Podróż po Ameryce Północnej - Olympe Audouard (gdzie czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖
Relacja z podróży do Stanów Zjednoczonych w roku 1868. Książka stanowi uzupełnienie tekstu autorki o zachodzie Ameryki wydanego dwa lata wcześniej, niestety nieprzetłumaczonego na język polski.
Francuska dziennikarka opisuje podróż przez ocean, podjętą w celu zaznajomienia się przede wszystkim ze społeczeństwem amerykańskim. Zaskakujący dla Europejki jest Nowy Jork, miasto oblepione afiszami reklamowymi, pełne kontrastów pomiędzy przepychem bogatych a skrajną nędzą biedoty. Wiele uwagi poświęca odmiennemu podejściu Amerykanów do kwestii mieszkań, a także potrawom i zwyczajom związanym z posiłkami. Przedstawia masową prasę i rolę gazet w Stanach Zjednoczonych. Omawia specyficzne podejście Amerykanów do religii, z opisem wybranych „sekt”, do których zalicza zarówno grupy wyznaniowe, jak i utopijne wspólnoty próbujące wdrażać idee sprawiedliwszego społeczeństwa. Szczególną uwagę zwraca rozdział o pozycji kobiet w Ameryce, bardziej niezależnych, mających większy dostęp do edukacji, prowadzących interesy i pracujących w różnych zawodach.
- Autor: Olympe Audouard
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Ameryce Północnej - Olympe Audouard (gdzie czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Olympe Audouard
Oryginalność nieznana jest w Nowym Świecie; mniemane zatem ekscentryczności amerykańskie, opowiadane w Paryżu, tak się zgadzają z prawdą jak pojedynki po amerykańsku.
Nie ma narodu w świecie, który by tak nienawidził pojedynku, jak naród amerykański.
Pan Henryk Hurlbert jest jedynym może oryginałem w niepodobnych72 rzeczach.
Wynurza się z sympatią dla Napoleona III. Pisze często długie artykuły do „World”, okazujące jak Francja i Francuzi są szczęśliwi z posiadania go... Próbował nawet pochwalać krok gwałtowny stanowiący o losie państwa... to znowu czasami z pozorną powagą wykrzykuje: „Ach, gdyby Amerykanie mieli Napoleona III, jakże byliby szczęśliwi!”.
Powiedziałam już, że ten pisarz jest wielkim fantastykiem!
Ma on głęboką erudycję. Mówi i pisze siedmioma językami i co rzadkie w jego kraju, nawet między pisarzami, zna gruntownie klasyków greckich i łacińskich.
Nie mogę oprzeć się chęci opowiedzenia jednej przygody, która mu się przytrafiła przed dwoma laty i podobała się szalenie. Pan Hurlbert jest rozumnym człowiekiem, wybaczy mi tę małą niedyskrecję.
Był on jednego razu zaproszony na wielki obiad. Wino szampańskie i wszystkie nasze najlepsze wina zastawione były w obfitości na stole i lały się w kryształowe kielichy. Pan Hurlbert jest wstrzemięźliwy, ale tym bardziej narażony był na upojenie mieszaniną wina. O północy siedzieli jeszcze przy stole.
— Ach! — zawołał nagle dziennikarz — byłbym zapomniał o „Worldzie”! Mam posłać jeden artykuł o pierwszej (dzienniki przygotowuje się od ósmej wieczorem do drugiej rano, a wychodzą o szóstej).
Kazał sobie więc przynieść piór i atramentu i co prędzej na tym samym stole, przy najśmieszniejszej i najżywszej rozmowie zaczyna pisać swój artykuł. Dyrektor prosił go, żeby traktował o kwestii rzymskiej73. Obok niego rozprawiano o kwestii francusko-pruskiej74.
Pan Hurlbert pisze więc z wielką werwą i dowcipem, szkoda tylko, że wino zagmatwało mu Bismarcka z Antonellim, z Prusaka zrobiło szambelana papieskiego, a z Antonellego ministra króla Wilhelma... Ren umieściło we Włoszech, Po między Prusami i Rosją. Zdaje mu się, że Yankees mówił o Paryżu i Mabilu — miesza papieża, króla Wilhelma, Napoleona III, sprawy meksykańskie, gaz, Tuilerie75, gdzie wprowadza różne osoby, i szczęśliwy, że wypełnił swoją powinność, skończył zadanie, posyła artykuł do drukarni.
Nazajutrz czytelnicy „Worlda” zdumieni czytają i nie pojmują, co to wszystko znaczy.
