Darmowe ebooki » Publicystyka » Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Gąsiorowski



1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 35
Idź do strony:
naukowa czy społeczna mają we krwi swej wszczepione zrozumienie potrzeby służenia pomocą każdemu obywatelowi.

Wyobraźmy sobie tego rodzaju instytucję jak jakowyś Centralny Urząd Statystyczny, jakoweś astronomiczno-fizjograficzne stacje lub wreszcie całe gmachy rolnych, handlowych, prawnych czyli148 przemysłowych pełne zagadnień.

Czynią, zabiegają jako i wszędy, ale równocześnie i czynią, i zabiegają jeszcze inaczej.

W stanie Luizjana, niedaleko miasta Baton Rouge, proponują komuś nabycie bardzo pięknej własności. Ów ktoś mieszka, przypuśćmy, niedaleko San Diego w Kalifornii. O Luizjanie pojęcia nie ma.

Jakże sobie radzi?

Pisze wprost do Waszyngtonu do odnośnych biur. I biura te, choć pochłonięte własną pracą, dostarczają mu natychmiast najskrupulatniejszych danych dotyczących wartości gleby, tej jemu proponowanej, produktów nadających się do uprawy, opadów atmosferycznych, komunikacji, najbliższych rynków zbytu, słowem, człeka nieznanego obdarzą przemożnym materiałem informacyjnym, przestrzegą, uchronią od niejednego zawodu.

Inny człek pracuje naukowo. Stara się wyczerpać ogłoszone już drukiem prace z danego zakresu wiedzy, ale ma wątpliwości. Ogarnął najbliższe biblioteki, najbliższe źródła, lecz tysiące mil dzieli go od tych najbogatszych krynic, jak na przykład słynna Biblioteka Kongresu w Waszyngtonie lub Biblioteka Publiczna w Nowym Jorku.

Jakże uczynić?

Starczy napisać list. Biblioteki zaprzęgną do poszukiwań swoich urzędników, udzielą wyczerpujących wskazań. Co więcej, prześlą drogocenny materiał do biblioteki znajdującej się w najbliższym sąsiedztwie szperacza. A jeżeli ten szperacz przedstawia, uchowaj Boże, jakiś drobny autorytet, to mu księgi dostarczą do domu, pożyczą na miesiące.

Nieco podobnie postępuje sprytny handlarz kosztowności...

Jaś amerykański chce amerykańskiej Zosieńce kupić na wiązarek drogocenne świecidełko. Wyczytał ogłoszenie jubilera z Indianapolis, aleć to czterdzieści osiem godzin drogi koleją. Handlarz przecież jest zorganizowany. Przesyła Jasiowi katalog. Jaś wybiera sobie kilka przypadających mu kosztowności i zawiadamia o tym handlarza. Handlarz odwrotną pocztą, bez żądania pieniędzy, wysyła paczkę biżuterii do... banczku znajdującego się w najbliższym Jasia osiedlu. Banczek zaprasza Jasia do siebie i pokazuje mu wybrane próbki. Jaś kupuje i płaci albo niezadowolony uchyla się od transakcji. Nie ma urazy...

Ale co główniejsza, między handlarzem a poszczególnymi banczkami nie ma żadnej komitywy, nie ma żadnej umowy. Jest to sobie równie prosta kombinacja jak wysłanie telegraficzne bukietu kwiatów przez Jasia mieszkającego w Filadelfii do tejże Zosi amerykańskiej kąpiącej się w danej chwili w Pacyfiku.

Ogrodnik w Filadelfii wziął pieniądze, zatelegrafował do ogrodnika w San Francisco, aby tej a tej pani Zosi doręczył taki i taki bukiet, w takiej i takiej cenie.

Lecz warto jeszcze wrócić do Biblioteki Kongresu w Waszyngtonie.

Cztery miliony książek, prawie trzy miliony map, sztychów i wszelakich muzykaliów. Centrala regulacji praw autorskich, przemożne archiwum żywota Stanów Zjednoczonych. Praca wre. Decymalny system kartkowego katalogu. Każda książka opisana z bajeczną ścisłością. Każda kartka katalogu to rezultat skomplikowanej, trudnej pracy... długiego ślęczenia, niekiedy długiej dyskusji... To majstersztyk bibliotekarstwa.

Owóż dla tych majstersztyków właśnie istnieje równie wspaniała organizacja.

Zapamiętajmy sobie dobrze, że nad zakatalogowaniem jednej i tej samej książki męczy się pan bibliotekarz w Krakowie, dręczy się pan bibliotekarz we Lwowie, poci się pan bibliotekarz na Krakowskim Przedmieściu i pan bibliotekarz na ulicy Rakowieckiej w Warszawie.

