkie kontury i kształty, przyćmił złote tafle jezior i różowe wstęgi potoków. Tajemnicza cisza napływała zewsząd, i, zdawało się, wszystkie dźwięki, odgłosy i gwary przytłoczyła do zasłuchanej, brunatnej, zeschłej trawy. Dawno już umilkli weseli mieszkańcy trzcin i szuwarów — ptaszki śpiewające, które, wygwizdawszy ostatnią modlitwę dziękczynną, czy pożegnanie gasnącemu słońcu, usnęły; ucichł rechot gdzieniegdzie budzących się żab; zataił się wietrzyk, kołyszący suche badyle i trawy, zwarzone zimowymi mrozami; nie pluskały się kaczki na jeziorze, i tylko od czasu do czasu przerywało ciszę ostre cykanie nietoperzy, bez szmeru tnących powietrze.

Słońce wyglądało zza horyzontu promienną koroną swych ognistych włosów, lecz samo już utonęło gdzieś na zachodzie za fioletowo-szafirowym grzbietem leśnego Sichote-Alina.

Na niebie jeszcze się paliły smugi zielonych, złotych i szkarłatnych blasków, płonęły, jakby krwią nabrzmiałe i w ogniu roztopione, wędrowne obłoczki lotne, ale na ziemi, w szuwarach nad wodą już mrok się gnieździł, a z niego podnosić się zaczynały mgliste opary i pełzły, ścieląc się po nieruchomych sennych wierzchołkach wybujałego sitowia i giętkich wiklin, powykręcanych, jak sploty bijących się wężów.

Cisza stała się jeszcze głębsza i potężniejsza.

Raziło nawet brzęczenie komarów i szmer pełznącego po łodydze trzciny żuka-rogacza.

Znikły ostatnie gońce zachodzącego słońca, i cisza wszechwładnie objęła ziemię.

Nagle z oddali dopłynęła na falach ciszy i padającego zmroku krótka basowa a donośna zwrotka. Znowu cisza, a potem nowa zwrotka już bliżej, głośniej i jakieś odgłosy, szmer i echa ruchu.

Niewysoko nad trzęsawiskiem, wyciągnąwszy się w trójkąt, jak ostrze strzały, leciał klucz gęsi. Wprawne oko naliczyło trzydzieści dwa ptaki. Lecący na przedzie dowódca z rzadka spokojnie a donośnie „trąbił” basowym o trzech tonach głosem, jakby uspokajając lub namawiając do czegoś.

Zagrzmiał pierwszy strzał. Padł jak piorun i zmącił, stargał, zakotłował ciszę. Zaszumiały zgorszone szuwary, na błotach i jeziorach trwożnie krzyknęły i zerwały się hałaśliwie kaczki, gwizdnęły gdzieś blisko mknące w przerażeniu kuliki, zajęczała krzykliwie szara mewa jeziorna, a z góry, bezładnie bijąc o powietrze jednym skrzydłem, szybko spadała duża, dzika gęś. Klucz, ponuro pokrzykując, pionowo wzbijał się wyżej, prostując swój szyk i, wyciągając się w ruchomy, falujący sznur, jak lecąca pajęczyna jesienna, jął z szybkością oddalać się od zdradzieckiego jeziora. Polowanie się rozpoczęło...

Grzmiały strzały ze wszystkich zasadzek, widziałem lub słyszałem padające ptaki. Trzy razy musiałem powracać po świeże naboje ze swej kryjówki do obozu.

Tego wieczoru na przelocie dałem około dwustu strzałów. Bywały chwile, że lufy mego Winchestera i zapasowej strzelby tak się rozgrzewały, że nie mogłem ich ręką dotknąć.

Na przelotach wieczornych w tym złudnym zmroku, w którym tonie przestrzeń i wszystkie wymiary, strzela się na różne odległości, nie licząc się z pewnością strzału.

Gdy już ściemniało zupełnie, puściliśmy psy na poszukiwanie zabitych lub postrzelonych ptaków, których sami nie mogliśmy znaleźć lub wydostać. Jak już pisałem, strzelałem tego wieczoru bardzo dużo, mój zaś łup wynosił kilkadziesiąt sztuk ptaków, a w tym 64 kaczki, pośród których było 26 różnych gatunków. Resztę upolowanej zwierzyny stanowiły gęsi i północne łabędzie (Cygnus musicus); między nimi wpadł mi pod strzał flamingo indyjski, który zabłąkał się z pewnością w kluczu zwykłych żurawi.

Podczas tego polowania, gdzie prawie zawsze wypadało strzelać na duże odległości, oceniłem należycie pięcionabojowy Winchester automatyczny do śrutu za jego dalekonośność, sprawność mechanizmu, i, co najważniejsze, za wytrzymałość na silne ładunki. Niektóre strzały z tej broni były wprost zdumiewające.

Inni myśliwi dostarczyli do obozowiska naszego całe kupy pozabijanych ptaków. Kozak tymczasem wykopał dół, wyłożył go sianem, kawałkami lodu i śniegiem i urządziwszy w ten sposób rodzaj chłodni, powkładał nasze łupy i pokrył wszystko grubą warstwą siana i suchego sitowia. Po kolacji, urozmaiconej ożywionymi, często homerycznie kłamliwymi opowiadaniami o przebiegu polowania, umieściliśmy się na miękkich posłaniach. Długo

1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 42
Idź do strony:

Darmowe książki «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz