Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖
Wydana w 1932 r. Nowa Kolchida to publicystyczna opowieść Wacława Gąsiorowskiego o Ameryce, oparta została na wnikliwej obserwacji autora, a także m.in. na aktualnych danych statystycznych.
Jest to opowieść krytyczna, a jednocześnie rzetelna i pozwalająca docenić mocne strony kraju odrębnego, nieporównywalnego z innym na świecie, będącego przez wiele dziesięcioleci mekką marzeń o wolności i nieskrępowanej samorealizacji.
- Autor: Wacław Gąsiorowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Gąsiorowski
Z tego wynika, że stosunek wychowańca do szkoły trwa przez długie lata, że gdy się nawet dobije stanowiska, to jeszcze chodzi za nim niby mara lichy stopień z algebry, wypomnienie drugiego roku w trzeciej klasie i widma wszystkich grzechów dzieciństwa, no i z tego wynika, że praktyczne Stany Zjednoczone uprawiają biurokratyzm szkolny, o jakim nawet prześwietna c. k.128 Austria nie miała wyobrażenia.
Kolegia i uniwersytety mierzą swe wymagania tak zwanymi „units”, czyli jednostkami, określającymi pobieranie danego przedmiotu przez ustanowioną ilość tygodni i godzin wykładowych.
Przeciętny taki kandydat do „dobrego” uniwersytetu powinien być posiadaczem piętnastu i pół „units”, to znaczy mieć za sobą cztery lata języka angielskiego, trzy lata matematyki, dwa lata francuskiego, dwa lata historii powszechnej (zaledwie dwie godziny na tydzień), rok historii Stanów Zjednoczonych, rok chemii, fizyki i czasami dwa lata łaciny...
Lecz pamiętajmy, że ta uboga lista stanowi wymagania kolegiów i uniwersytetów, ale nie „high school”... Publiczna szkoła wyższa najczęściej wybór przedmiotów, poza językiem angielskim i historią Stanów Zjednoczonych, pozostawia upodobaniu ucznia, niewiele się troszcząc, że upodobania te idą po linii najmniejszego wysiłku.
Koedukacja w szkołach publicznych dobrego wpływu nie wywiera, sporzy129 raczej różnego bałamuctwa.
Na pierwszych szczeblach szkoły elementarnej zadawanie się dziewczątek z chłopczykami łagodzi być może temperament drugich, hartuje miękkość pierwszych. Ale już w siódmej i ósmej klasie elementarnej, a więc od trzynastu lat wzwyż, koedukacja do postępu w naukach się nie przyczynia, moralności nie buduje. W najlepszych warunkach wytwarza pewnego rodzaju otrzaskanie się ze sobą dwu płci, narodziny pewnego cynicznego zobojętnienia dla siebie.
Z tą dzisiejszą publiczną szkołą najzapamiętalej walczy samo społeczeństwo amerykańskie.
Wielkie miasta starają się rozszerzać zakres nauki, a przynajmniej utrzymywać pewną liczbę szkół jednopłciowych, na poziomie wymagań uniwersyteckich lub tworzyć tak zwane „academy”, czyli szkoły przygotowujące już bezpośrednio młodzież do wyższych zakładów naukowych, a nawet prowadzić wzorowe szkoły elementarne, idące daleko poza ramy przyjętych norm.
Lecz te szlachetne wysiłki troszczą się głównie o przyszłość anglosaskiego pokolenia, baczą na anglosaskie dzielnice, unikają starannie przyjmowania młodzieży nienależącej do czołowej rasy „Nordyków”.
Potężniej jeszcze walczy o dobrą szkołę w Ameryce szkolnictwo prywatne, szkolnictwo olbrzymie, oparte na dobrowolnym składkowaniu, a nade wszystko rozpoczynające pracę od szkółki parafialnej, wyznaniowej, bardzo często narodowej, traktującej język angielski jako jeden z przedmiotów wykładowych, a dalej idące poprzez szkołę średnią ku najwyższym szczytom...
Szkoły prywatne amerykańskie stoją na względnie wysokim poziomie i są właściwie głównymi dostawcami kandydatów do wyższego wykształcenia. Posiadają daleko wybitniejsze siły nauczycielskie, roztaczają czujniejszą opiekę nad młodzieżą i są uzbrojone w bogatsze środki naukowe i urządzenia wychowawcze.
Prywatne szkoły amerykańskie tworzą niekiedy bardzo drogie i szczelnie zamknięte w sobie instytucje. Do wstępu do takiego zakładu nie wystarczają zdolności młodzieńca, nie wystarcza świetne przygotowanie panienki, ani niezależność materialna rodziców... Krom130 wysokiej opłaty potrzebne jest jeszcze świadectwo pochodzenia... i to świadectwo, które wystawia kandydatowi agent objazdowy szkoły... Taki agent dociera do najzapadlejszego kąta Ameryki i sprawdza, z jakiej to rodziny pochodzi kandydatka i jakiej zażywa opinii jej rodzina. Jeżeli są to „nuworysze” jacyś zbogaceni131 karczmarze, a broń Boże jacyś niesympatycznego pochodzenia świeżo upieczeni obywatele amerykańscy, to mowy nie ma, aby pisklę z takiego gniazda mogło być przyjęte do akademii w Mercersberg.
Tam przecież, w tej akademii, pobierają naukę synowie elity, tam bywają Roosevelty, Hughesy, Davisy, Taffty, Coolidge’e, Mellonowie i tym podobne poważnego autoramentu arbuzy. Godzi się więc, aby syn jakiegoś znaczniejszego urzędnika, poważniejszego obywatela, zawarł szkolne przyjacielstwo z potomkiem elity, ale nie godzi się, aby choćby najzdolniejszy „honky” zajeżdżał przed gmachy akademii niepoczesnym fordem, tam gdzie jest miejsce jedynie dla stylowych rolls royce’ów, a przynajmniej dla packardów lub stutzów.
Szkolnictwo prywatne w Ameryce żadnym nie podlega ograniczeniom.
Nie ma w europejskim znaczeniu szkół z prawami i szkół bez praw, bo jedynym prawem jest poczciwie naładowana mózgownica.
Dobra renoma prywatnej szkoły amerykańskiej wymaga, aby poddała się dobrowolnie pewnej kontroli ze strony swoich stanowych władz edukacyjnych. Ta kontrola polega na tym, że tym władzom dostarcza się pewnych danych statystycznych i że z roku na rok zaprasza się inspektora szkolnego na wizytację.
O ile takie zaproszenie nie jest ponowione co roku, inspektor szkolny nie przyjeżdża. Wizyta jego ma na celu dokonanie przeglądu zakładu naukowego albo w myśli poczerpnięcia zeń jakiegoś nowego doświadczenia, albo też udzielenia mu przyjacielskich wskazówek. O żadnych nakazach mowy nie ma. Szkoła prywatna może się w rezultacie obejść całkowicie bez wizytatora. W ogóle zresztą zadaniem władz edukacyjnych w poszczególnych stanach jest opracowywanie rozmaitych danych, mogących współdziałać szkołom. Starczy na przykład zwrócić się do Harrisburga, do departamentu oświaty Rzeczpospolitej Pensylwańskiej, aby otrzymać całą literaturę o szkolnictwie elementarnym lub średnim, aby uzyskać najświetniej opracowane plany nowoczesnych budynków szkolnych, wykresy statystyczne, higieniczne wskazówki, aby znaleźć zawsze chętną radę i najskrupulatniejszą a bezpłatną pomoc.
Szkolnictwo amerykańskie nie jest w ogóle krępowane przez organy władzy wykonawczej. Poszczególne stany mają swe ustalone schematy godzin wykładowych z zakresu obowiązujących przedmiotów, ale nie wglądają w automatyczne przestrzeganie jakichś reguł pedagogicznych. System nauczania, wybór podręczników, wybór przedmiotów drugorzędnych czy dodatkowych wszystko to jest pozostawione zarządowi szkoły.
Wolno nawet w Ameryce dalej iść, wolno choćby prowadzić szkoły nowatorskie w rodzaju szkoły bez wykładów... Nauczyciele urzędują w małych kancelariach i tam udzielają wyjaśnień indywidualnych zgłaszającym się do nich uczniom.... Uczniowie operują sami podręcznikami szkolnymi i uczniowie uczą się jak im się podoba, czego im się podoba i zdają egzaminy kiedy im się podoba.
Przy tak bardzo liberalnych stosunkach szkoły publiczne amerykańskie toczone są przez okrutnego raka, wydane na łaskę i niełaskę strasznego wprost obskurantyzmu132.
Szkoły publiczne w każdej miejscowości zależą od tak zwanej rady szkolnej, złożonej najczęściej z dziewięciu „politykierów”, czyli ludzi bądź wybranych w powszechnym głosowaniu, bądź mianowanych przez wybranych zwierzchników miasta czy powiatu.
Członkostwo w radzie szkolnej jest honorowe, wraca co najwyżej minimalny koszt straty czasu, ale to członkostwo w radzie szkolnej w istocie swej jest zupełnie niehonorowym „graftem”.
Małe miasteczko Dureya liczy dokładnie (1930 r.) osiem tysięcy pięciuset mieszkańców. Nadchodzą wybory. „Honorowy” członek rady szkolnej rzuca na szalę dziesięć tysięcy dolarów byle tylko się utrzymać, byle tylko „honorowego” mandatu nie utracić.
Pytanie, ile taki jegomość w małym miasteczku Dureya musi ukraść rocznie, żeby mu się te dziesięć tysięcy dolarów wróciły z należytym zyskiem.
Rady szkolne amerykańskie kradną. Kradną przy budowie gmachów szkolnych. Architekci, przedsiębiorcy budowlani, dostawcy materiałów muszą z góry gotówką uiszczać się z „należnych” członkom rady szkolnej procentów. Podręczniki szkolne, materiały pisemne, które szkoły publiczne dostarczają bezpłatnie młodzieży, muszą dać tyle i tyle procentu. Haracze odpowiednie płacą wszyscy, łaskawego skinienia rady szkolnej muszą patrzeć i setki tysięcy nauczycieli.
A idzie tu nie o lada budżet.
W roku 1928 koszt utrzymania szkół publicznych w Stanach Zjednoczonych wynosił w dokładnej liczbie 2 184 336 638 dolarów, czyli niemal dwadzieścia miliardów złotych polskich rocznie!
Jedno Chicago wydaje siedemdziesiąt milionów dolarów, jeden Nowy Jork sto osiemdziesiąt siedem milionów dolarów.
Tam gdzie idzie choćby o dostarczenie dla rady szkolnej miasta Chicago dwustu tysięcy egzemplarzy podręcznika do nauki arytmetyki, tam nie żal przecież wsunąć ciepłą ręką trzydziestu tysięcy dolarów gotówki, aby przekonać wysoką radę szkolną, że podręcznik firmy Allyn and Bacon bije na głowę wszystkie... mniej hojne wydawnictwa.
Wypada lojalnie wyłuszczyć, że nie wszyscy członkowie rad szkolnych są tymi bezczelnymi „grafciarzami”. Bynajmniej. Na dziewięciu członków jest zawsze czterech sprawiedliwych... Bo ponieważ pięciu stanowi większość, więc tych pięciu, zmówiwszy się ze sobą, ani myśli dzielić się z pozostałymi kolegami... Czyli że zawsze czterech stanowi uczciwą, bo ogłodzoną, opozycję...
W potężnych miastach, w znaczniejszych miasteczkach posiedzenia rady szkolnej odbywają się publicznie. Publiczne toczą się rozprawy nad tą lub inną kwestią, nad takim lub innym systemem, nad tym lub owym planem rozbudowy, nad takim lub takim pudełkiem cyrkli... A po świetnych przemówieniach, znakomitych wywodach, miażdżących referatach — bęc, bęc gałeczkami — ten zwycięża, kto dał więcej...
Smutne i przykre stosunki. Wydanie ciał pedagogicznych, ludzi pracy umysłowej na widzimisię chamstwa. Do rad szkolnych dostają się brutalni nieucy, zasiadają w nich niekiedy analfabeci i to nie w takim zapadłym kącie jak Oconomowoc lub Wauwatosa, choćby sobie w pięknym Detroit lub w siedzącym mu na żołądku Hamtramck. Zresztą jak wszędzie, tak i w Ameryce dla ludzi wrażliwych, ludzi uczciwych miejsca w polityce nie ma, a rady szkolne w Ameryce są tylko partyjno-politykierskimi żerowiskami.
Ciało nauczycielskie szkół publicznych w Ameryce tworzy gromadę 831 934 desperatów, skazanych „na uczenie cudzych dzieci”. Wynagradzane jest w stosunku do innych zawodów bardzo liche, niekiedy płacone nieregularnie, niekiedy, nawet w takim Chicago, zniewolone do czekania po dwa i trzy miesiące na wypłatę pensji!...
Hojnym dla nauczycielstwa jest stan Nowy Jork, New Jersey, hojna nawet Kalifornia i Massachusetts, lecz im dalej od tych mecenasów, tym biedniej, tym głodniej. Zabezpieczenie na starość jedynie w niektórych stanach i to mizerne, nędzne, a cały przywilej nauczycielstwa amerykańskiego to gwarancja dziewięciomiesięcznej pracy, a dla „pryncypałów”, czyli dyrektorów szkół, kontrakt trzyletni. A poza tym zależność od aroganckich łapowników z rady szkolnej, od tej bandyckiej piątki, a w małych osiedlach, w małych szkołach bezpośrednia zależność od fumów rodzicielskich komitetów.
W małej szkole publicznej bez kryminalnego przestępstwa ani mowy o wydaleniu nieuka czy gorszyciela, co więcej, ani mowy o zatrzymaniu osła w tej samej klasie na drugi rok... Bo przecież powiększa to automatycznie koszt szkoły, bo przecież miłość rodzicielska może się ująć honorem i taką zrobić politykę, że fakultet razem z „pryncypałem” zostanie bez chleba.
Stąd szkoła publiczna amerykańska jest wątła, działa jedynie paliatywami, sama uprawia politykierskie sztuczki, a dla pewnej kategorii wychowańców kończy się zasługą odsiedzenia tylu i tylu lat różnej kategorii ławek.
I stąd nauczycielstwo szkół publicznych, zarówno elementarnych, jak i średnich, coraz bardziej się ukobieca. Mężczyźni stronią od tego niepewnego, niewdzięcznego chleba.
Przed laty pięćdziesięciu kobiety miały już przewagę w nauczycielstwie amerykańskim, już w roku 1880 przy stu dwudziestu trzech tysiącach mężczyzn nauczycieli, kobiety tworzyły masę stu sześćdziesięciu czterech tysięcy nauczycielek.
Była to przewaga zrozumiała. Szkolnictwo elementarne powinno być bodaj całkowitym kobiety monopolem. Natomiast szkolnictwo średnie owych czasów posiłkowało się nade wszystko siłami męskimi.
Po latach pięćdziesięciu początkowy ten stosunek uległ rewolucyjnej zmianie. Na 832 tysiące nauczycieli płci obojga — mężczyzn jest 138 tysięcy a kobiet 694 tysiące — czyli przeszło pięć razy więcej kobiet aniżeli mężczyzn.
Byłaby to okoliczność względnie obojętna dla szkół publicznych amerykańskich, które by mogły przyznać kobietom pierwszeństwo w nauczaniu, gdyby kobiety w znacznym procencie nie stanowiły żywiołu przelotnego.
Do nauczycielstwa garną się z reguły wszystkie jako tako z kolegiów dobyte panny. Należy to i do dobrego tonu, należy to bezwzględnie do pewnej społecznej ideowości amerykańskiej, aby młoda panienka, i to niezmuszona do zaprzęgnięcia się do twardej, powszedniej pracy, spróbowała zawodu nauczycielskiego. Toć plon doświadczenia na przyszłość, toć piękna legitymacja, no i zawsze upragniony własny grosz, owo amerykańskie „superfluous”, a więc to co jest ponad potrzebę, co jest już fantazją, co uchyla obowiązek tłumaczenia się, usprawiedliwiania wydatków.
Młoda panienka amerykańska lubi mieć własne pieniądze.
Szkoła publiczna na tym upodobaniu nie wychodzi dobrze.
Zamożne panny, rodziny których posiadają zazwyczaj wpływy, nie dopuszczają do zawodu nauczycielskiego dziewcząt ubogich, pragnących się poświęcić nauczaniu zawodowo, a przynajmniej utrudniają im drogę do posad. Ponadto krzywdzą szkoły swą, jak wyżej, „przelotnością”. Zamożna panienka po kilku latach bądź wstępuje w związki małżeńskie, bądź, uprzykrzywszy sobie nauczycielstwo, porzuca je i porzuca z reguły w momencie, kiedy po odbytej praktyce, po wyrządzeniu często nie lada jakich spustoszeń w młodych umysłach, nabrała w ostatku doświadczenia, zaczęła być jaką taką siłą pedagogiczną.
W niektórych stanach nauczycielka, wychodząca za mąż, traci automatycznie zajmowaną posadę. Więc i panny, które by i po zamążpójściu rade były w dalszym ciągu pracować, powiększają element przejściowy.
Na stanowiskach przeto trwają nieliczne szeregi kobiet, które fatalność skazała na osamotnienie, trwają osoby zgorzkniałe, cierpiące na brak pogody ducha.
Źle na tym wychodzi zespół amerykańskiego nauczycielstwa. Niewiele jeszcze pojęcia dla tej niezawodnej prawdy, że bardzo łatwo jest zostać dobrym profesorem uniwersytetu, lecz bardzo trudno budzicielem maluczkich.
Nieskończenie wyżej od amerykańskiej szkoły średniej stoi amerykańska szkoła zawodowa, bijąca na głowę swą europejską siostrzycę.
Przewagę fachowego amerykańskiego szkolnictwa stanowi jego mocno skoncentrowana celowość, a obok niej, niepojęta w europejskim rozumieniu, sprężystość i postępowość uczelni.
Rzemieślnicza szkoła zawodowa amerykańska jest z reguły bezpłatna, a po większej części dająca nawet zarobek swym wychowańcom, którzy uczą się, ale i pracują, i za wykonywane prace otrzymują wynagrodzenie.
Szkoły zawodowe w Ameryce tworzą jakby olbrzymie warsztaty fabryczne i to warsztaty wyposażone we wszystkie nowoczesne urządzenia. Każdy nowy pomysł techniczny, każdy mechaniczny eksperyment musi być przeniesiony na grunt szkolny, bez względu na koszty, na wydatki musi dotrzeć do tych, którym sądzono być pracy wytwórczej pionierami.
Prywatne szkolnictwo zawodowe amerykańskie jest w rękach fabryk i zakładów przemysłowych. One prowadzą szkoły fachowe, kursy wieczorne, zawodowe i w ogóle starają się o wykształcenie samym sobie potrzebnych niższych pracowników.
Spomiędzy tłumu roboczego, spomiędzy hałaśliwej ciżby wyrostków zaciąga do nauki, kształci ich i jeszcze płaci.
Jako w słynnej amerykańskiej szkole wojskowej w West Point, względnie do klasy każdy kadet pobiera żołd dzienny, żołd suty, pozwalający na zadowolenie bodajby pewnych fantazji, tak i setki szkół zawodowych amerykańskich rozumuje, że zdobycie dobrych fachowców jest tak wielkim zyskiem przemysłu, iż godzi się nie tylko szkołę bezpłatną utrzymywać, ale zdolnym a zmuszonym do zarobkowania jeszcze za ich ochotę do nauki płacić, a więc naukę im umożliwiać.
Szkolnictwo elementarne,
Uwagi (0)