W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖
W ludzkiej i leśnej kniei to relacja z podróży Ferdynanda Ossendowskiego po Rosji.
Niewiele pisze on jednak o ich oficjalnym celu, jaki stanowiły badania geologiczne. Ossendowski koncentruje się przede wszystkim na tragicznych ludzkich historiach. Mamy więc w tej książce opowieści o czymś, co dziś nazwalibyśmy chińską mafią, o okrucieństwie carskich więzień, o morderczej sekcie, o ojcu opętanym zemstą po śmierci dziecka i o tajemniczym mnichu-pokutniku, ratującym tonących razem ze swoją trędowatą załogą. Opowieści te przedstawiają świat niedługo przed rewolucją 1917 roku, a zdaniem autora — zapowiadają także jej okrucieństwo.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Lis przestał się kręcić i wić między kępami, leżał nieruchomy z wyciągniętą na ziemi wspaniałą rudą kitą. Uspokojony zacząłem nabijać na nowo strzelbę, lecz wtedy lis skorzystał z chwili, porwał się na równe nogi i, przebiegłszy kilka kroków, skrył się w norze.
Kląłem, jak umiałem, swego psa. Był zawstydzony, lecz nie mógł zrozumieć, o co mi chodziło.
Tymczasem zmierzch już zapadł. Nie było mowy o tym, abym przed rozpoczęciem polowania zdążył do obozu, postanowiłem tedy zapolować w pojedynkę i wyszukać dla siebie kryjówkę. Zamierzałem, gdy nastąpi noc, iść do obozu, kierując się płomieniem ogniska, które będzie z daleka widzialne, zdobycz zaś pozostawić na miejscu i posłać po nią nazajutrz kozaka.
Przede mną była równina dość duża, zarośnięta niewysoką trawą. Na końcu tej równiny przy ostatnich blaskach zachodzącego słońca połyskiwało jezioro i czerniały jakieś zarośla. Tam właśnie postanowiłem urządzić zasadzkę. Ruszyłem wprost w stronę jeziora, lecz nie uszedłem kilku kroków, gdy ziemia usunęła mi się spod nóg i wpadłem po pas w płynne, czarne, cuchnące błoto. Z trudem wygramoliwszy się na miejsce suchsze, spróbowałem przejść w innym kierunku. Ziemia była tam twardsza i, chociaż uginała się pod stopami, jednak utrzymywała ciężar człowieka. Ostrożnie stąpając i badając każdą piędź ziemi, dobrnąłem wreszcie do jeziora. Przywiązałem mego „Wiernego” do krzaku, sam zaś ukryłem się w gąszczu tuż nad brzegiem. Przyszedłem na czas, gdyż słońce właśnie znikało na widnokręgu, i rozpoczął się przelot ptactwa.
Miliony ptaków wodnych i błotnych leciały w różnych kierunkach nad olbrzymią kotliną Hanki. Strzelałem dopóty, aż pozostał mi tylko jeden nabój. Ten musiałem zachować na wszelki wypadek. Zabrałem więc z pomocą psa swą zdobycz, składającą się przeważnie z gęsi, których klucze raz po raz opadały na jezioro tuk blisko mej kryjówki, że jednym wystrzałem zabijałem niemniej niż trzy gęsi. Ułożywszy zabite ptaki w krzakach, przykryłem je zerwaną trawą i zacząłem oglądać miejscowość.
Zmrok zapadł na dobre. Na niebie pełzły ciężkie, czarne chmury. Gwiazdy jak gdyby zgasły. Nie mogłem nic rozpoznać. Sądziłem, że wypadnie mi rozłożyć ognisko i zanocować bez herbaty, upiekłszy sobie jakiego ptaka na węglach i przekąsiwszy czekoladą, której tabliczkę miałem w swej torbie, gdy nagle w oddali buchnął duży ogień. Zrozumiałem, że to było nasze obozowisko i że moi towarzysze wrzucali do ognia siano, dając mi sygnały. Wkrótce zaczęły mnie dolatywać salwy. To był także sygnał. Siedząc w zasadzce, wypocząłem, więc, zarzuciwszy strzelbę na ramię, z lekką torbą i z wypróżnionymi pasami ładunkowymi ruszyłem w drogę. Należało przejść równinę z trzęsawiskiem, ukrytym pod trawą. Miejsca, przez które szedłem, nie mogłem odnaleźć i zmuszony byłem iść na przełaj.
Ogarnęło mnie przykre poczucie grożącego niebezpieczeństwa, gdy znowu zaczęła się uginać pode mną ziemia. Trwoga rosła. W ciemności nic nie widziałem przed sobą; stąpałem ostrożnie, wymacując stopą ziemię za każdym krokiem. Zdjąłem strzelbę, aby móc oprzeć się na niej w razie zapadnięcia się w trzęsawisko. Posuwałem się bardzo wolno. „Wierny” też najwyraźniej stracił na humorze i szedł obok mnie z podwiniętym ogonem.
Wkrótce ujrzałem przed sobą powierzchnię wody. Ziemia stała się miększa i parę razy zapadały mi w nią nogi do kolan. Zacząłem obchodzić tą kałużę, czy małe jeziorko, ale ziemia nie stawała się twardsza, gdyż nawet pies, jęknąwszy z przerażenia, zapadł się w błoto.
Coraz ostrożniej szedłem naprzód i naraz drgnąłem. Jakieś czarne, bezkształtne widma majaczyły na prawo ode mnie i poruszały się w różne strony. Wkrótce zorientowałem się, że są to rosnące na błocie krzaki, które poruszają się i kołyszą na uginającej się pode mną ziemi. Pod tą ziemią czaiła się otchłań, napełniona cuchnącą wodą i lepkim błotem, z resztkami gnijących roślin, tworzących torfowisko.
Zdawałem sobie sprawy, że tylko traf szczęśliwy wyratuje mnie od niebezpiecznego wypadku, w razie gdyby cienka warstwa darniny, pokrywającej otchłań, nagle się przerwała pod moimi stopami. Co będę robił wtedy w tej ciemności? na kogo wołał? skąd spodziewał się pomocy?
Lecz wkrótce przypomniałem sobie zdanie jednego ze swych znajomych: „Po co przed śmiercią zamawiać nabożeństwo żałobne?” — podwoiłem więc tylko ostrożność, starałem się stąpać jak najlżej, nie wykonywać niepotrzebnych ruchów i dotrzeć jak najkrótszą drogą do skraju trzęsawiska, które było otoczone krzakami wikliny. Po pewnym czasie zauważyłem ciemną ścianę zarośli i, zapadłszy się jeszcze raz dość głęboko w błoto, wyszedłem wreszcie na twardy grunt.
Trochę wypocząwszy, potem długo jeszcze brnąłem do obozu, omijając jeziora, przechodząc przez strumyki, plącząc się pośród kęp, ukrytych w wysokiej trawie, i przedzierając się przez trzciny. Wreszcie znalazłem się wśród myśliwych, mocno zaniepokojonych moją nieobecnością.
Przebrałem się przy ognisku, wysuszyłem i, jedząc wyborną zupę, słuchałem nieskończonych opowiadań o różnych przygodach.
Niebawem zauważyłem, że jednego z myśliwych nie ma pośród nas. Był to Niemiec, buchalter kolei ussuryjskiej, niejaki Marcin Luter.
Okazało się, te poszedł na moje spotkanie, obawiając się, że, nie znając miejscowości, zbłądzę lub utonę. Chociaż Luter nie powracał, nikt się o niego nie trwożył.
— Luter zna tu każdą kępę, każdą kałużę, ten nie zbłądzi! — mówili myśliwi.
Jak gdyby w odpowiedzi na te słowa, kędyś daleko buchnął do góry czerwony język płomienny i nagle, przypadłszy do ziemi, rozlał się w wąską strugę złocistą, która rozszerzała się coraz dalej. Od czasu do czasu z tej ruchomej, szybko posuwającej się strugi, wzbijały się wysoko fale ogniste, rzucając pod obłoki snopy czerwonych i złocistych iskier. Ogień posuwał się szybko, ogarniając coraz to większe obszary kotliny, pokrytej suchą trawą.
— To pał, pożar stepowy! — zawołał jeden z myśliwych. — Żeby tylko do nas nie dobiegł, bo musielibyśmy przenosić zawczasu obóz, a tu miejsce dla przelotu wyborne!
Za pół godziny pożar zaczął słabnąć, chociaż jeszcze dość długo w mroku świeciła się wąziutka wstążka ognia. Lecz i ta wkrótce rozerwała się na drobne kawałki, po których pozostały punkciki świetlne, gasnące jeden po drugim bez śladu.
Jednocześnie usłyszeliśmy szelest trzcin i ciężkie stąpanie. Po chwili z ciemności wynurzyła się sucha, wysoka postać Lutra i jego starego, nadzwyczaj grubego psa, Osmana.
— Widzieliście pożar? — spytał go któryś z myśliwych. — Kto to puścił ogień?
— To ja! Suszyłem ogon memu Osmanowi, bo zziąbł straszliwie! — odparł spokojnie Luter, zapalając fajkę i siadając przy ognisku.
Wszyscy się długo dziwili dobrodusznemu Niemcowi, że wolał spalić całą Hankę i nas z nią razem, aby tylko Osman miał suchy ogon.
— Wiecie panowie! — zawołał o świcie Luter, gdyśmy już byli gotowi iść do naszych zasadzek. — Dość tego polowania! Nudne to, bo to tylko kaczki i gęsi, gęsi i kaczki! Wczoraj, gdy łaziłem po błocie, szukając p. Ossendowskiego, zrobiłem ważne odkrycie. Rozpoczęła się emigracja sarn!
— Czyżby istotnie? — spytał stary inżynier, doświadczony myśliwy. — Zdawałoby się, że na to za wcześnie?
— Na własne oczy widziałem stado, które zanocowało w krzakach na zachodnim brzegu Starego Jeziora! — zapewniał Niemiec.
Naradziwszy się, ruszyliśmy w stronę jeziora.
Znowu zaczailiśmy się w zasadzkach i czekaliśmy.
Przed nami było morze szuwarów i wikliny.
Siedziałem przeszło godzinę, w ciągu której słyszałem tylko jeden strzał.
Wreszcie przyszła kolej i na mnie. Poruszyły się z wolna zarośla i para sarn spokojnie, nic nie podejrzewając, sunęła gąszczem, od niechcenia skubiąc świeże źdźbła i młode gałązki. Jedna z nich padła po dwóch moich strzałach.
Wkrótce kilka saren przeszło z lewej strony ode mnie, i te również pozostawiły ofiarę wśród trzcin.
W kotlinie Hanki, w tym morzu trawy i krzaków, spędzają zimę stada sarn, które schodzą ze stoków Sichota-Alina i z doliny rzeki Ussuri i żerują na zamarzniętych trzęsawiskach, gdzie łatwiej o pokarm. Na wiosnę, gdy błota stają się grząskie, sarny wracają do leśnych miejscowości70 górskich, gdzie spędzają całe lato i jesień.
Właśnie na ten szlak koczujących sarn zaprowadził nas Marcin Luter i tu szerzyliśmy zniszczenie przez cały dzień. Widziałem w gąszczu przekradające się śladem sarn dziki, lecz nie strzelaliśmy do nich, gdyż mieliśmy ze sobą wyłącznie śrut.
W południe przerwaliśmy polowanie aż do zachodu słońca, gdyż sarny w dzień tkwią w niedostępnych zaroślach.
Po obiedzie, jak zwykle, błąkałem się po trzęsawisku, trzymając się z dala od kierunku, którym dążyły sarny, aby ich nie płoszyć wystrzałami.
Na jeziorze, spotkanym po drodze, ujrzałem duże stado gęsi, wśród których pływało kilka bladoróżowych pelikanów. Postanowiłem zabić chociażby jednego, aby dopełnić bardzo różnorodną kolekcję wodnego ptactwa Hanki. Zacząłem przeto skradać się do stada, lecz stare gęsi mnie spostrzegły: stado zerwało się i odleciało na sąsiednie jeziorko. Poszedłem w tamtą stronę, lecz wkrótce zagrodziła mi drogę nieduża rzeczka, wartko płynąca do Hanki. Była jeszcze pokryta lodem, tylko pośrodku wyżłobionym przez szybki prąd. Wszedłem na lód. Trzymał się doskonale. Lecz przeskoczyć otwartego prądu rzeczki nie mogłem, gdyż wyrwa była zbyt szeroka. Ujrzawszy stojący opodal stóg siana, postanowiłem zużytkować go dla przeprawy. Przyniosłem olbrzymią wiązkę siana, gdy nagle spłoszone poprzednio przeze mnie stado znów się zerwało z głuchymi krzykami i leciało wprost na mnie.
Zaczaiłem się za sianem i kilka razy strzeliłem, mierząc w różowe ciała pelikanów. Jeden z ptaków, ugodzony w skrzydło, wpadł w trzciny, rosnące po drugiej stronie rzeczki. Byłem więc zmuszony przejść na przeciwległy brzeg. Zebrawszy swoje siano, rzuciłem je na wodę grubą warstwą i natychmiast, ledwie dotykając go nogami, dla których dość było najlżejszego oparcia, przebiegłem na drugą stronę, Podniosłem pelikana i, dobiwszy go, powracałem ze swym łupem.
Zatrzymawszy się około „mostu” z siana, przerzuciłem na lód swą zdobycz w stronę pozostawionej na brzegu strzelby, sam zaś, rozpędziwszy się, spróbowałem poprzedniego sposobu przeprawy. Lecz siano, które zdążyło już namoknąć, natychmiast zatonęło.
Runąłem w wodę, pogrążając się w niej z głową. Gdy, poruszając nogami i rękami, starałem się wypłynąć na powierzchnię, głowa moja uderzyła o lód, który mnie nie puszczał. Błysnęła mi ostra myśl, że jestem pod lodem i że nie mogę tracić ani chwili. I nagle przypomniałem sobie zupełnie wyraźnie, te wpadłem pod lód twarzą naprzód, a więc przestrzeń wolna od lodu jest poza mną. Odtrącając się od lodu rękami i walcząc z prądem, posuwałem się plecami naprzód, i po paru sekundach woda wyrzuciła mnie. Głowa moja była już na powietrzu. Obejrzałem się. „Wierny” stał na lodzie i, przechyliwszy łeb na bok, ze zdziwieniem mi się przyglądał. Z trudnością wydostałem się z głębokiej i wartkiej rzeczki na jej stromy, błotnisty brzeg i smutny, mokry i drżący skierowałem się do obozu. Tam przebrałem się i wysuszyłem, towarzysze zaś moi dali mi wódki z pieprzem, co doskonale rozgrzewa. Przed zachodem słońca siedziałem już w zasadzce na sarny w zaroślach przy Starym Jeziorze, przypominając sobie szczegóły niebezpiecznej przygody tego dnia.
Tego wieczora mi się nie powodziło. Widziałem kilka sarn, lecz szły daleko, i strzelanie do nich śrutem było bezcelowe. Gdy siedziałem, wyglądając zdobyczy, przez chwilę mi się zdawało, że wierzchołki trzcin przede mną ledwie dostrzegalnie się poruszyły. Zacząłem uważnie się wpatrywać i znów na krótką chwilę, na jedno mgnienie oka wydało mi się, że dwoje ognistych źrenic przenikliwie zatopiło się w moich oczach. Było to spojrzenie ciężkie, pełne ostrej nienawiści. Jakiś przykry chłód zakradł mi się do serca. Zacząłem znów szukać tych oczu, ale — na próżno.
— Przywidziało mi się! — pomyślałem, lecz w tej chwili Luter, stojący na prawo ode mnie, na cały głos wrzasnął:
— Tygrys! tygrys!...
Wyskoczyłem z kryjówki i zdołałem jeszcze zobaczyć długie, pręgowane ciało tygrysa, który olbrzymimi susami sadził zboczem pagórka, za którym rozpoczynało się trzęsawisko.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że przed kilku minutami oczy moje spotkały się z jarzącymi oczami straszliwego drapieżnika. Widocznie namyślał się, czy napaść na mnie, czy też prześlizgnąć się niepostrzeżenie.
Wybrał na moje szczęście ostatnie, inaczej zginąłbym z pewnością.
Gdyśmy obejrzeli miejsce, gdzie widziałem oczy tygrysa, doświadczony myśliwy, inżynier Gołowin, rzekł, pokazując wyciśnięte na błocie ślady łap drapieżnika, podobne do głębokiego talerza.
— Tygrys tu się przyczaił i przysiadł na wszystkich łapach, przycisnąwszy się do ziemi całym ciałem, bo był gotów do skoku... No no... uszedł pan niechybnej śmierci!
Mówiąc to, zdjął czapkę i pobożnie się przeżegnał.
A więc w ciągu dwudziestu czterech godzin byłem trzy razy w obliczu śmierci, która groziła mi najprzód utonięciem w trzęsawisku i pod lodem głębokiej i bystrej rzeczki, później zaś utonięciem — w żołądku tygrysa.
Los zbyt się starał tego dnia o dostarczenie mi silnych wrażeń na błotach jeziora Hanki.
Gdy powróciliśmy z tej wyprawy myśliwskiej do Władywostoku, wygłosiłem w Towarzystwie Geograficznym szczegółowy referat o wszystkim, co widziałem na Hance i zaproponowałem, że po paru tygodniach, gdy już lato nastąpi, odbędę wraz z konserwatorem Muzeum, młodym entomologiem, nową podróż nad jezioro dla uzupełnienia zbiorów zoologicznych.
Z propozycją moją zgodzono się całkowicie, i w maju już byliśmy gotowi do podróży.
Nadeszły dni pogodne, gorące, pełne blasku słonecznego. Wszystkie drzewa i krzaki już się rozwinęły i kwitły. Na polanach leśnych wybujały lilie, peonie i dioskoreje (dioscorea). Szmaragdowe młode liście pokrywały jesiony, lipy, dąb korkowy, orzech grecki i graby. Kwitły jabłonie i czeremchy. Nocami w gąszczu leśnym migotały ogniki latające. Były to świecące owady, których część pełzała w gęstej, soczystej trawie,
Uwagi (0)