Róża i Mucha - Emma Jeleńska (biblioteka publiczna online .txt) 📖
- Autor: Emma Jeleńska
Czytasz książkę online - «Róża i Mucha - Emma Jeleńska (biblioteka publiczna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emma Jeleńska
Na twarz Muchy wypłynął rumieniec. Na chwilę twarz ta zajaśniała dawnym, młodym blaskiem. Lecz wnet rumieniec zgasł, i Mucha odrzekła:
– Owszem, kochałam. I byłam kochana. Ale naszą miłość zabiliśmy w sobie dobrowolnie i w samym początku. Dla nas miłości nie ma. Jest sprawa. A dwom panom nie można służyć. Rozstaliśmy się.
I dorzuciła głucho:
– Potem on zginął na szubienicy.
Zerwała się z miejsca. W ciemny kąt pokoju odeszła i długo stała nieruchoma z czołem o szybę opartym, wpatrzona w ciemną noc.
Aż nagle, z krzykiem, rzuciła się do siostry:
– Oddajcie mi... Oddajcie mi jego! Oddajcie mi moją młodość! I moje sny, i moją wiosnę, oddajcie mi życie moje! I miłość! Niech i ja będę szczęśliwa... zwyczajnie... po waszemu... Niech i ja będę szczęśliwa!
Łzy lały się z jej oczu, z piersi zdławionej rwało się szlochanie. Na ziemię przed Różą upadła i, głowę na jej kolanach kryjąc, jęczała:
– Dajcie mi szczęścia... choć trochę... choć trochę...
Róża drgnęła. Bruzda na jej czole zarysowała się ostrzej, usta się zacisnęły. Pochyliła się nad siostrą i ręce położyła na jej głowie.
– Chcesz szczęścia? Biedna moja Mucho – szepnęła – Ale szczęścia nie ma... Sama to wiesz... Nigdzie szczęścia nie ma.
Gwałtowne łkanie Muchy było jedyną odpowiedzią. I przez chwilę milczały obie. Mucha, z głową przytuloną do kolan Róży, płakała. Od dawna łzy te zbierać się musiały, gdyż teraz płynęły rwącym strumieniem i całym drobnym ciałem jej wstrząsały. Na ładnej twarzy Róży osiadał smutek ogromny, ten smutek, co stale na dnie duszy spoczywa, lecz zwykle, w dół zepchnięty silną wolą, ukazywać się nie śmie. Teraz wylewał się jawnie. I trudno byłoby orzec, patrząc na te dwie boleści, na tę płaczącą dziewczynę i na kamienną twarz młodej kobiety, której boleść cięższa była.
– Nigdzie nie ma szczęścia – powtórzyła Róża – i nie warto żyć.
Mucha głowę podniosła, otarła łzy i w siostrę się wpatrzyła.
– Więc i ty, Róziu? – spytała.
Twarz Róży zbladła bardziej jeszcze, a powieki zwolna opadły.
– Więc i ty, Róziu? Ty?... Mów! – pytała gwałtownie Mucha.
– Ja nie jestem szczęśliwa – wyrzekła Róża powoli.
I znowu zapadła cisza na ich pochylone głowy, i znowu mroźny powiew przeleciał. Na kominku ogień wygasał i tylko czerwone węgle żarzyły się jeszcze. Lecz one tego nie widziały. Widziały tylko otwartą przed sobą otchłań, w którą zstępowały obie zwolna, nieodwołalnie. Ogarniała je ciemność, owiewał chłód. Dusze ich zanurzały się w cień, w czarną noc, w grozę i w bezbrzeżne morze rozpaczy. Leciały na dno, bezsilne. I słyszały echo, powtarzające: „Nie warto żyć”.
Gdzieś, w głębi mieszkania, zegar wybił jakąś późną godzinę. Obie się ocknęły i spojrzały na siebie.
– Dlaczego? – spytała znów Mucha.
– Nie jestem szczęśliwa – powtórzyła Róża, wpatrzona w dogasające węgle – bo i ja także powiedzieć mogę: któż kiedy o moją duszę się zatroszczył? Kto na nią kiedy spojrzał uważnie i serdecznie? Kto o nią dba? A ja także, choć burżujką jestem, mam duszę! Mam! I ona we mnie krzyczy i skarży się, i o prawa swoje się dopomina. A skrzywdzona jest i w poniewierce.
– Ależ, Róziu... Twój mąż...
– Och! Mój mąż...! – Oczy Róży cisnęły błyskawicą. Lecz zaraz nakryły się powiekami. Spuściła głowę i umilkła.
– Zawiodłaś się na nim, Rózinko? – wyszeptała Mucha cichutko – Na nim... A takeście się kochali!
Róża poruszyła się żywo.
– O, powiedz, żem ja go kochała, tak! Ale on!... Nie, on kochać nie umiał nigdy, on nie wie, czym jest miłość, on się z miłości wyśmiewa. Nigdy mnie nie kochał. Podobała mu się może, wśród wielu innych, moja różowa buzia i moje włosy złote. Może... Ale przede wszystkim: nazwisko, stosunki i pieniądze, pieniądze. Dobrą partią byłam dla rozpoczynającego inżyniera. Pierwszym szczeblem do kariery. Więc wziął mnie... i ma. O, dziś już się wcale z tym nie tai, że miłość uważa za wielkie, za kapitalne głupstwo, którego by się nigdy nie dopuścił... w małżeństwie. Bo, ostatecznie, poza małżeństwem: jeśli kogo stać na to...
Urwała i, trochę przelękła, spojrzała na Muchę.
– O – dodała prędko – Lucjan jest tym, co się nazywa: porządny człowiek. Żadnej zbrodni nie popełni. Ale duszy... Ach, nie ma, nie ma!...
Załamała na kolanach dłonie.
– Gdyśmy się pobrali – zaczęła po chwili powolnym głosem – kochałam go tak, jak tylko kochać może dziewczyna czysta, prosta, wiejska i pełna ideałów i marzeń. Mój Boże! Gdy przypomnę sobie, czym mi się wtedy wydawała miłość! Ale prędko wyleczyłam się z marzeń. Spadłam z wysokości ideału do poziomej, wstrętnej, obrzydliwej prozy małżeńskiej. Ach, jakże wstrętnej!... – Dreszcz nią wstrząsnął – Z początku wierzyć nie chciałam, że tak jest, że to naprawdę wszystko, że poza tym nie ma w nim nic, nic! Czekałam. Wierzyć nie chciałam!... Czekałam, aby mi on ukazał swoją duszę, aby poszukał mojej. Tłumaczyłam sobie, że mu przeszkadza to, przeszkadza owo, próbowałam coś w nim wywołać, gwałtem się wedrzeć w jego głębie, połączyć myśli i uczucia. Chciałam razem żyć. Przecież tylko tak rozumiałam małżeństwo. Połączenie dwojga dusz. Nie tylko wspólny dach, wspólne łoże i wspólna kasa! A tu nic, nic, nic!... – Wstrząsnęła się cała i podniosła do góry głowę. Pogardliwie wykrzywiły się jej usta – Owszem, jest tam coś, co stoi ponad wszystkim: kariera! Pieniądze! To jedno, jedyne. Lucjan ruble czci, pada przed nimi na twarz. To jego wiara, to jego miłość. Pozycja, kariera, nic poza tym. Ja o tyle tylko przedstawiam dla niego wartość, o ile umiem nadać domowi „ton”. Bo pod każdym innym względem wystarczyłaby mu pierwsza lepsza szansonistka. Ale mnie szanuje, bo znam hrabiów i jestem na „ty” z panią naczelnikową. Każda siła, każdy tytuł, każdy „czyn” i „naczalstwo” to są dla niego rzeczy święte. Plackiem przed nimi pada. I oto ja związana jestem na wieki z tym człowiekiem! Iść z nim muszę ręka w rękę, choć mnie wstręt ogarnia. I żal za moją zmarnowaną miłość! I zawsze być, wśród tego wszystkiego samotna, tak samotna, jakbym na innej planecie mieszkała. Chłód, samotność i tęsknota, ach, tęsknota wieczna! I poczucie brudu i upokorzenia. Gdzież tu jest miejsce na szczęście?
Urwała i zapatrzyła się w ciemny kąt pokoju.
Po twarzy Muchy spływały powoli łzy.
– Gdyby nie dzieci... – zaczęła znów Róża powoli – gdyby nie dzieci, tobym Lucjana porzuciła. Myślałam o tym nieraz... Myślałam nawet jeszcze po urodzeniu dwóch starszych. Chciałam wrócić z nimi do Lipnówki, tam osiąść, gospodarować, pracować i wychowywać ich na ludzi, na prawdziwych ludzi. Może bym potrafiła... Ale tymczasem, gdy kolej tamtędy przeszła, za Lipnówkę ofiarowano dużą cenę. Lucjan się skusił. Zaczął mnie znowu za serce brać, był taki czuły, taki dobry! O, bo on to umie, gdy mu do interesu potrzeba! Wyobrażałam sobie, że, gdy to zrobię dla niego, to on... to on mnie więcej kochać będzie. Tak mówił... Że może wszystko zmieni się jeszcze... że przyjdzie choć trochę szczęścia... A ja tak chciałam być kochaną! Ach! Głupie jest serce kobiety! Nieskończenie głupie! Pomimo wszystko, kochałam go wtedy jeszcze... Albo ja wiem, może go i dziś kocham. Zgodziłam się na wszystko, czego on chciał. Sprzedaliśmy Lipnówkę. Lucjan bardzo sprytnie zaczął pieniędzmi obracać. Wzbogaciliśmy się. Ale szczęście nie przyszło, nie! Może on jest zadowolony, ale nie ja. We mnie zrodziło się jeszcze większe poczucie oddalenia i obcości. I dziś... dziś wlokę ten łańcuch, wiem, że tak będzie aż do końca, że już dla mnie nic się nie zmieni i że przez całe życie iść będę sama, zawsze sama... Wiem, wiem. I smutno mi, i wstyd, i żal...
– A dzieci, Róziu? – spytała Mucha.
– Cóż dzieci! Każda matka kocha swoje dzieci, więc i ja swoje kocham. Ale dzieci nie są dla mnie. Ja jestem dla nich. One mi nic nie dadzą, one tylko brać umieją. A ja nie mam w sobie tyle poświęcenia, abym dla siebie niczego nie żądała. Ja sama przez się chcę żyć, a nie tylko w dzieciach. Może dawniej było inaczej. Kobiety mniej myślały, mniej pragnęły, wychowywały się w tym przekonaniu, że wyrzeczenie się samej siebie jest najwyższą cnotą i obowiązkiem każdej żony. Dziś... nie! My chcemy żyć i chcemy szczęścia!
– I wy także... I wy...
– Ja się już przekonałam, że szczęścia nie ma na świecie. Ale takich, jak ja, są tysiące przecie. A któraż jest zadowolona? O, niewiele... niewiele...
– A ja myślałam... że ta wasza sfera...
– O, wy! Ja wiem. Wy myślicie, że jedynym szczęściem dla człowieka jest dach nad głową i smaczny kęs chleba. Wam nędza ludu i nierówność w używaniu tak wzrok zmąciły, że nie widzicie poza tym nic. O to jedno, o równy podział bogactwa, walczycie. Nie zaprzeczam, to ważne. Niechby było. Ale szczęścia to jeszcze nie daje. To nigdy nie da! Człowiek czegoś więcej chce. I najsmaczniejszy chleb go dławi, gdy tego czegoś nie ma. Ach, tak! Ach, tak! Ja mam bezpieczny dach i smaczny chleb. A gdzie moje szczęście? Gdzie?...
– Ach, Róziu... Rózinko...
Znowu oplotły się ramionami, głowę o głowę wsparły i przytulone do siebie milczały. Bo i cóż więcej powiedzieć sobie mogły? Rozeszły się ich drogi, zda się, na wschód i na zachód słońca. A oto się spotykały na ciernistej ścieżce rozczarowań i zwątpienia. Obie tą ścieżką szły samotne, wlokąc skrwawione stopy po kamieniach i nie żywiąc już w duszy żadnej nadziei. Szły, bo, raz wszedłszy, zatrzymać się nie mogły. Lecz żadnego celu przed oczami już nie widziały i nie spodziewały się na końcu swej drogi nic innego ujrzeć, jak tylko otwarty i zimny grób. Przestrach je ogarniał. Wyciągały ramiona, szukając oparcia. Ale nie znajdowały nic i musiały iść dalej i dalej samotne.
Oto spotkały się na ciernistej ścieżce. I spojrzały sobie w oczy. Przez wiele lat szukały szczęścia, walczyły o ideał. Za ideał swój oddawały obie wszystko, co miały. I nie zostało już im nic... A ideał był wciąż niedościgniony. A szczęście nie przyszło...
Jedna poszła nowymi torami, burząc i niszcząc. A teraz mówiła: Nie wierzę w nic! I szlochała wołając: „Oddajcie mi życie moje!”.
Druga poszła utartą drogą, miłując gorąco i wszystko znosząc. A teraz mówiła: „Szczęścia nie ma nigdzie. I nie warto żyć”.
I głowa jej, młoda jeszcze i piękna, jak różany kwiat, zwisała uwiędła.
A nad obiema rozpościerały się wielkie, nietoperzowe skrzydła Czasu, co leciał wciąż i leciał, i nigdy nie stawał, i nie cofał się nigdy.
– A przed coś mnie gna i tą raz obraną drogą iść i iść muszę... do ostatniego tchu! Opuścić partię? Nigdy! Nie wierzę w nic i nikogo, ale uciekać z pola bitwy nie mogę. W tym cały mój honor, Róziu, moja cześć... – Zaśmiała się gorzko i głowę do góry podniosła – At! Co tam rozmyślać! Raz kozie śmierć! A czy umierać na szpitalnym łóżku, czy w jakuckiej gdzieś chacie, czy tu, na tych rzeźbionych mahoniach, to ostatecznie, wszystko jedno, nieprawdaż? A choćbyś wtedy była otoczona przez nie wiem ilu krewnych i przyjaciół, to, wobec śmierci, jesteś zawsze samotna.
– Tak. Wobec śmierci jesteś zawsze samotna – powtórzyła Róża powoli – a życie łaskawie nas przygotowuje do tej wielkiej samotności. Może to i lepiej. Ale to wszystko straszne, Mucho! – dodała ze drżeniem – To wszystko straszne... I dlaczego tak?... I czy będzie co potem?...
– Potem... potem?... Czy co będzie? Ach!...
Stały oparte o siebie w mglistym świetle poranku. Oczy ich pytające i stęsknione wybiegały daleko w szare niebo. Ręce jeszcze ściskały się mocno, mocno. Ale już serca drżały bólem rozstania, bólem samotności.
– Czy się kiedy zobaczymy jeszcze, Mucho? – spytała Róża cichutko.
Mucha przez chwilę nie odpowiadała.
– Nie, Róziu – rzekła wreszcie – nie zobaczymy się już więcej. Dziś jeszcze wyjadę daleko. A tam śledzą, tropią. Już im ujść nie mogę. Wiem, wyśledzą... nakryją... A dalej? Dopóty dzban wodę nosi. I tak piętnaście lat przetrwałam. Nie zobaczymy się już więcej, nie, Rózinko...
Oczy obu sióstr napełniły się łzami.
Róża rękę do nieba podniosła.
– Może tam... – rzekła – I nagle wybuchła gwałtownie: – O, Mucho, świat inny być musi! Świat lepszy, gdzie wynagrodzone będą krzywdy nasze! Przecie musi być jakaś sprawiedliwość... jakaś zapłata... A skoro jej tu nie ma...
Mucha obu ramionami objęła siostrę i przygarnęła ją do siebie.
– Jeśli tę wiarę mieć możesz, Rózinko – rzekła poważnie – to życzę ci z całego serca, wierz! Ja... zbyt wiele widziałam, zbyt wiele cierpiałam. Nie mogę już... nie mogę...
W ciszy poranku, skrzypnęły na dole drzwi od ulicy.
Pani Róża otworzyła okno i przez nie się wychyliła. Brudno biała mgła zalewała świat i roztapiała w sobie domy, dachy, drzewa. Słońca nie było widać.
Pani Róża wychyliła się bardziej jeszcze i czekała. Na dole drzwi wchodowe otworzyły się, ostrożną ręką popchnięte. Drobna, czarna postać z nich wybiegła i zaraz na przeciwległy chodnik przemknęła. Tam zatrzymała się, jakby niepewna drogi, w obie strony ulicy wzrok badawczy wypuściła, a widząc, że wszędzie pusto i spokojnie, pewnym krokiem, z podniesioną głową, iść zaczęła.
Za nią pani Róża patrzała.
Szła Mucha równo, prędko, nie oglądając się wcale. Szła z rękami wsuniętymi w kieszenie palta, z głową, jak zwykle, podniesioną tym właściwym sobie pełnym odwagi ruchem. Szła w gęstą i mętną mgłę, przez pustą zupełnie ulicę, jedyny punkcik ciemny, majaczący wśród zaspanego jeszcze miasta. Szła samotna.
I patrząc na nią, Róża wiedziała, że idzie na zatracenie, na długie może męki i na pewną śmierć. I wiedziała, że idzie bez nadziei i bez żadnej wiary.
Zrazu słyszała odgłosy jej stąpań po asfalcie. Potem były coraz cichsze. Potem umilkły, a drobna postać ciemniała jeszcze w tumanie mgły. Zmniejszała się, roztapiała, oddalała się powoli, aż cieniem nikłym zamigotała gdzieś w dali i rozpłynęła się, i wsiąkła w szarość poranku.
A Róża patrzała jeszcze.
Aż gdy się wreszcie odwróciła od okna i owiał ją szary chłód jej eleganckiego mieszkania, i ujrzała w myśli to całe istnienie swoje u ogniska domowego, tak zimnego, jak te wygasłe na kominku popioły i te długie szeregi nędznych przed sobą dni, których żadna nie ozłacała miłość, ani żadna nie krzepiła nadzieja, i to powolne, długie dogorywanie na nie cierpianym łańcuchu, i to całe życie swoje szare i nudne, jak ta listopadowa mgła, rozmieniona na drobne, na marne czynnostki, i tę wieczną samotność i obcość wśród najbliższych i tę wieczną, nieugaszoną i nigdy nie zadowoloną tęsknotę...
Gdy na to życie swoje spojrzała, a i tamto siostrzane życie uprzytomniła sobie, dłonie się jej załamały rozpacznie, a z ust wybiegły znów cichym szeptem słowa, które przed chwilą wymawiała:
– Szczęścia nie ma nigdzie. I nie warto żyć...
[1] Nie kłóćcie się, Karolu, Michale! (franc., przyp. red.)
[2] Halma – gra planszowa rozgrywana na kwadratowej szachownicy (przyp. red.)
[3] Przysłowie francuskie: „Kto sobie piwa nawarzył, musi je wypić” (przyp. red.)
Spis treści
Okładka Karta tytułowa Mecenas Róża i Mucha Karta redakcyjnaEmma Jeleńska
Róża i Mucha
Redakcja: Anna Ołdak, Hanna Milewska
Projekt okładki: Jolanta Karwowska -
Studio Ożywiania Książki KARTALIA
© Copyright by
Uwagi (0)