Pan Raymond, właściciel „Timesa”, pochodzi także z Nowego Jorku. Ten dziennikarz ma zdolności, jest to wymowny speaker76, ale odznacza się częstą zmianą opinii. Dziś jest republikaninem, jutro demokratą, pojutrze radykalistą, stosownie do okoliczności. Kiedy publiczność zdaje się zanadto zdziwiona tymi nagłymi zmianami, pan Raymond staje przed zgromadzeniem narodowym i mówi:
— Gentlemen, my dear gentlemen77, przyznaję, że przeszłego roku mówiłem, iż partia republikańska może uszczęśliwić naszą ojczyznę. Dziś odwołuję to: rzućcie się raczej w ręce demokratów, oni tylko mogą nas ocalić. Tak jest, zmieniłem zdanie, nie miejcie mi tego za złe, bo przejść z ciemności do światła nie jest występkiem.
Słuchacze śmieją się, niektórzy sykają. On zaś spokojny, uśmiechnięty, jak prawdziwy aktor nadrabia miną, szuka trafnego wyrażenia, usprawiedliwił się, zmiana przyjęta.
Słyszałam go na jednym posiedzeniu przed wyborem prezydenta, tłumaczył się, dlaczego zmienia opinie. Mowa jego trwała półtrzeciej78 godziny pomimo przerywania głosów wołających: „Dosyć, inny mówca!”. On na to nie zważał, tylko uśmiechając się, podniósł głos i rzekł:
— My dear gentlemen, przedsięwziąłem mówić do was przez półtrzeciej godziny, pozostaje mi jeszcze jedna. Na próżno więc wołać będziecie „dosyć”, ja nie przestanę.
Publiczność, zrozumiawszy dobrze ten argument przekonywający, uzbroiła się w cierpliwość.
Na tym samym posiedzeniu mówcy demokratyczni i mówcy republikańscy zbijali kandydatów przeciwnych tymi słowy:
— Seymour! Jak to! Chcecie mianować Seymoura? — wołali republikanie. — Ależ, szaleni! Czy nie widzicie, że Seymour ma usposobienie Napoleona Trzeciego, to nowy Cezar!
— Co znowu! — odpowiadali demokraci. — W tym, co mówicie, nie ma sensu. Czyż to nie Grant jest człowiekiem zdolnym do kroku gwałtownego, który może stanowić o losie państwa? On to będzie tym Napoleonem Trzecim naszego nieszczęśliwego kraju!
I tak przez dwie godziny mówcy silili się dowieść, jedni, że Grant, drudzy, że Seymour podobny jest do Napoleona III.
Mówcy humorystyczni starali się nawet wykazać podobieństwo fizyczne.
Zabawnie było słyszeć to wszystko.
„Journal of Commerce” prowadzi dwóch Amerykanów: pan Prime z Nowego Jorku i pan Stone z Massachusetts.
W wieczornych dziennikach żywioł cudzoziemski nie tylko nie panuje, ale nawet nie istnieje.
„Evening Post” ma za dyrektora dziekana poetów i dziennikarzy w Stanach Zjednoczonych, pana Bryanta, urodzonego w Massachusetts. Pan Bigelow, długo będący jego wspólnikiem, urodził się w Nowym Jorku.
Dziennikarze w Ameryce mogą ubiegać się o najpierwsze urzędy, szczególniej w dyplomacji. I tak pan Bigelow porzucił „Evening Post” dla objęcia godności przedstawiciela swego kraju w Paryżu jako minister.
Pan Webb, którego dziennik „Le Courrier” zlał się w jedno z „Worldem”, zajmował przez kilka lat urząd ministra amerykańskiego w Brazylii. Pan Julluan, dziennikarz demokratyczny, był ministrem w Chinach. Pan Pike, dziennikarz republikański, był ministrem w Hadze; a Jay „z Tribune” długo pełnił to samo urzędowanie we Włoszech.
Na koniec James Gordon Bennett był mianowany przez Lincolna79 ministrem w Paryżu, ale nie przyjął tej godności.
Aby być dziennikarzem w Ameryce, trzeba mieć wysoką naukę, znać gruntownie politykę, jako też historię nowożytną wszystkich krajów Europy; obowiązani są umieć po francusku i po niemiecku; wielu z nich mówi po hiszpańsku i po włosku.
Panowie Karol Dana, Raymond, Hurlbert i Horacy Greeley wyszli z uniwersytetów Cambridge i Rochester; wszyscy prawie zwiedzili Europę, badali jej prawa i zwyczaje.
Amerykanin jest praktyczny. Time is money. Czyta jedynie to, co może mu przynieść jakąkolwiek korzyść.
Polemika między dziennikarzami bywa czasami bardzo zapalczywa. Czytelnicy znoszą ją, jeżeli jest krótka, gdy jednak zacznie przybierać większe rozmiary, rzucają dziennik, mówiąc: „Po co nam tracić czas na czytanie obelg, jakie na siebie miotają, z tego nam nic nie przyjdzie, ani jednego centa na tym nie zyskamy”.