I przypuśćmy, że wszyscy ci panowie bibliotekarze odznaczają się tą samą skrupulatnością, w rezultacie przecież dają nie sumę wysiłku wielu mózgów, lecz wysiłek tylko jednego...

W Waszyngtonie Biblioteka Kongresu karty katalogowe ma do dyspozycji wszystkich innych bibliotek i zbiorów. Wystarczy napisać do Biblioteki Kongresowej, że potrzebne są karty katalogowe takich a takich dzieł, aby dla swego księgozbioru, aby dla każdej innej biblioteki posiąść równie znakomite źródło decymalnej orientacji katalogowej.

Jegomość wybiera się w podróż. Północną swą powłokę chciałby w południowym wyprażyć słońcu. Jest niezdecydowany, rad by wybrać odpowiednią marszrutę, bądź wyjątkowo piękną, bądź najkrótszą, najdogodniejszą czy najtańszą. Spogląda na pierwszą z brzega mapę i rzuca kilka lub kilkanaście kart pocztowych z oschłym zapytaniem. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin docierają doń całe zeszyty rozkładów kolejowych, objaśnień, albumów ilustrowanych zachwalających te lub inne postoje, te lub inne kombinacje. Ale wyobraźmy sobie, że jegomość zamierza puścić się swoim samochodem i że nie należy do związku amerykańskich automobilistów, który by go od razu zaprowidował we wszelki materiał informacyjny, a, dajmy na to, ma zamiar dotrzeć z New Bedford w Massachusetts do Santa Fe w Nowym Meksyku. Posyła więc zapytanie do izby handlowej w Santa Fe. Izba handlowa tego niewielkiego, bo coś dwanaście tysięcy mieszkańców liczącego miasteczka, wyprawi mu również bezpłatnie najpiękniej wydane wskazówki, postara się dlań o wykres najdogodniejszej drogi i gotowa będzie wniknąć w najdrobniejsze kłopoty spodziewanego turysty.

Ale jegomość nie lubi pisaniny. Dość tedy, aby się udał na najbliższą stację kolejową, gdzie nie tylko ustne otrzyma objaśnienia, ale i całą pakę bezpłatnych przewodników i rozkładów jazdy.

Duszą każdej fabryki i każdego handlu, każdej instytucji prywatnej lub państwowej jest nie administracja, nie dyrekcja, lecz to biuro właśnie, które stoi jakby poza nawiasem wszelkich codziennych turbacji danego zakładu, a które tworzy wymienione powyżej „emergency”.

To „emergency” jest równocześnie i laboratorium doświadczalnym, i czynnikiem twórczym, i kontrolerem, i wywiadowcą, i kalkulatorem, jakby ośrodkiem mózgu.

Dyrekcja, administracja działają w zakreślonych ramach, idą równomiernie w pewnym kierunku.

„Emergency” szuka nowych dróg, nowych metod, nowych materiałów, nowych sposobów produkcji, szuka oszczędności, większej wydajności pracy, nowego pomysłu na reklamę, nowych terenów działania, szuka nowych konsumentów, nowych rynków zbytu.

„Emergency” baczy na współzawodnictwo, nic jego uwagi nie ujdzie. A celem, a zadaniem głównym tego ukrytego ośrodka mózgu amerykańskich instytucji jest, aby naprzód iść, aby nie ustawać w drodze, aby nie dać się wyprzedzić, aby nie dać się pleśni, aby uniknąć tego, czym lubi się chwalić instytucja europejska... a więc bezruchu, strupieszałości, trwania na jednym miejscu aż do rozsypania się w gruzy.

Jeżeli sto lat liczy firma kupiecka, to po stu latach w Ameryce na tym samym miejscu, kędy zajmowała niepozorny sklepik, w tym samym miejscu ogarnęła już cały blok budynków, po stu latach ma sto sklepów, po stu latach istnienia do stu sięgnęła miast...

A dokazała tego dzięki „emergency”, dzięki tej czujnej sprężystości, która nie waha się napływające dochody rzucać na inwestycje, na rozbudowę, na doskonalenie.

Wysiłek amerykańskiej pracy organizacyjnej posiada i tę wielką zaletę, że nikim nie gardzi, niczego z góry nie odrzuca i niczego nie lekceważy.

Myśl ludzka jest wszystkim i ta myśl chadza niekiedy i po topieliskach, i ta myśl świta często pod czaszkami maluczkich.

Jednej myśli starczy, aby rozproszyć grożącą ludzkości nawałnicę, aby uciszyć rewolucje, uśmierzyć bunty. Jedna myśl znaczy więcej, aniżeli latami wzbierający ekonomiczny kataklizm.

Otóż Amerykanin ma dla tej myśli ludzkiej jak najgłębszy szacunek, gotów jest zawsze w lot ją chwytać, czyha na nią, skrada się ku niej.

Nie gardzi zresztą nawet konceptem, nawet dowcipem, nawet żartem.

Ma w sobie zawsze i coś z Barnuma, nie z samej jego dobroci i poczciwości wielkiej, ale i z tej pogody ducha, którą filantrop a genialny organizator cyrku tłumy umiał rozbrajać.

Do Barnuma, który był po całym świecie szperał zawsze wszelakich pokrak, wszelakiego połamaństwa, wszelakiego cudactwa, zgłosił się był149 nędzny człeczyna z propozycją, czyby odeń nie nabył kota wiśniowego koloru...

Barnum ani chwili się nie targował. Nędzny człeczyna stawił się był z osobliwym okazem, umieszczonym w koszyku. Otwarł jego pokrywkę i oto oczom Barnuma ukazało się pospolite, gnaciaste, czarne kocisko.

— Toć miał być przecież wiśniowy!

— A czyliż nie ma czarnych wiśni? — odparł spokojnie człeczyna...

W trzy dni później olbrzymie afisze ogłaszały kota wiśniowego koloru całej Ameryce.

I cała Ameryka podwójnym pędem gnała do bud cyrkowych i trzęsła się szczerym, zdrowym śmiechem...

Statystyka amerykańska może nieco zarozumiale utrzymuje, że od roku 1733 cały świat zdołał zaledwie dokonać dwudziestu sześciu istotnie doniosłych wynalazków, podczas gdy Ameryka, podczas gdy Stany Zjednoczone od roku 1752, a więc od piorunochronu Franklina, zdobyły wynalazków sześćdziesiąt jeden!...

I można by od razu z tą statystyką amerykańską pójść na pięści, boć maszynę do szycia wynalazł Francuz Thimonnier w 1830 roku, a nie Amerykanin Howe, jak chce statystyka amerykańska dopiero w roku 1846. Aeroplan nie jest wynalazkiem braci Wrightów, boć przed nimi większe zasługi położył choćby Santos Dumont, jeden z wielu pionierów szybowania w powietrzu. Kinematograf nie jest dziełem Edisona, lecz braci Lumière, zarówno jak i wiele innych zdobyczy amerykańskich, które poczęły się z prac przygotowawczych, z nauki, z idei europejskiej.

Należy atoli150 przyznać, że Ameryka zdołała daleko większą liczbę pomysłów i dociekań ludzkich zrealizować, że umiała je i umie szybciej stosować, że nie posiada ani krzty tego uporu, tej niewiary, tego sceptycyzmu, tej ociężałości, jaką odznacza się Europa.

Każdy europejski wynalazek jest najczęściej zdobyczą jakiegoś cichego laboratorium, dziecięciem w nędzy tarzającej się wiedzy, najczęściej tuła się po prelekcjach, broszurkach, przez całe lata służy za fajerwerk dla popularnej gadaniny, przez całe lata wygląda światła dziennego.

W Ameryce takiż wynalazek szuka z miejsca praktycznego wyrazu, szuka wiru życia, chwili jednej nie zmitręży. Tę zdolność swoją zawdzięcza właśnie sztuce organizowania, sztuce potężnej, bo równającej się niekiedy wartości samego wynalazku, a nieraz go przechodzącej.

Europejski Edison byłby może po dziś dzień pożółkłą plamą jakowejś akademii, nieznanym szerszemu ogółowi zeschłym profesorem, może kawalerem krzyża, a może nawet całym tegoż krzyża komandorem, ale zawsze chodzącym w tyle luminarzy mających jedną gwiazdę na wątrobie, a drugą powyżej śledziony.

Ameryka tegoż samego Edisona robi z miejsca milionerem, usuwa odeń wszelkie zgryzoty chleba powszedniego, umożliwia realizowanie najzawrotniejszych jego pomysłów, zamienia go w czołowego człowieka olbrzymiego przedsiębiorstwa, które nie tylko rewolucjonizuje świat lampami żarowymi, zasypuje fonografami, kinematografami, ale i skupuje wszelkiego rodzaju projekty, bada plany, z plew wyłuskuje ślady zdrowego ziarna, wytwarza jakby masową produkcję wynalazków.

Boć jeżeli trzeba nie lada dowcipu, ażeby wpaść na pomysł tak zwanej „mameczki”, a więc szpilki z bezpiecznikiem chroniącym od ukłucia, toć trzeba jeszcze większego sprytu, aby taki drobiazg jak „safety pin” spopularyzować, zamienić na góry dolarów.

Niedołężny sentymentalizm rad wypominać, że ten i ów wynalazca w niedoli dokonał żywota, podczas gdy produkt jego inwencji obcym ludziom, niegodnym chciwcom przyczynił milionów.

Powierzchowny sąd. Krzywa sprawiedliwość.

Ileż to genialnych wynalazków zmarniało w zamierzchłej przeszłości. Ileż było takich, które w onym niezapomnianym Muzeum Aleksandryjskim zamieniły się w okazy zabawek, wymyślnych sztuczek, które nigdy nie znalazły praktycznego zastosowania.

Weźmy dla przykładu tak prosty instrument jak popularna „żyletka”, maszynkę do golenia pomysłu Francuza Gilette’a. Francuz otrzymał był151 ponoć za swoje dzieło liche centy i zmarniał w biedzie. Towarzystwo akcyjne produkujące jego maszynkę do golenia znaczne osiągnęło zyski, cały świat ogarnęło, lecz, czego się nie bierze pod uwagę, o całe miliony większego musiało dokonać wysiłku, aniżeli twórca owej maszynki.

Przyjrzyjmy się jej z bliska. „Żyletka” w ciągu kilku lat dobyła się z trudnych początków kosztownej osobliwości i zamieniła powoli w nieodzowny przedmiot męskiej toalety... Cena jej równolegle jęła spadać z zawrotną szybkością, doszła wkrótce do takiego zenitu, że w Ameryce można mieć „żyletkę” jako dodatek do pudełka cygar.

Dlaczego? — Dlatego, że amerykańska „emergency” zrozumiała, że zyskiem na maszynce do golenia powinny być zużywane ostrza, że stąd każda „żyletka” jest sama przez się kapitalikiem przynoszącym dużą lichwę.

Po pewnym czasie ta sama „emergency” stwierdziła, że dochód ze sprzedaży ostrzy do golenia nie wzrasta dostatecznie. Czyżby zawiniły tu konkurencyjne maszynki? — Bynajmniej. Przekonano się, że wina spada właściwie na same ostrza, na ich zbytnią wytrzymałość, na łatwość ponownego ich naostrzenia.

„Emergency” rzuciło się do gwałtownych prób, do ratowania towarzystwa akcyjnego.

Cenę sprzedażną „żyletki” sprowadzono do centów, wypiękniono ją, wymuskano, a natomiast ostrza usprawniono... Golą znakomicie, w dotknięciu zdają się być jedwabną niteczką, lecz są cieńsze i mają pośrodku dwa wycięcia w formie rombów... Stępione, za najlżejszym pokuszeniem się o naostrzenie pękają na dwoje...

Konsumcja ostrzy do „żyletek” wzrosła o sto procent.

Ów pan Eastman rochesterski, król Kodaka, ów bogacz, o którym było wspomniane w poprzednim rozdziale...

Nie maż152 bodaj miasta większego na kuli ziemskiej, w którym by nie było sklepu Kodaka, nie maż bodaj takiego aparatu fotograficznego, który by za równie niską cenę był uzbrojony w tak precyzyjną konstrukcję, nie maż aparatu fotograficznego, który by równie łatwo było prowiantować153.

Czasy wszakże przyszły w Stanach Zjednoczonych gorsze. Dwa lata temu liczba sprzedanych w ciągu roku Kodaków spadła raptownie.

Biuro „emergency” zakładów pana Eastmana wydało decyzję...

Szlachetny bogacz z wielkopańskim gestem w okresie zamknięcia roku szkolnego ogłosił: „wszyscy uczniowie kończący w tym roku »high school«, otrzymają w darze aparat fotograficzny Kodaka razem z dwunastu kliszami”...

Innymi słowy, pan Eastman ofiarował czterysta do pięciuset tysięcy aparatów fotograficznych... Miliony kosztujący prezent. Uciecha szalona dla młodzieży...

Nie mniejsza uciecha dla biura „emergency”, biura sprawności wytwórczej, boć prosty rachunek wykazuje, że im więcej działa Kodaków, tym większy obrót, tym większa produkcja klisz i akcesoriów fotograficzno-kodakowych.

Kupiec, przemysłowiec amerykański stara się czym prędzej swój business dobyć z pieluch początkowości. Za to dobycie z pieluch uważa zamianę swego handlu, swego przedsiębiorstwa na towarzystwo akcyjne. Firma może nosić jego nazwisko, wszystkie akcje mogą stanowić jego osobistą własność, zarząd towarzystwa może się składać z kilku słomianych ludzi, z członków jego najbliższej rodziny — byle tylko odpowiedzialność była ujęta granicami towarzystwa akcyjnego.

Kupiec, przemysłowiec amerykański ogranicza w ten sposób własne ryzyko, rzuca na szalę fortunę czy część tej fortuny, ale z góry zabezpiecza sobie odwrót.

Dzięki temu, dzięki niesłychanej łatwości zakładania towarzystw akcyjnych, organizacja amerykańskiego handlu i przemysłu odznacza się śmiałością, może ryzykanctwem, może zbyt lekkomyślnym przyprawieniem innych o milionowe straty. Rozumie się bowiem samo przez

1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz