Darmowe ebooki » Publicystyka » Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Gąsiorowski



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 35
Idź do strony:
choćby Europę, ale tam, w Ameryce Ameryka jest podobno tylko dla Amerykanów...
Im cięższa praca, tym lichsza płaca

Gdy w Ameryce dwu ludzi spotyka się po dłuższym niewidzeniu, jednym z najpierwszych jest zapytanie:

— Czy masz dobry „dziab”? Jak tam twój „business”?

To zapytanie idzie z pokolenia na pokolenie jako najgłówniejszą, najbliższą symbolizujące troskę, troskę o byt, troskę o kawałek chleba.

Praca jest życia amerykańskiego treścią, sensem tej pracy jest zysk, rezultatem dolar.

W Ameryce nie ma pracy nikczemnej, podłej, nie ma takiej pracy, która by człowiekowi przynosiła ujmę, która by, jak w Europie, mogła zagradzać drogę do przyszłej kariery lub stanowić na tej karierze jakowąś plamę. Przeciwnie. Co największy dygnitarz im tęższą może się wylegitymować samopomocą, dziwniejszymi kolejami życia, bardziej zawrotnym odskokiem, tym większego zażywa miru, większej popularności.

Mały łobuziak, pędzący na bosaka z pakami gazet, wyrasta w Ameryce na gubernatora najbogatszego stanu, na kandydata partii demokratycznej do godności prezydenta republiki, przedzierzga się w szanowanego powszechnie, znakomitego pana Al. Smitha.

Inny andrusek, przyjęty niegdyś na usilne prośby wpływowej swej wujenki, szorującej co popołudnia kamienne płyty westybulu bankowego, na chłopca do posyłek, przeistacza się powoli w dostojnego prezesa banku, filara największej na świecie giełdy, genialnego żonglera górami złota.

Praca w Ameryce.

Miotła czy pilnik, nóż rzeźniczy czy maszyna do pisania, młot czy pióro, każde narzędzie dobre, każdy początek dobry, wszędy100 droga, stojąca otworem, byle głowa na karku.

W Ameryce nie ma systemu szufladek europejskich, w które ładuje się ludzi na całe niemal życie, bacząc pilnie, aby przypadkiem z jednej do drugiej nie dostali się przegródki...

W Europie, jeżeli ktoś życie swe rozpoczyna z małą w ręku szczotką, to po latach może co najwyżej dojść do większej szczotki.

W Europie trzeba pilnować swego zawodu, swego fachu, a nade wszystko trzymać się swego środowiska. W razach wyjątkowych zaś dowodzić swoich zdolności, swoich praw do wyższej szufladki za pomocą świstków papieru.

W Ameryce rozstrzyga zapał do pracy, zamiłowanie, decyduje nie rezultat egzaminu, nie patent, nie to, czego się człowiek był uczył101, lecz co człowiek umie, co w praktykę życia zakląć zdoła.

Cztery doktoraty posiada pan profesor, na sto zapytań gotów odpowiedzieć, a najprostszej kwestii nie umie drugiemu wytłumaczyć. Siedmioklawiaturowy fortepian w głowie, lecz bez zdolności wystukania jednym palcem „wlazł kotek na płotek”. Mózg wysuszony, jeden z wielu europejskich trupków.

W Ameryce na każdym szczeblu można znaleźć „chance”, można napotkać upragnioną sposobność do wydobycia się, do wypłynięcia na wierzch, do osiągnięcia zamierzonego celu.

Nigdzie zawór102, nigdzie przeszkód, ułatwień zawsze bez liku, byle chcieć, byle zęby zacisnąć i godziny swej doczekać.

O pracę w Stanach Zjednoczonych nigdy nie było łatwo, a zawsze trudno było w niej wytrwać, zastosować się do wymagań, starczyć energią, starczyć poczuciem obowiązku.

Wynagrodzenie nierównomierne, ale stosunek ze zwierzchnością więcej niż dobry, zażyły prawie.

Dygnitarz biurowy czy fabryczny chętnie stroi się w pozory swego własnego pionka, żadnych fanaberii, uścisk dłoni bodaj dla posługacza, uśmiech w odpowiedzi na poufałe okrzyki „hallo boss103” i żadnej urazy, gdy naczelnego inżyniera zamorusany „foreman104” poklepie po ramieniu.

Nie ma wyzwisk, pomstowania, lokajskich dygów, nie ma służalstwa, zimny rachunek rozstrzyga ciągle.

Czas na pracę przeznaczony należy tylko do pracy, do pracy wydatnej, do pracy obliczonej, nieznoszącej najniewinniejszej dystrakcji105.

Nieubłaganym poganiaczem i dozorcą każdego pracownika amerykańskiego jest niepewność jutra.

Nie ma żadnych praw ochronnych, gwarantujących, na przykład, choćby wytwornym urzędnikom bankowym, dostojnym pracownikom wielkich instytucji asekuracyjnych czy olbrzymich domów handlowych jakieś terminy zwolnienia, jakieś odszkodowania, jakieś ekwiwalenty.

Z tygodnia na tydzień każdy pracownik może być odprawiony bez żadnego wyjaśnienia, bez podania nawet powodu.

Prawo obyczajowe amerykańskie odznacza się w tym kierunku niesłychaną prostotą.

W sobotę najczęściej otrzymuje pracownik tygodniowe lub dwutygodniowe należne mu wynagrodzenie.

W poniedziałek rano, przyszedłszy do pracy, znajduje na swoim stoliku czy w swojej przegródce zaadresowaną kopertę, a w niej na karteczce wypisane lakoniczne wyrazy: „Od dziś pracy dla pana nie mamy”...

Tymi wyrazami kończą się w Ameryce relacje chlebodawcy z pracownikiem, nawet z pracownikiem, który ćwierć i więcej życia swego spędził przy tym samym warsztacie.

Zdarzają się przypadki jakiejś wspaniałomyślności względem odprawionego, jakiegoś daru, gratyfikacji, lecz są to wszystko wyjątki, akty dobrego serca.

Dla lepszego zilustrowania stosunku chlebodawcy do pracownika przyjrzyjmy się warunkom obowiązującym nie biedne, bezsilne, bezbronne mrowie foreignerskich106 wyrobników, lecz spójrzmy ku wyżynom, kędy107 zatrudniona jest elita społeczeństwa amerykańskiego.

Przed nami zakłady przemysłowe wszechświatowej firmy ogarniającej, przypuśćmy, wszystko to, co dotyczy siły i światła elektrycznego. Zajrzyjmy do tajemniczego działu tych zakładów zwanego „Research Bureau”, czyli działu poszukiwań, działu eksperymentów i działu wynalazków.

Czterystu inżynierów, elektrotechników i elektrochemików pracuje bez wytchnienia, mając pod ręką do dyspozycji olbrzymią fabrykę doświadczalną z elektromechanikami...

Wre tutaj praca twórcza, naukowa, idą naprzód dociekania, niemające dla laików żadnego praktycznego rezultatu. A przecież tutaj właśnie tkwi mózg instytucji targającej całą wszechświatową produkcją.

Łatwo sobie wyobrazić, że tu właśnie mieszczą się olbrzymie laboratoria, że tu dla nowej hipotezy buduje się nowe, jeszcze inaczej skonstruowane warsztaty, że równorzędnie pracują archiwa, biblioteki, że praktyka z teorią idą ciągle na wyścigi, że szef poszczególnego departamentu za pociśnięciem guzika elektrycznego może dowiedzieć się o wszystkim, co w tej chwili dzieje się w tajnym laboratorium u antypodów, że oczywiście równorzędnie z własną pomysłowością, z napięciem własnej wiedzy działa bez wytchnienia szpiegostwo naukowe, szpiegostwo przemysłowe, szpiegostwo handlowe.

Do „Research Bureau”, jak łatwo zrozumieć, ma dostęp jedynie elita. Między tę elitę łatwiej się jest dostać wprost z politechniki, wprost z wszechnicy, aniżeli po latach pracy w innych instytucjach. Zakłady przemysłowe czuwają same nawet nad rwącą się do nauki młodzieżą. Taki „General Electric” lub „Westinghouse” chwytają w lot nazwisko wyjątkowo zdolnego studenta docierającego do mety w Bostonie, w Pittsburghu czy Cornell i otwierają przed nim wrota do bajecznej kariery.

Nie po europejsku jednak ta kariera się układa.

Młody inżynier dostaje zazwyczaj pół pensji fabrycznego robotnika, ale w zamian cięższe, mizerniejsze do spełnienia obowiązki. Musi wykonywać początkowo zupełnie podłe czynności. Myć butle w laboratoriach, szorować marmurowe stoły, znosić starszym kolegom paki ksiąg z biblioteki, utrzymywać w porządku podłogi, słowem, ten orzeł przyszły musi odbyć pewnego rodzaju termin, zdać egzamin z karności, z poszanowania pracy, z mocnego postanowienia wytrwania w obranym zawodzie.

Za najmniejsze uchybienie, byle objaw niezadowolenia lub dąsu młody inżynier wylatuje jak z procy na bruk.

Skoro uznany został wreszcie za godnego przyjęcia do elity, musi podpisać szereg zobowiązań.

Pierwsze z nich to bezwzględne poddanie się fabrycznemu ładowi.