Politycy, kandydaci do urzędu prezydenta lub gubernatora, wszyscy na koniec ubiegający się lub zajmujący stanowisko polityczne podlegają złośliwości dzienników, które jednakże nie dotykają ich życia prywatnego, jeżeli to nie daje powodu do zgorszenia.
Jeżeli zaś wysoki urzędnik popełni jakiś czyn niemoralny, pędzi życie lekkomyślne, rozpustne, wszystkie dzienniki wyświecają80 jego postępowanie, dają mu przezwiska, epitety najobraźliwsze. Publiczność przyklaskuje temu, bo wie, że ten człowiek nie stawi mężnie czoła wybuchowi opinii i zmuszony będzie podać się do dymisji.
Wszyscy zostający na górnych szczeblach drabiny społecznej, ci, którzy żyją z budżetu lub zajmujący jakieś stanowisko przez zaufanie ludu lub władzy, obowiązani są być wzorem poczciwości i cnót domowych.
Uczucie religijne bardzo jest rozwinięte w tej wielkiej rzeczypospolitej, ale panuje tu duch tolerancji; żaden dziennik nie znieważy nigdy religii nie swojej; ale jeżeli ksiądz jakiegokolwiek wyznania źle się prowadzi, nie lękają się go osławić81, mówiąc:
— Trzeba wypędzić z kościoła tę owcę parszywą przez wzgląd na dobro drugich!
Człowiek niezajmujący się polityką sądzi, że dzienniki nic o nim nie wiedzą; jeżeli atoli82 jakiś pisarz ośmieli się napisać coś nieprzyjemnego o kimś prywatnym, to gentleman ten nie posyła mu świadków, ale jeżeli obelga jest wielkiej wagi, wychodzi na róg ulicy, czatuje na wyzywającego i strzela do niego, po czym staje przed sędzią i wyznaje, jaką miał urazę do swojej ofiary. Kiedy go sądzą, opowiada przyczyny, dla których zabił tego człowieka...
Jeżeli obelga jest mniej ważna, ofiara uzbraja się w kij i okłada razami napastującego pisarza.
Jeden dziennikarz chciał kiedyś zaprowadzić w Ameryce rodzaj małej prasy gorszącej, która by dotykała wszystkiego, ale nade wszystko życia prywatnego różnych osób.
Zapewniano, że dziennikarz ten, dziś zgięty we dwoje, stał się garbaty od niezliczonych kijów, które wytrzymać musiał.
Kobiety jednakże żadnej, jakakolwiek by była, dziennikarz amerykański nie napastuje, gdyby bowiem ośmielił się mówić o kobiecie w sposób ubliżający, surowo niechybnie byłby ukarany.
Każdy może prowadzić dziennik, może swobodnie rozwijać w nim swoje teorie, umieszczać wszystkie opinie, wyrażać myśli, jakie mu przechodzą przez głowę. Z tego zamętu wychodzi światło, jest tam wiele myśli śmiesznych, niedorzecznych, ale wśród takich zdarzy się jedna dobra, praktyczna, ktoś ją sobie przyswoi, oblecze w ciało, nada jej cel.
Dzienników nikt nie prenumeruje, kupuje się je na ulicach podług wyboru. Skoro więc ten naród mądry i praktyczny dostrzeże, że dziennik jakiś zaczyna gorszyć, spotwarzać, zniesławiać, jeżeli wreszcie nie zawiera nic dobrego, użytecznego, to jakby idąc za hasłem, nikt nie kupuje już tego dziennika, wszyscy mówią o nim z pogardą.
Rzecz skończona, dziennik się przeżył — bez kupujących upadek zupełny.
Przeciwnie, pismo przyzwoite, użyteczne, trafne prędko doznaje wzięcia; gdy zaś zmieni dążności, pomieści jakiś nieprzyzwoity artykuł, natychmiast obraca się w niwecz.
Wszystkie dzienniki w Nowym Jorku są kolosami.
Każdy prawie ma swoją osobną drukarnię, która należy do jego właściciela; drukarnia i biuro redakcji znajdują się w tym samym domu. Tym sposobem czasu się nie traci, pisarz pilnuje druku, poprawia korekty, w miarę jak je wyjmują spod prasy. Widziałam w ruchu prasy „Sun”, odbijały one sześćdziesiąt tysięcy egzemplarzy w przeciągu mniej niż dwóch godzin. Arkusz od razu drukuje się z dwóch stron.
„Herald” ma bogaty pałac na rogu placu Printing83 i Broadwayu.
Wszystkie biura dzienników w Nowym Jorku znajdują się zresztą, co jest bardzo dogodne, na placu Printing. W tym widać duch praktyczny Amerykanina: „Time is money”.
Stręczyciele ogłoszeń, osoby mające do czynienia z kilku dziennikami, nie potrzebują chodzić na cztery końce miasta. Dziennikarze także mogą się łatwo widywać; to utrzymuje koleżeństwo.
Pałac „Heralda” jest wspaniały, cały z marmuru białego, eleganckiej budowy i kolosalnych rozmiarów. Kosztował on do dwóch milionów dolarów i cały zajęty na administrację tego dziennika.
Na dole od frontu są kantory sprzedaży i abonamenty na prowincję. Kasa mieści się po prawej stronie. W suterenach umieszczona jest drukarnia. Zdaje się, że nawet w Anglii nie ma tak pięknej drukarni, tak doskonałej pod względem maszyn. Sto tysięcy numerów „Heralda” odbija się na godzinę. Pierwsze i drugie piętro zawiera ogromny apartament, służący na biura redakcji i administracji. Wydawca James Gordon Bennett rozwinął niesłychany zbytek w swoich osobistych gabinetach.
Trzeba mieć się na baczności w Ameryce, żeby nie nazwać dyrektora dziennika głównym redaktorem, należy mu się bowiem tytuł wydawcy; redaktorzy są to mało znaczący pisarze.
Kto ma urząd podobny do urzędu naszych redaktorów głównych we Francji, a przy tym jest właścicielem całkowitym lub częściowym, ten przyjmuje tytuł wydawcy.
Miałam listy rekomendacyjne do dwóch lub trzech wydawców, zaadresowane do pana N. N., głównego redaktora. Na to skrzywili się ci panowie.
— Ja, redaktor! Nie, ja jestem wydawcą — odpowiedzieli mi z kwaśną miną.
Obrót dzienników amerykańskich nierównie jest większy od francuskiego.
„Herald” przynosi bez względu na rok czystego dochodu dwieście tysięcy dolarów, przypuśćmy jeden milion franków, a proszę pomyśleć, jak ogromne musi mieć wydatki.
Nie rachując lokalu wartego osiem milionów, najmuje nadto stu dwudziestu pięciu redaktorów lub korespondentów tak w Ameryce, jak w Europie. Wielu z tych pisarzy zarabia do stu tysięcy franków rocznie, a nie ma ani jednego biorącego mniej niż dwadzieścia pięć tysięcy franków.
W Nowym Świecie piszący może dojść do wielkiego majątku i znaczenia, nie ma tego smutnego widoku, żeby człowiek wykształcony, mądry, uczony i oddający prawdziwą usługę krajowi, tak był uważany i wynagradzany jak subiekt84 w sklepie korzennym.
Należycie oceniony i wyposażony, pracuje też gorliwie i potrzeba nie zmusza go do nadużyć i niedelikatności.
Można powiedzieć, że ludzie należący do prasy i literatury biorą górę w Ameryce; lepiej są nawet uważani od senatorów i członków zgromadzenia.
Dziennik „World” ma także wzięcie ogromne, przynosi podobno rocznie sto tysięcy dolarów.
„Tribune” z wydawnictwa na prowincji ma czystego dochodu sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
„Sun”, zaprowadzony przez Karola Dana, od niedawnego czasu wyrobił sobie pozycję znakomitą i ta wzrasta z każdym dniem, ale Dana potrzebował do założenia go trzy miliony dolarów, piętnaście milionów franków. Cyfry te dowodzą, że nasze największe dzienniki francuskie nie mogą walczyć o pierwszeństwo z dziennikami amerykańskimi.
Rzecz godną uwagi, a zarazem dającą dokładne pojęcie o przyszłości Ameryki i jej postępie olbrzymim, jest wziętość prasy we wszystkich prowincjach. Każde miasto ma kilka dzienników, postawionych na dobrej stopie i wywierających wielki wpływ. (W Ameryce jest blisko dwa tysiące dzienników). W tej części świata nie znają centralizacji. Wszystkie dzienniki pomimo opłaty na nich nałożonej wzbogacają swoich właścicieli i akcjonariuszów i dobrze płacą pisarzom.
Wszyscy czytają w Ameryce: włościanin85, prowadząc pług, trzyma dziennik w ręku.
Pastuch pilnujący trzody czyta dziennik.
Żebrak za pierwsze sou, które mu dano, kupuje dziennik; potem myśli o chlebie.
Dziecko siedmio- lub ośmioletnie także czyta.
Taki to naród zaiste powołany jest do odegrania wielkiej roli w świecie!
Pomiędzy najważniejszymi dziennikami na prowincji można wymienić dwa: „The Democrat” opinii republikańskiej, a za to „The Republican” demokratycznej.
Powtarzam, że wszystkie dzienniki prowincjonalne mogą rywalizować pod względem wpływu politycznego i wartości
Uwagi (0)