Darmowe ebooki » Publicystyka » Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Gąsiorowski



1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 35
Idź do strony:
stołach podawane.

Prezbiterianie zapowiadają świetny kinematograf — ale bądźmy sprawiedliwi i bezstronni — prawdziwa parafia katolicka w suterenach pod kościołem urządza sobie loteryjkę i partię bridge’a! Chociaż nie wiadomo, czy się te zamierzenia powiodą, gdyż schizmatycy w pobliżu, w sali nad cerkwią wyprawiają bal, sprowadziwszy osławioną76 murzyńską orkiestrę.

Duchowieństwo w Ameryce nie ma żadnej łączności z aktami stanu cywilnego. Śmierć czy przyjście na świat nowego obywatela rejestruje automatycznie dany urząd gminny. Tenże urząd wydaje zezwolenia na ślub, ślubu udziela urzędnik cywilny respective77 spisuje odpowiedni akt, a dopiero na zasadzie tak zwanego „license’u” (pozwolenia), duchowny dokonywuje ceremoniału religijnego, o ile to zgadza się z życzeniem nowożeńców.

Ślub cywilny wystarcza zawsze. Ślub kościelny jest dobrowolnym uświęceniem pierwszego. Toż samo dotyczy prawa rozwodowego. Rozwód i separacja musi być przeprowadzona obowiązkowo przez sąd cywilny, a dalej może być równorzędnie zdecydowana przez odnośny konsystorz78, o ile rozwodzący się chce być w porządku już nie tylko z prawem amerykańskim, lecz i ze swą własną religią.

Duchowieństwo w Ameryce nie bierze oficjalnie żadnego udziału w uroczystościach państwowych. O ile ceremonię religijną, nabożeństwo solenne łączy z jakowymś obchodem, ma to zawsze charakter prywatny, ile że nie ma wyznania panującego. Wprawdzie na 130 milionów mieszkańców 85 milionów hołduje protestantyzmowi lub protestanckiej bezwyznaniowości, ta potężna jednak gromada, jak było powiedziane, jest w sobie podzielona, rozbita zarazkiem przeciwieństw sekciarskich.

Religia prezydenta jest jego własną tylko religią osobistą.

Prezydent Stanów Zjednoczonych jaśnieje przykładem dobrego parafianina. Wilson uczęszcza do kościoła prezbiteriańskiego, Grand do metodystów, Taft do unitarian, Harding do baptystów, Hoover do kwakrów, Roosevelt do luteranów holenderskich, a Washington do kościoła anglikańskiego. I nikomu nie przeszkadza nawet, że prezydent Coolidge jest kongregacjonalistą, a Garfield członkiem związku Uczniów Chrystusa.

Najsilniejszą grupą wyznaniową Stanów Zjednoczonych jest kościół rzymskokatolicki, liczący, według statystyki z roku 1930, przeszło dwadzieścia milionów wiernych i 26 925 (wyraźnie: dwadzieścia sześć tysięcy dziewięćset dwadzieścia pięć) kościołów i kaplic.

Dzięki dyktatorskiej hierarchii i wielkiej swej czujności, kościół rzymskokatolicki w Stanach Zjednoczonych, w stosunku do innych wyznań, wyrasta na nie lada potęgę.

Na Ziemi Washingtona działa na prawach misyjnych, to znaczy, że biskupi posiadają władzę autokratyczną w swych diecezjach, że kapituły są wobec nich bezwładne, że godność prałata jest tylko pustym honorem, że wszystkie kościoły, szkoły, zabudowania parafialne (za wyjątkiem zakonnych) muszą być hipotecznie przepisane na własność diecezji i oddane bezkontrolnemu zarządowi swego biskupa, że kwestia mianowania proboszczów nienaruszalnych jest zawsze biskupa fantazją, że biskupowi wolno jest dane gmachy kościelne obarczać pożyczkami i zmuszać tym samym parafian do ich płacenia, iż żadne kolatorstwo, żaden dozór kościelny, w europejskim tego słowa znaczeniu, w Ameryce nie istnieje, że na koniec nuncjusz papieski rezydujący w Waszyngtonie jest osobą prywatną, nie należy do korpusu dyplomatycznego Stanów Zjednoczonych, że w stosunku do biskupów amerykańskich jest bezsilny, jest zniewolony w kwestiach spornych do szukania kompromisów, no i że nareszcie duchowieństwo rzymskokatolickie, jako przebywające na ziemi misyjnej, w kraju heretyckim zwolnione jest z bardzo wielu przepisów i obostrzeń.