A więc wybijać na równi z każdym robotnikiem na zegarowym aparacie godziny przyjścia i wyjścia z fabryki. Prezentować się przy wychodzeniu z zakładów do rewizji osobistej, a nade wszystko przedstawiać do rewizji wynoszone pakunki. Wyrzec się z góry wszelkich pretensji do własności jakichkolwiek wynalazków czy prac wykonanych w zakresie elektrotechniki czy elektrochemii w czasie pozostawania na służbie zakładów. Zobowiązać się do zachowania w jak najściślejszej tajemnicy wszelkich prowadzonych robót i doświadczeń, nawet wobec własnych, sąsiadujących w innych oddziałach kolegów — zobowiązać się do nieogłaszania drukiem żadnych prac naukowych, do wyrzeczenia się wszelkich prelekcji i odczytów z zakresu swojej specjalności i w ogóle zobowiązać się do niewystępowania publicznie nigdy w żadnym przypadku bez specjalnego każdorazowego zezwolenia potężnego prezydium instytucji i na koniec zobowiązać się do utrzymania w sekrecie sumy pobieranego wynagrodzenia nawet przed najbliższym swym otoczeniem.

Ale i teraz jeszcze okres prób się nie kończy, a raczej pogłębia.

Młodemu inżynierowi dają „chance”, dają sposobność wykazania się, a więc jakowyś problemat do rozwiązania, wynalazek, ulepszenie do wykonania, dają mu pełną swobodę ruchu, wolno mu bodaj tydzień cały siedzieć z nogami założonymi na biurku. Po kilku takich próbach, o ile inwencja młodego inżyniera zawiodła, wykazując jednak niepoślednie zalety mrówcze, wówczas taki inżynier nie jest odprawiany. Idzie jeno między szeregi pionków, sił pomocniczych, a jego dobycie się ponad równię pozostawia się przypadkowi. Wynagrodzenie jego stopniowo się polepsza, lecz do chwili owego wybicia się nigdy nie przekroczy pensji dobrego fabrycznego majstra.

Jeżeli młody inżynier zdołał istotnie rozwiązać postawione mu zagadnienie, wówczas w nagrodę otrzymuje w zapieczętowanej kopercie jednego dolara. Ten dolar symbolizuje szewron108 zasługi, ten dolar jest znakiem dokonanej pracy naukowej i ten dolar w dalszym ciągu prowadzi go od etapu do etapu.

W tego rodzaju zakładach przemysłowych wypłata odbywa się w ten sposób, że w oznaczonym dniu, na dźwięk specjalnych dzwonków elektrycznych pracownicy muszą ruszać do kasy, tam podpisują martwy szemat109 pokwitowania bez oznaczenia sumy i w zamian otrzymują zapieczętowaną kopertę z pieniędzmi.

W takiej kopercie tych właśnie inżynierów zdobywających symboliczne dolary czekają częstokroć wielkie niespodzianki. Zamiast pięćdziesięciu dolarów znajdują sto pięćdziesiąt, dwieście, pięćset a bodaj i tysiąc. I nie z racji Nowego Roku lub podwyżkowego terminu. Wynagrodzenie skacze do góry z miesiąca na miesiąc, temperaturę wartości pracy reguluje jej rezultat. Skąpstwa nie ma, raczej dobrze pojęta hojność.

Zastanowiwszy się głębiej nad tymi warunkami, trzeba przyznać, że są one jednak bardzo niemiłe, dokuczliwe, drażniące godność osobistą, boć w dodatku zakłady przemysłowe amerykańskie tego pokroju są strzeżone przez detektywów, przez własną fabryczną policję, przez jakąś prywatną siłę zbrojną, która w każdym wolnym kraju byłaby poczytana za przemoc, za przywłaszczanie sobie władzy.

Fabrycznej policji trzeba się strzec, trzeba się z nią bardzo liczyć, jedno jej słowo gotowe jest zredagować lakoniczną notatkę i pozbawić pracy. Oko ma czujne, natrętne, sięgające do spraw często bardzo osobistych, z upodobań czy rozrywek czerpie materiał do personaliów, całe akta z nich układa.

Zresztą elitę pracowników obowiązują prawie zawsze i wszędzie obostrzenia dotyczące tłumu roboczego. Nie wolno się spóźniać, nie wolno bez poważnej bardzo przyczyny opuszczać pracy. Urlop dwutygodniowy raz do roku, w ciągu dnia kilkanaście minut na spożycie dorywczej przekąski, zresztą ani pary z ust, a już w zetknięciu z klientem rygor nieubłagany.

W czasie godzin przepisowych ciągłe, nieustanne natężenie i gorsze bodaj od niego memento o wiszącej w powietrzu konotatce odprawnej...

Bez trzymiesięcznego z góry wymówienia, bez trzymiesięcznej pensji, bez sześciomiesięcznej zapomogi, bez funduszu bezrobocia, tylko zawsze i ciągle zawzięte, nieubłagane współzawodnictwo.

Do dziwów amerykańskich, w pojęciu Europejczyka, należą owe sute wynagrodzenia, owe płace szczodrobliwe, owe bajeczne dobrodziejstwa i reklamiarskie deklamacje różnego rodzaju Fordów i Fordzików.

Człowiekowi spokojnemu w głowie się nie mieści, biorąc nawet pod uwagę wartość zakupną dolara, aby przeciętny wyrobnik pracujący w fabryce bodaj samochodów mógł zarabiać pięć i sześć dolarów dziennie, czyli sto dwadzieścia pięć i sto pięćdziesiąt franków francuskich, przy ośmiogodzinnym dniu pracy, a nawet dokładnie przy czterdziestu czterech godzinach pracy tygodniowo!

Dzieje się to, według europejskiego urojenia, dzięki właśnie filantropijnym konceptom możnych fabrykantów, dzięki czułej trosce o bytowanie maluczkich, dzięki tej trosce, która już tak daleko sięga, że tenże sam klasyczny Ford dobrowolnie i nieprzymuszenie podwyższył płacę o dolara dziennie, aby robotnikowi jeszcze i całą sobotę podarować i dać mu zamiast sześciu tylko pięć dni trudu powszedniego!

Z bliska wyglądają te kombinacje zupełnie inaczej.

Ford i jemu podobni są u szczytu tayloryzmu, to znaczy u szczytu zmechanizowania pracy, uproszczenia pracy, natężenia pracy, zaoszczędzenia każdego zbytecznego drgnięcia ludzkiego muskułu.

Praca w tego rodzaju zakładach przemysłowych opiera się na systemie łańcuchowym, na posuwaniu się, dajmy na to, budowanej maszyny od odlewu, od ramy żelaznej, od kadłuba wychodzącego z formy, a zamieniającego się w miarę przebywanej drogi w piękny, stylowy samochód.

Po obu stronach tego łańcucha twórczego stoją szeregi robotników, wykonujących jedne po drugich czynności z zawrotną szybkością. Ten w zbliżającym się doń kadłubie wierci zawsze ten sam otwór, ów przykręca ciągle jednakową śrubę, trzeci sztukuje przez całe lata jedną i tę samą cząstkę, czwarty zakłada ciągle te same pakuły.

Kadłub posuwa się. Chwili nie ma do stracenia. Na sekundy obliczony jest każdy ruch. Jedno opóźnienie powoduje dwieście innych opóźnień, jedna niezręczność burzy tempo, więc kryminał, bo przecież za pierwszym kadłubem idzie drugi, dziesiąty, setny, tysiączny. Łańcuch kończy się tam, kędy wypadają na próbny teren gotowe samochody.

Człowiek pracuje przy szalonym natężeniu nerwów. Jeżeli po narzędzie co pół minuty musi się schylić, to musi się schylać zawsze jednakowo, ani krócej, ani dłużej, ani nie sięgając za daleko, ani nie chwytając zbyt gwałtownie. Na moment przymusowego oddalenia trzeba dawać sygnał, trzeba czekać na zastępcę. Zbyt częste takie oddalanie kończy się odprawą do infirmerii, uwolnieniem oczywiście... chorego osobnika...

Tayloryzm, więc ruch za ruchem jak cykanie zegara, jak chód dobrze naoliwionego tłoka, tayloryzm więc bezmyślność, więc automatyzm, odrętwienie mózgu, praca w pocie ducha, wyciskanie z człowieka każdej kropli energii.

Za taką pracę w Stanach Zjednoczonych Fordowskie pokolenie płaci każdemu mizerakowi pięć i sześć dolarów dziennie.

I jak tenże sam Henryk Ford w swych enuncjacjach światu obwieścił, do takiej pracy jest mu potrzebny tylko pospolity wyrobnik. Im człek głupszy, im mniej rozumiejący się na mechanice, tym odpowiedniejszy!

Umysłem jest maszyna. Człek tymczasowym narzędziem jeno do wykonywania czynności jeszcze przez maszynę zaniedbanych.

Czujność atoli110 amerykańska spostrzegła, że przy tym udoskonalonym systemie w drugiej połowie tygodnia praca słabnie, ludzie przy łańcuchach drętwieją, wydajność pierwszych trzech dni przewyższa trzy ostatnie.

Jakże począć? Do tayloryzmu należy przykroić stary, ale dobry system, pouczający, że kto chce w szkapy dobrze orać, ten musi baczyć, aby zadość miały i obroku, i spocznienia.

Dokonane przerachowanie na dolary wykazało plusy.

Więcej się opłaca wyrobnik za

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz