W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖
W ludzkiej i leśnej kniei to relacja z podróży Ferdynanda Ossendowskiego po Rosji.
Niewiele pisze on jednak o ich oficjalnym celu, jaki stanowiły badania geologiczne. Ossendowski koncentruje się przede wszystkim na tragicznych ludzkich historiach. Mamy więc w tej książce opowieści o czymś, co dziś nazwalibyśmy chińską mafią, o okrucieństwie carskich więzień, o morderczej sekcie, o ojcu opętanym zemstą po śmierci dziecka i o tajemniczym mnichu-pokutniku, ratującym tonących razem ze swoją trędowatą załogą. Opowieści te przedstawiają świat niedługo przed rewolucją 1917 roku, a zdaniem autora — zapowiadają także jej okrucieństwo.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Po ciemnej otchłani nieba przesuwały się, z rzadka pokrzykując, klucze gęsi i kaczek; jękliwie nawoływały się łabędzie metalicznym głosem; gdzieś zupełnie blisko wrzasnęła czapla, przestraszona palącym się ogniskiem; kwakały i pogwizdywały kaczki i kuliki, ze świstem przecinając powietrze. Życie wrzało przez całą noc, gdyż ptaki przelotne śpiesznie doganiały szybko posuwającą się na północ wiosnę, aby gdzieś w tundrze Azji, w moczarach wybrzeża Oceanu Lodowatego, lub na wyspach położonych w deltach wielkich rzek syberyjskich, gdzie nic nie zagraża życiu młodego pokolenia, założyć swe tajemnicze gniazda, zazdrośnie przed okiem ludzkim ukrywane. Biedne ptaki! Nie myślały, że w jesieni tą samą drogą będą musiały lecieć ich dzieci, i że tu, w szuwarach na Hance, będą czatowali na nich myśliwi. A ileż takich miejsc zdradzieckich spotkać mogły te wolne ptaki, zanim z brzegów Oceanu Północnego doleciałyby do błot i jezior, ukrytych w dżunglach Indi!
Drugie polowanie urządziliśmy sobie przed świtem i przy pierwszym brzasku wschodzącego słońca. Było ono już trudniejsze. Ptactwo stało się ostrożniejsze i ostrym wzrokiem wyszukiwało nas w zasadzkach pomiędzy trzcinami. Jednakże i wtedy zdobycz była bardzo obfita. Zastrzeliłem kilkanaście kaczek, a między nimi bardzo rzadki okaz południowo-chińskiej, spotykanej też i w Japonii, kaczki-mandarynki, z wystającymi nad skrzydłami dwoma białymi jak żagle, szerokimi piórkami. Podobno kaczka ta wije sobie gniazdo nie w trawie, lecz na drzewach. W jaki sposób zabłąkała się aż tu, tak daleko na północy? Była to z pewnością cała tragedia. Odłączywszy się od swego stada, przyłączyła się do północnych towarzyszek i z nimi razem przyleciała na Hankę, gdzie dosięgnął ją strzał myśliwego. Zabiłem trzy czerwone kazurki (Casaea rutila), które w Mongolii nazywają „ptakami-lamami” z powodu czerwonego opierzenia, przypominającego kolorem płaszcze lamów-kapłanów.
Gdy słońce wzeszło na dobre, ptactwo zaczęło omijać nasze zasadzki. I wówczas podziwiałem ostrość wzroku, spostrzegawczość i ostrożność ptaków, które z wielkiej odległości umiały zawsze dostrzec niebezpieczeństwo: albo wzbijały się one na niedosiężną dla strzału wysokość, albo, zmieniając kierunek lotu, pozostawały poza strzałem.
Musieliśmy zaprzestać polowania i zebraliśmy się przy ognisku, gdzie już oczekiwały na nas gorąca herbata i upieczone na rożnie kaczki i gęsi, co bardzo umiejętnie i szybko czynił nasz usłużny kozak.
Po rannym śniadaniu moi towarzysze znowu się pokładli spać, ja zaś, zabrawszy psa, zanurzyłem się w morze sitowia i sczerniałej zeszłorocznej trawy. Co chwila wyrywały się bekasy i kuliki. Lecz nie strzelałem do nich, gdyż w nabojach miałem gruby śrut, a zresztą już wiedziałem, że muszę oszczędzać swe zapasy myśliwskie. Na bekasy polowałem kilkakrotnie w innym miejscu, a mianowicie na błotach pod samym Charbinem, tam gdzie obecnie wznoszą się gmachy warsztatów kolejowych. Trzeba nadmienić, że mandżurski i ussuryjski bekas należy do tak zwanej daurskiej odmiany tego rodzaju kulików (Gollinago); jest on większy od swego krewniaka europejskiego i lot ma od niego różny: robi w powietrzu zygzak krótszy i mniej zawiły.
Z trudnością przedzierałem się przez gęste zarośla suchych trzcin, wśród których leżało jeszcze dużo śniegu. Od razu pojąłem, że pod względem łupu nie będę miał bardzo dobrego polowania, gdyż trawa i trzciny z głośnym trzaskiem łamały się pode mną i płoszyły zwierzynę, lecz szedłem, gdyż chciałem trochę zbadać tę błotnistą kotlinę, o której z takim zapałem pisali podróżnicy: Przewalski, Busse i Maak, a zarazem obserwować życie ptaków wodnych na zupełnej swobodzie, co tak namiętnie lubiłem od lat dziecinnych. Matka bowiem moja, kiedy byłem zupełnie małym chłopcem, na przechadzkach w lesie lub w polu przyzwyczaiła mnie do tego i rozbudziła we mnie gorącą, wprost żywiołową miłość do natury, szczególnie nietkniętej ręką człowieka i nieupiększonej przez niego, na przykład... kominem fabrycznym.
Ta miłość moja do natury dziewiczej, do życia zwierząt i ptaków, prawdopodobnie jest powodem mej namiętności myśliwskiej, ponieważ budzi się we mnie w takich chwilach pierwotny człowiek-myśliwy, walczący swym sprytem, celnością oka i siłą o pokarm, o byt. Pamiętam doskonale i matka moja o tym mi opowiadała, że nigdy nie rzucałem kamieniami w psy lub koty, nie robiłem krzywdy kurom, kaczkom domowym, gołębiom i wróblom, lecz gdy po raz pierwszy zobaczyłem zająca, goniłem go co tchu i rzucałem kamieniami, chcąc go ugodzić. Miałem zaś wtedy pięć lat. Po tym zdarzeniu uprosiłem, by mi kupiono pistolet dziecięcy, strzelający papierowymi pistonami, i wychodziłem sam na polowanie. Doskonale podchodziłem dzikie kaczki i cietrzewie i straszyłem je ze swego pistoletu, mierząc bardzo starannie. Dziwiłem się tylko, że nigdy nic nie zabiłem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że dla upolowania zwierzyny nie wystarcza narobić hałasu z pistoletu.
Pamiętam też jeden objaw swojej miłości do natury dzikiej i dziewiczej. Będąc już studentem uniwersytetu, brałem udział w wycieczce na Kaukaz. Ktoś z ludzi miejscowych wskazał mi górę, na szczycie której podobno nikt nie był. To mnie zainteresowało, i postanowiłem dotrzeć do wierzchołka tej góry, gdzie noga ludzka jeszcze nie postała. Przez cały dzień wspinałem się, kalecząc sobie ręce i nogi, aż dotarłem nareszcie do szczytu.
Byłem szczęśliwy i dumny, że jestem tam pierwszy może od czasu, gdy owa góra powstała na powierzchni ziemi, i że tylko orły były moimi współzawodnikami. Góry, lasy, rzeki, morze i miasta były tam, na dole, a ja — tu wysoko, pod obłokami.
Oglądałem się radośnie i nagle drgnąłem. Na ciemno-szarej skale przeczytałem napis, uczyniony kredą: „Tu był clown A. Durow”69. Pod skalą leżały pudełka od sardynek, szczątki butelki i połamane pudełko od zapałek.
Poczułem obrazę, zniewagę i zapłakałem.
Ten właśnie żywiołowy pociąg do natury, który pomógł mi przebyć w tak ciężkich warunkach w 1920–21 roku Azję Centralną, gdym walczył o byt w samotności, ukrywając się pod korzeniami drzewa w tajdze jenisejskiej, gdym w bagnach Urianchaju walczył z bolszewikami, przechodził o głodzie i chłodzie Tannu-Olu i Gobi, ten pociąg pognał mnie na trzęsawiska Hanki.
Zaczajony na brzegu małego jeziorka, spędziłem długie chwile, przytulając do siebie psa, aby nie spłoszył stadka kaczek, które opadły na wodę. Śledziłem ich ruchy żywe, gdy się goniły, dawały nurka, łapiąc ryby, biły się o zdobycz, pływały, przelatywały z miejsca na miejsce, przeraźliwie, jak gdyby wymyślając, krzyczały pokrzywdzone i, filuternie przechylając na bok główki, przyglądały się krążącym pod obłokami dużym czarnym orłom o białych ogonach.
W innym miejscu widziałem stado żurawi, które urządziły sobie „dancing”. Kilka żurawi utworzyło koło, a wewnątrz koła jeden z nich, wyrzucając w zabawny sposób nogami, kiwając w różne strony głową i wymachując skrzydłami, tańczył, od czasu do czasu wydając dźwięki muzyczne, co prawda dość chrypłe i skrzypiące, lecz mimo to miłe dla towarzyszów, którzy zaczynali trzepotać skrzydłami i niecierpliwie przebierać nogami. Gdy tancerz zakończył swój fox-trot, na jego miejsce wyszedł inny i wykonał coś w rodzaju one-stepa, ku wielkiej uciesze całego żurawiego zgromadzenia, oraz mego psa, który zaczął głośno się śmiać, czyli szczekać, czym spłoszył tancerzy.
Przechodząc od jeziora do jeziora, zastrzeliłem kilka kaczek, które, nie zauważywszy mnie za trzcinami, nieostrożnie wylatywały wprost na mnie. Wreszcie zabrnąłem w takie zarośla wikliny i trzcin, że z trudnością posuwałem się naprzód, tym bardziej, że śnieg tam już zupełnie stopniał i nogi grzęzły prawie do kolan w rozmiękłej ziemi, pachnącej gnijącymi roślinami.
Szedłem ostrożnie, uważnie rozsuwając przed sobą badyle i gałęzie, gdyż wiedziałem, że powinno tu gdzieś być ukryte jezioro, spostrzegłem bowiem kilka stad kaczek, które opadły w te zarośla, a o paręset kroków przede mną z przeraźliwymi krzykami unosiły się małe mewy rzeczne.
Pies szedł za mną, depcąc mi po piętach, gdyż nie chciał kaleczyć sobie nosa o ostre badyle i trawy.
Wtem zarośla nagie się urwały, i zobaczyłem przed sobą dość szeroki brzeg, a dalej duże jezioro. Nie mogłem oczu oderwać od tego obrazu! Brzeg był usiany ptactwem, a powierzchnia wody czarna od stad gęsi i kaczek.
Na brzegu, o jakieś sześćdziesiąt kroków ode mnie, przechadzało się stadko żurawi chińskich (Grus montignesia), wśród których wyróżniały się dwa żurawie japońskie (Grus lencochen). To egzotyczne towarzystwo żyło w najlepszej zgodzie z pospolitymi żurawiami europejskimi, może z tymi samymi, których mój pies spłoszył z dancingu.
Szare czaple stały trochę dalej, po kolana w wodzie i, nastroszone, opuściły głowy, przyglądając się wodzie, czy może swym moknącym nogom. Ogromnie w tej chwili przypominały stare kobiety w kąpieli morskiej.
Gwar, krzyki, plusk, świst napełniały powietrze. Gały ten ptasi tłum hałasował, jak mógł i jak umiał. Widocznie coś tu sobie wzajemnie opowiadano, kłócono się, prowadzono spory polityczne, wymyślano, plotkowano, mruczano pod nosem docinki, dowcipkowano, rubasznie się śmiano.
Szczególnie moknące w wodzie czaple, niechętnie przypatrując się publiczności, czyniły jakieś bardzo zjadliwe uwagi pod czyimś adresem, gdyż cała rzesza potem zaczynała na różne tony straszliwie hałasować.
Byłem pewny, że czaple krytykowały kokieterię srebrzystych łabędzi, które się na środku jeziora kąpały, fryzowały czarnymi dziobami śnieżyste pióra i robiły sobie „manicure”.
Dumne ptaki trzymały się z dala od innych i z pogardą przyglądały się tłumowi, co wzbudzało widocznie jego zazdrość i nienawiść; czaple zaś, korzystając z ogólnego wzburzenia i niechęci, agitowały przeciw pięknym ptakom w sposób nieznaczny a skuteczny.
Lecz nagle wszystko umilkło na chwilę, a później z przeraźliwymi krzykami zaczęło się zrywać i lecieć w różne strony w szalonym popłochu.
Wtedy zobaczyłem chyżego sokoła-sapsana, który wysunął się niepostrzeżenie zza krzaków, w mgnieniu oka wzbił się wysoko nad jeziorem i, jak kamień, spadł na stado kaczek, spokojnie żerujących przy kępie trzcin. Błyskawicznie porwał jedną z nich i uniósł nad wodę, lecąc w stronę pagórków, ciągnących się ku północy.
Napad drapieżnika pobudził me instynkty krwiożercze. Dałem z Winchestera trzy strzały, jeden po drugim, mierząc do żurawi. Dwa padły, ciężko uderzając piersiami o piasek nadbrzeżny. Zdobyłem obydwa okazy egzotyczne: chińskiego i japońskiego żurawia.
Po chwili na brzegu i na powierzchni jeziora nie było żadnych śladów życia, tylko mój czarny wyżeł biegał, jak szalony, węsząc miejsca, które ptaki opuściły; to znowu, przystając, ze zdziwieniem się oglądał, jakby pytał, dlaczego tak długo namyślałem się ze strzelaniem.
Nie chciałem mu tego tłumaczyć, gdyż nie zrozumiałby z pewnością mych dowodzeń, śpieszyłem się więc ze zdjęciem skórek z upolowanych żurawi.
Gdy, opuściwszy wraz z mym czworonożnym pomocnikiem brzegi jeziora, znowu przedzieraliśmy się przez gąszcz, byłem świadkiem nadzwyczajnej sceny, pełnej dzikiego uroku.
Szybko sunąc na dół, z widocznym zamiarem ukrycia się w trzcinach, leciał jakiś duży ptak, którego wziąłem za czaplę. Za nim pędził orzeł, szeroko rozpostarłszy skrzydła i zniżając lot coraz bardziej, aż wreszcie gwałtownym rzutem spuścił się prawie do ziemi; wtedy, mknąc szybko, jął doganiać swą ofiarę, przez co zmusił ją znowu do wzbicia się wysoko w powietrze. Wówczas dwoma potężnymi rzutami spiralnymi orzeł wzniósł się nad ptakiem z błyskawiczną szybkością i zawisł nad nim. Trwało to kilka sekund, potem orzeł raptownie zwinął skrzydła, zamieniając się w mały czarny kłębek, który, jak kamień, zaczął spadać na ukośnie lecącą czaplę. Spostrzegła ona ten manewr i od razu przygotowała się do obrony. Zarzuciwszy głowę na grzbiet, nastawiła na napastnika ostry dziób, zamierzając przeszyć mu piersi, gdy wpadnie na nią z całym rozpędem.
Lecz orzeł dostrzegł to i zrozumiał plan czapli.
Z całym rozmachem uderzył ją w tylną część ciała, aż wywinęła koziołka w powietrzu, piersią do góry, orzeł zaś, który oczekiwał tej chwili, napadł znowu i wymierzył cios śmiertelny. Czapla zaczęła spadać na dół, słabo posługując się skrzydłami i ukośnie zniżając się do ziemi. Orzeł podążył za nią, aby ją dobić, gdy spadnie. Czapla zdołała jeszcze trochę opanować swój lot i upadła w sitowia, o jakie trzysta kroków ode mnie. Rzuciłem się wtedy ku niej przez gąszcz, robiąc straszliwy hałas. Spłoszony orzeł wzbił się wysoko i krążył nade mną. Lecz mój pies odnalazł ptaka. Nie była to czapla, lecz nader rzadko zalatujący tu ibis japoński.
Był to przepiękny okaz, większy od dużej czapli. Miał grzbiet i czub na głowie barwy niebieskiej, blado-różową pierś i szkarłatne skrzydła. Już nie oddychał, gdyż orzeł rozdarł mu gardło tam, gdzie się szyja łączyła z piersią. Dzięki orłowi zdobyłem dla muzeum wspaniały okaz ptaka rzadkiego gatunku.
Przeszedłszy parę kilometrów i upolowawszy kilka kaczek, postanowiłem już więcej nie strzelać, gdyż worek mój stał się zbyt ciężki, a miałem przed sobą spory szmat ciężkiej drogi do obozowiska. Idąc trzcinami, trafiłem na obszerną polanę, wypaloną przez pożar stepowy, który wzniecają chłopi okoliczni dla usuwania szkodliwych roślin i dla użyźniania gleby: po spalonych roślinach pozostaje popiół, obfitujący w potas. Na ziemi, czarnej od węgli, sterczały opalone kępy, a pomiędzy nimi leżały połyskujące na słońcu duże kawałki papieru. Wypadło mi przejść przez to miejsce wypalone, ale jakież było me zdziwienie i rozpacz mego wyżła, gdy papier, leżący pomiędzy kępami, zerwał się z hałasem, zamienił w bażanty i odleciał. Myśliwi opowiadali mi później, że bażanty często przylatują na spalone torfowiska, na których całymi godzinami leżą, rozłożywszy skrzydła jak najszerzej. Widocznie leczą się z jakiejś choroby, może od pasożytów, bardzo trapiących dzikie ptactwo.
To miejsce na trzęsawisku zgotowało mi jeszcze jedną niespodziankę, której długo nie mogłem odżałować. Przeszedłszy spalone torfowisko, zacząłem wchodzić na niewysokie wzgórze, pokryte kępami. Ziemia tam była zupełnie miękka, więc ślizgałem się i parę razy nawet upadłem.
Podnosząc się po upadku, nagle spostrzegłem lisa, który stał wśród kęp i bacznie mi się przyglądał. Gdy porwałem za strzelbę, zaczął uciekać, zwinnie lawirując między kępami. Strzeliłem. Wiedziałem, że śrut był zbyt cienki na tak mocnego zwierza, więc natychmiast posłałem mu drugi nabój. Lis upadł i zaczął się wić na miejscu. Wyżeł rzucił się do niego,
Uwagi (0)