Dla łatwiejszego niezawodnie pełnienia swych obowiązków duchownych, kler katolicki jest zwolniony od noszenia sutanny poza murami kościoła. Na zewnątrz w chwilach uroczystych występuje w anglezach79, w dni powszednie w marynareczkach. Znamieniem pozakościelnym stanu duchownego jest kołnierzyk, zapinany z tyłu a nie z przodu, który daje się jednak zapiąć i z przodu. Ten kołnierzyk zastępuje nawet tonsurę80, która w kraju misyjnym mogłaby być uważana za niepotrzebną prowokację.

Brewiarz, bez którego ksiądz francuski nie waży się na ulicy pokazać, zastępuje w Ameryce wielkie cygaro, istny patyk, nieopuszczający oblicza poważniejszego autoramentu dygnitarza kościelnego.

Zakonne duchowieństwo, podlegające władzy absolutnej swych prowincjałów i generałów, w równej mierze korzysta z nieznanego w Europie liberalizmu, tłumaczonego misyjnym stanowiskiem kościoła. Reguły, klauzule są nadzwyczaj złagodzone. Wstąpienie do zakonu łatwe, opuszczenie również nietrudne. Zakonnicy najostrzejszych reguł w drodze, w podróży bywają dostojnie wyglądającymi gentlemanami, których niepodobna posądzić, że w sakwojażu wiozą habit, trepki i sznurki św. Franciszka.

Na tym przystosowaniu się do tłumu, być może, zyskuje większa ku kościołowi katolickiemu powolność81, lecz traci na tym bodaj czystość powołania.

Trzeba wiele czasu, aby się oswoić z typem księdza amerykańskiego, zakrojonego na miarę przeciętnego, zasobniejszego burżuja.

Od tych drobiazgów zewnętrznych, idąc w górę, należy stwierdzić, że kościół katolicki w Ameryce, przy niezawodnym swym wielkim rozwoju, ulega w rezultacie bardzo silnej protestantyzacji, łagodniej a dokładniej mówiąc, nazbyt akomoduje się do protestanckich obyczajów, na zbyt wielkie idzie kompromisy.

Na uboczach amerykańskich kościół katolicki dnia powszedniego milczy zamknięty. Mszy św. nie ogląda co dzień. W dni świąteczne ma ich w zamian kilka, odprawianych przez tego samego księdza. Czasu uroczystych nabożeństw posługuje się irlandzką stenografią, która sobie upraszcza i skraca ceremoniał, a przedłuża procedurę pieniężną.

Dolar, przeklęty dolar, ale potrzebny, bo jeszcze innym środkiem nie zastąpiony.

Protestantyzm amerykański ma odwieczne zapisy, darowizny, ma bogactwa, kapitały, kościół katolicki ma ich stosunkowo mniej, a potrzeb ma daleko więcej.

W zapadłym kącie, na przepastnych wertepach, siedzi sobie metodysta. Dwadzieścia drewnianych domków, dokoła zresztą bezludzie.

Jakże sobie radzi, jakże się podziewa pustelnik?

Dostaje regularnie pensję od głównego zarządu, może otrzymać podwyżkę, lepszą posadę, awans.

Rachunki parafii załatwia dozór kościelny. Ten dozór odsyła zbierane składki. Pastora niewiele to obchodzi. Pieniędzy mu nie zabraknie. Centrala operuje milionami.

W katolickim obejściu parafialnym bywa mniej bogato.

Jeżeli księżyna, na małej owczarni osiadły, nie ma wybitnych zdolności administracyjnych i gospodarczych, zmarnieje i dla siebie, i dla parafii, i dla swojej władzy duchownej.

Niewiele wart, oczywisty niedołęga.

Ten drugi, obok mego, z torbami był wysłany między ludzi i póty żebrał, póty jęczał, aż kościół zbudował.

Najpierw malutki, drewniany, potem sprzedał drewniaka z zarobkiem i zbudował w innym miejscu stylowego murowańca. I parafię sobie naciułał, pałac istny na plebanię dźwignął i dobytku znacznego przyczynił i sobie, i parafii, i całej diecezji.

W kościółku katolickim proboszcz sam musi starczyć, bo jeżeli nawet przyślą mu czasami kilkanaście mszy do odprawienia, to juści tych najbiedniejszych, najgorzej wynagradzanych.

Nade wszystko więc swoich parafian skłania do tradycyjnych opłat amerykańskich, tak zwanego ławkowego. Dalej ustanawia opłatę za wejście do kościoła. Przy wejściu do kościoła w Ameryce czuwa jakaś poczciwa dusza i bez odebrania „dajma” (dziesięć centów amerykańskich) żadnego baszybuzuka82 przed oblicze Pańskie nie puści. Poza godzinami nabożeństw kościół jest zamknięty na cztery spusty, bo jakżeby na darmochę byle kto miał zbocza podołtarzowe zanieczyszczać.

Poza ławkowym i wejściowym najskromniejsza parafia ma dochód z posług religijnych, lecz główną treścią dochodu są niedzielne „kolekty”.

Te kolekty poprzedzane napomnieniami, wezwaniami, przedkładaniem rozmaitych gwałtownych potrzeb, odbywają się przy solennym obchodzeniu wszystkich bez wyjątku zgromadzonych na nabożeństwie, a nawet przy zapisywaniu znaczniejszych datków i ogłaszaniu ich podczas sumy dla uhonorowania szczodrobliwości.

Przy takiej dopiero gospodarce parafia może szukać składek nadzwyczajnych na rozbudowę, na zakup aparatów czy opędzenie nadzwyczajnych potrzeb.

Należy bowiem pamiętać, że diecezja bardzo pilnie czuwa nad kolektami niedzielnymi, że te kolekty po większej części muszą być odsyłane do biskupstwa na przeróżne ogólnokatolickie cele i że stąd jedynym, niezawodnym dochodem probostwa są wspomniane opłaty za posługi religijne, opłaty pobierane w stosunku do zasobów parafianina.

Wszystkie, razem wziąwszy, dochody z reguły nie wystarczają w Ameryce ani na utrzymanie licznej parafii, ani malutkiej.

Parafie bogate, mające od pięciuset do trzech tysięcy rodzin i więcej, uginają się pod nakładanymi na nie lub dobrowolnie na się branymi ciężarami. Parafie takie utrzymują szkoły, mające bardzo często po dwa, trzy tysiące dziatwy, utrzymują całe kluby dla młodzieży z salami do zabaw i rozrywek, z pływalniami działającymi nawet w czasie trzaskających mrozów, utrzymują olbrzymie hale parafialne, no i mają ambicje, słuszne, dźwigania świątyń masywnych, wznoszenia niekiedy całych bazylik.

Małe parafijki nie mają wprawdzie tak kosztownych kłopotów, lecz również nie wystarczyłyby na najniezbędniejsze, gdyby nie zaprzęganie do zbierania gotówki amerykańskiej pomysłowości.

Urządza się więc, jak powiedzieliśmy, w suterynach pod kościołem loteryjkę, partię gry w karty, bale parafialne, a wreszcie organizuje się słynne na całą Amerykę wycieczkowe pikniki parafialne, coś w rodzaju polskich majówek, dorocznych wypraw na Bielany, z tą różnicą, że na terenie pikniku jedynym sprzedawcą jedzenia, napojów, słodyczy, dzierżawcą przygotowanych tam zabaw jest ciągle ta sama parafia.

Lecz i przy największej energii potrzeba nie lada zapału, aby poradzić, aby starczyć na wszystko.

Kościół katolicki w Ameryce rozwija potężną działalność, tak nawet potężną, iż należy raczej obawiać się, aby jej zbyt silne napięcie nie ściągnęło kataklizmu.

Przyjrzyjmy się oto dla lepszego zrozumienia tej sprawy następującym liczbom.

W roku 1895 w Stanach Zjednoczonych było ogółem 910 szkół wyznaniowych, prywatnych, średnich — to znaczy szkół nazywanych w Ameryce high schools and academies, przygotowujących młodzież do kursów kolegialnych i uniwersyteckich, a prowadzonych przez rozmaite gminy wyznaniowe.

Na te 910 szkół w roku 1895 było 280 rzymskokatolickich, a więc prawie jedna trzecia.

W tymże samym roku w tych wszystkich szkołach razem kształciło się 52 441 młodzieży płci obojga — a śród nich 12 777 w szkołach rzymskokatolickich, czyli młodzież rzymskokatolicka stanowiła mniej niż jedną czwartą część.

W roku 1928 liczba szkół średnich prowadzonych przez gminy wyznaniowe wzrosła w Ameryce do 1789, a w tym liczba szkół katolickich z 280 poszła na 1345!

Mówiąc innymi cyframi — w roku 1928 — w szkołach średnich prowadzonych przez gminy wyznaniowe kształciło się ogółem 204 787 młodzieży płci obojga, a z nich 158 612 w szkołach średnich rzymskokatolickich — czyli przeszło trzy czwarte katolików na jedną czwartą innych wyznań!

Podkreślmy, że liczby te nie dotyczą ani rzymskokatolickich uniwersytetów i kolegiów, ani dwu milionów trzechkroć stu tysięcy83 dziatwy uczącej się w szkołach parafialnych rzymskokatolickich!

Żadne z innych wyznań nie może się takim plonem wykazać. Przeciwnie nawet. Szkolnictwo wyznaniowe protestanckie w Ameryce upada, niknie w oczach, ustępuje miejsca szkolnictwu świeckiemu — rzymskokatolickie natomiast do coraz większego dochodzi wpływu, zdobywa nawet poważne szewrony84, jako szkolnictwo prowadzone nadzwyczaj starannie i dające w sumie lepsze rezultaty od innych.

Władze Stanów Zjednoczonych, pomimo zachowania pozorów tolerancji, niechętnie poglądają na rozwój rzymskokatolickiego kościoła i po swojemu, według starych anglosaskich recept, starają mu się przeciwdziałać, pamiętając, na przykład, przy wyznaczaniu liczb emigrantów z poszczególnych krajów, aby kraje katolickie poddać ograniczeniom.

Silniej od władzy zmagają się z katolicyzmem gminy protestanckie, protestanckie związki, protestanckie zrzeszenia, masońskie organizacje, a wreszcie terrorystyczne kluby słynnego w Ameryce Ku-Klux-Klanu.

W roku 1882 katolicy utworzyli rodzaj swej gwardii ochronnej pod postacią Rycerzy Kolumba i zdołali już doprowadzić ją do poważnego zastępu 637 000 członków w roku 1929, podzielonych na grupy rozproszone po całych Stanach Zjednoczonych.

Pomimo jednak tego silnego zwierania się katolików, pomimo rosnących ich wpływów w Ameryce, katolicyzm, zwłaszcza w tych najprzedniejszych sferach, jest uważany po dzień dzisiejszy za nie lada usterkę.

Na wolnej Ziemi Washingtona w stosunku do katolików wałęsają się gęsto równie przyjemne nastroje jak w Skandynawii, kraju złośliwego zacofania protestanckiego.

Uczciwość zmusza do stwierdzenia, że ku tej niechęci do katolików przyczynił się w Stanach Zjednoczonych żywioł irlandzki.

Irlandczycy, jako element zachłanny, podstępny, noszący na sobie piętno wielowiekowej niewoli, nie są lubiani. Owóż Irlandczycy zdołali opanować całkowicie hierarchię kościelną katolicką, dzieląc się nią jedynie z Niemcami, z którymi się wyjątkowo dobrze harmonizują i pośrednio wywierają silny wpływ na Watykan.

Ten wpływ pochodzi nade wszystko z tego właśnie cyfrowego rozwoju kościoła rzymskokatolickiego w Stanach Zjednoczonych, który Irlando-Niemcy własnej przypisują zasłudze — z podsycanych spodziewań bliskiego wzmożenia jeszcze tego rozwoju, a w ostatku wynika z darów słanych Rzymowi, darów tworzących dzisiaj jedną z najpoważniejszych rubryk budżetu Stolicy Apostolskiej.

Hierarchia irlandzko-niemiecka najwspanialej dotrzymuje obowiązków świętopietrza. Kiedy taki arcybiskup chicagowski, Niemiec, sławetny kardynał Mundelein, ponurego autoramentu dygnitarz, jedzie ad limina apostolorum85 do Rzymu, zawozi ze sobą mały skrawek papieru, a na nim czek opiewający na jeden cały milion dolarów.

Tego miliona dolarów nie potrzebował kardynał Mundelein daleko szukać. Samych polskich parafii w Chicago ma coś około pięćdziesięciu. Nawet tych parafii w ogóle nie potrzeba było molestować, starczyło zaciągnąć po prostu pożyczki na szkoły i kościoły... Przecież w Ameryce świątynia jest taką samą nieruchomością, jak pierwsza z brzegu kamieniczka! Zresztą w Ameryce skarbce kardynalskie mają swoją reputację nie gorszą od skarbców protestanckich. Kardynał O’Connell z Bostonu miał kuzynka, którego, wyjeżdżając do Europy, pozostawił na administrowaniu funduszami. Kuzynek przegrał okrągły milion na giełdzie... Ani stąd śladu, ani znaku nie zostało. Wszelki słuch w bostońskiej archidiecezji od dawna o tej bagatelce zaginął.

Wróćmy jeszcze do kardynała Mundeleina. Na jego przyjazd do Rzymu w świętym Kolegium nagromadzono całe stosy dokumentów żałosnych.

Utyskiwania, skargi na arbitralność, na forytowanie Irlandczyków i Niemców, na gnębienie parafii włoskich, polskich, francuskich, czeskich, na niechrześcijańskie mieszanie się do polityki, na dziesięć innych bolesnych zagadnień. Lecz oczywiście ta jedna maleńka karteczka przywieziona przez kardynała Mundeleina strąca w okamgnieniu między pyły archiwalne pliki skarg i znów dalej w Stanach Zjednoczonych dzieje się, jako irlandzko-niemiecka hierarchia zdecyduje.

Aleć i bez tej karteczki święte Kolegium musi się poważnie liczyć z tą zaoceaniczną gromadą i unikać wszystkiego, coby tę gromadę mogło zawieść na pokuszenie stawienia oporu. Trzeba więc folgować, zatwierdzać automatycznie przekładane promocje i raczej samemu o niejedno prosić, aniżeli nakazywać.

Irlandzko-niemiecka hierarchia na dwadzieścia milionów katolików ma aż czterech kardynałów, szesnastu arcybiskupów, sto dwu biskupów. Polacy, którzy stanowią jedną piątą wszystkich katolików w Stanach Zjednoczonych, mają tylko jednego biskupa, konsekrowanego w roku 1908 i może dlatego jedynie, że nosi nazwisko niemieckie „Rhode” i jednego sufragana nazwiskiem „Plagens”.

Seminariów jest 135, w nich 17 616 kleryków, 7 387 parafii ma własne szkoły początkowe, 329 sierocińców wychowuje 54 523 dziatwy, schronisk dla starców hierarchia

1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz