Darmowe ebooki » Proza » Róża i Mucha - Emma Jeleńska (biblioteka publiczna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Róża i Mucha - Emma Jeleńska (biblioteka publiczna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Emma Jeleńska



1 2 3 4
Idź do strony:
Emma Jeleńska
Róża i Mucha
 

Fundacja FESTINA LENTE

Mecenasem tego wydania jest:

www.eLib.pl

Róża i Mucha

Pani Róża wracała dorożką do domu. Nie mogła inaczej. Rozpadał się deszcz, błoto stało się obrzydliwe, a wicher listopadowy dął i wyrywał z ręki parasol. Niepodobna było w taką psią pogodę piechotą dreptać, i to w nowej sukni, w cienkich bucikach i w kapeluszu, ubranym ślicznymi piórami. Ach, te strusie pióra! I tak od wilgoci pewnie się rozfryzują na nic.

Pani Róża, siedząc pod budą klekocącej dorożki, zdjęła prędko białe rękawiczki, i obu rękami, trochę od zimna zaczerwienionymi, przytrzymywała z boków fartuch skórzany, aby ochronić suknię od pryskającego spod kół błota.

Bo też i rozpadało się na dobre. Co za flaga! Gdy wychodziła z domu, było jeszcze znośnie. Wprawdzie, ona miała ochotę odłożyć wizyty na jutro. Ale Lucjan napędzał. On tak dbał o te stosunki, fundował na nich wiele nadziei! A dziś wypadały właśnie imieniny tej grubej nieznośnej dyrektorowej. Nie mogła się wykręcić. Poszła więc. A teraz lało, wiało, pluskało, wyło i jęczało w tych cieniach grubych, które coraz cięższe kładły się na miasto. Ach, te listopadowe, grube cienie! Te jesienne mgły! Jakże one ciało i duszę mroziły! Jak gasiły wszelką radość, wszystkie blaski, wszystkie uśmiechy, i w codzienną nędzę żywota wlewały nieznośną melancholię. I nakrywały ciężkim wiekiem, jakby wiekiem trumny. Ach! słońce, słońce! Widzieć cię, czuć ciepłe twe promienie na sobie, kąpać się w nich, pławić i ciało i duszę! Ty, słońce złote!

Przeogromna fala smutku zalała duszę pani Róży i załkała w niej tęsknota. I targnęło nią jakieś gniewne zniecierpliwienie. Ach, porzucić raz to wszystko, co ma wyzwolić się z tego, czym jest, wyrwać się stąd i daleko, daleko odlecieć! Wszystko porzucić! I dom, i dzieci, i męża, i wszelkie dyrektorowe, i stosunki, i kapelusz ze strusimi piórami, i obrzydłe domowe troski, i rachunki, i drobiazgi, i kariery wszelkie, i pieniądze. Ach, te pieniądze! Wstrętne... wstrętne!... Zrzucić to z siebie... Strząsnąć, jak łachman brudny, i gdzieś ulecieć, wyzwolić się, odpocząć w słońcu. Być sama z własną duszą...

Przymknęła oczy. Dorożka turkotała po nieznośnym bruku. Ulica dokoła huczała, jak zwykle. Wiatr wył, deszcz lał strumieniami. Po chodnikach człapały kalosze przechodniów. Ale jej, pod spuszczonymi powiekami, rysował się obraz inny. Szerokie pola, kołyszące się w słońcu dojrzałymi kłosami, nad nimi błękitne niebo ogromne i czyste, wysmukłe topole, szeleszczące w rozgrzanym powietrzu, kwitnące lipy, z których szły wonie słodkie, staw połyskujący, a na nim para sunących z wolna łabędzi, i biały, stary dwór... I tak jasno... jasno...

O, wyrwać się stąd! Z tego życia swego. I odpocząć tam gdzieś, w takim cichym, białym dworze. I usnąć tam pod kwitnącymi lipami. I już się nie zbudzić nigdy... nigdy...

„Śmieszna jestem ciągle z tymi wspomnieniami! – oburzyła się na siebie pani Róża – w moim wieku! Aż mi wstyd... I co z tego! Co się stało, to się stało, już się nie odrobi”. Westchnęła. Ale odpędziła cisnące się do oczu obrazy. Trudno bawić się w poezje, gdy ma się czworo dzieci. Lucjan miał rację, że sprzedał Lipnówkę. Przecież tylko straty przynosiła. Sama się zgodziłam na to. Więc po cóż te żale teraz? Śmieszna jestem. Nasze interesy przecież poprawiły się bardzo.

Tak, znacznie się poprawiły interesy. Po spłaceniu wszelkich długów, ciążących na Lipnówce, został kapitał. Można było zaraz umiejętnie nim obrócić. O, Lucjan na tym zna się doskonale! I teraz, teraz to się wciąż powiększa. Bo Lucjan nie chce nawet słyszeć o wydawaniu procentów na życie. Niech się kapitalizuje, a żyć trzeba z tego, co on zarabia. Wprawdzie, zarabia dobrze, ale gdzie jest czworo dzieci, to troska być musi. A wyżywienie, a ubranie, a wychowanie, a zdrowie, mój Boże, co to kosztuje! A przy tym, utrzymanie tych nieszczęsnych stosunków i pozycji! Ach, tak, oszczędzać się trzeba, ciągle myśleć o rublach, o kopiejkach, ciągle kombinować, gdzie ująć, w czym się ścisnąć, aby znać jednak nie było! Takie teraz życie drogie! I wydatki tak ciągle się mnożą i mnożą.

Ot, i teraz. Za dwoje starszych opłacić wpisowe, a do Karolka trzeba było wziąć korepetytora, a Mademoiselle zażądała podwyższenia pensji, a choroba Mani i Lutka, doktór, lekarstwa, kąpiele. No, i meble w salonie potrzebowały gwałtownie pokrycia. I tak ciągle, ciągle jakieś nieprzewidziane wydatki. Trudno końce związać. A od Lucjana wydostać rubla, mój Boże, co za męka! Ciągle zrzędzi o ten głupi pieniądz. Ciągle tych Niemców wspomina, gdzie to każdy a każdy coś sobie zbiera. Tylko my, Polacy, tak nieopatrzni jesteśmy, tacy nieoględni, żyjemy z dnia na dzień, bez zapasu, bez myśli o jutrze. Może on ma rację. On ma zawsze rację. Ale jakże to wszystko już obrzydło!...

Pani Róża westchnęła i wyjrzała spod budy.

Lało coraz gorzej. Elektryczne lampy mętnie świeciły we mgle wielkimi niebieskimi kręgami. Cienie przechodniów, nakryte parasolami, pomykały i zapadały się w ciemności. Pluskały po błocie dorożki. Zimno stawało się coraz bardziej przejmujące. Pani Róża odjęła ręce od fartucha, gdyż zmarzły one zupełnie, rozcierać je zaczęła. Z radością skonstatowała, że już dom niedaleko.

Tak, dom!...

I znowu jakieś dawne marzenie o domu przesunęło się przez jej duszę. Jasny, ciepły kątek, ciche gniazdko, istnienie jakieś szczęśliwe i pożyteczne we dwoje... O tak, koniecznie we dwoje! We dwoje! I jakiś ostry ból targnął jej sercem. „E, głupstwo” – szepnęła. Co tam się wiecznie bawić w poezję, gdy tu ręce drętwieją od zimna, wiatr na wskroś przeszywa lekki żakiecik, deszcz zacina, a pióra się rozfryzowują, o, rozfryzowują się na pewno! Co tam się w poezję bawić! Dobrze na taką porę mieć byle jaki dach nad głową, wygodny szlafrok i szklankę gorącej herbaty.

Gdy jednak do drzwi swoich dzwoniła, radość z powrotu pod dach ciepły była jakoś dziwnie zmieszana z niepokojem. Różne myśli i pytania przesuwały się przez głowę. Czy się co złego nie stało? Czy dzieci były grzeczne? Czy Lutek nie ukrzywdził Mani? Czy chłopcy odbyli porządnie lekcje? Czy porobili zadania na jutro? Czy szwaczka sukienki odniosła i jaki poda rachunek? Czy wystarczy na kolację pozostałej z obiadu pieczeni? Czy Lucjan będzie w domu i w jakim humorze? Czy nie zawali, broń Boże, na cały wieczór ciotka Rusińska, którą trzeba szanować, bo taka bogata, ale która jest piła nieznośna i nudne babsko.

A gdy wreszcie drzwi się otwarły, uspokojenie bynajmniej nie nastąpiło, gdyż okazało się, że Lutek rzeczywiście Mani lalkę odebrał i, bawiąc się z nią w sposób niegrzeczny i nieprzyzwoity, całą prześliczną koafiurę jej oberwał, z czego naturalnie zrobił się wielki i bolesny dramat. Nie pomogły obietnice Karolka, że włosy przyklei, a w ostateczności ćwieczkami przybije. Mania tak płakała, że aż Mademoiselle uznała za stosowne otworzyć wielkie pudło z cukierkami, które dzieci niedawno otrzymały od wujaszka w podarunku, a które miało na długo wystarczyć, i oddać je na pastwę nie tylko obżałowanej Mani, lecz całej czwórce. Okazało się też, że chłopcy przy korepetycji dokazywali i że jutrzejsze zadanie było bardzo wątpliwie odrobione, że ciotka Rusińska rzeczywiście przychodziła z koszyczkiem do roboty, chcąc tu na cały wieczór się zainstalować, a dowiedziawszy się, że ani pani, ani pana w domu nie ma, wyraziła zdziwienie nad takim zaniedbywaniem domowego ogniska i zapowiedziała się na jutro, na wczesną herbatę. W dodatku, leżało parę listów z mniej lub więcej pilnymi interesami; czekała służąca pani Henriety na formę bluzki z wykładanym kołnierzem i na drugi tom bardzo ciekawej powieści, a dziewczynka od szwaczki na załatwienie rachunku za odniesione sukienki. Rachunek ten jednak tak się wydał pani Róży wygórowanym, że obiecała sama nazajutrz wstąpić, aby sprawę należycie przedyskutować.

Męża w domu nie było. Po przebraniu się więc w wygodny szlafrok i obejrzeniu z głęboką irytacją rozfryzowanych piór od kapelusza i pobrudzonych rękawiczek, pani Róża zabrała się do rachunków z kucharką i do przygotowania dzieciom kolacji. Zrobiło się pełno i gwarno pod wiszącą w stołowym pokoju lampą. Buchał parą samowar, gotowało się na maszynce mleko, Mademoiselle zawiązywała dzieciom serwety na szyję, te głośno i krzykliwie dopominały się o sucharki z lukrem, chłopcy się o coś kłócili. W chwilach ciszy, gdy się głowy pochyliły nad filiżankami, słychać było bębnienie deszczu o szyby.

Pani Róża siedziała przy samowarze. Miała przed sobą nalaną filiżankę, ale nie piła. Zmęczoną się czuła. Gwar dziecinnych głosów drażnił ją. Spojrzała na zegar. Zaledwie dochodziła ósma, jeszcze godzinę całą, a może i więcej miała przed sobą. Zwykle wytrzymalszą była. Ale dziś... nie wiadomo dlaczego... czuła się zmęczoną... i... i smutną. Smutną! Mój Boże, i czegóż miała się smucić? Dzieci i mąż byli zdrowi, nic złego się nie stało i nic nie groziło. E, nerwy chyba, czy co! Ale na nerwy ona, matka czworga dzieci, pozwalać sobie nie miała prawa. Nerwy to brak panowania nad sobą i słabość charakteru, tak przynajmniej Lucjan zawsze twierdził.

Podniosła głowę. Na twarzy jej, młodej jeszcze i ładnej, zarysowały się w blasku lampy zmarszczki i fałdeczki różne. Między brwiami szła prostopadła linia stałej i nigdy nieopuszczającej jej troski, pod oczami skupiły się drobne linijki zmęczenia i bezsennych nocy. Kąciki ust opadły w dół zniechęcone i bezsilne. Już się nie śmiały tym czarownym uśmiechem, który dawniej był najmilszym wdziękiem jej twarzy. Twarz ta miała wyraz surowości i ciągle powstrzymywanej irytacji, czuć było pod jej spokojną na pozór maską coś, co się ciągle burzyło, zrywało i opadało znękane. Ładna jeszcze była ze swą białą i różową cerą i lnianymi włosami. Ale róża już przekwitać zaczynała, opuszczała głowę i nie podnosiła jak dawniej ku słońcu delikatnych listków, pachnących świeżością i rosą poranka.

– Bo ty myślisz, że ty strasznie rozumny i że ty wszystko wiesz – mówił Karolek do Michasia, szczelnie sobie gębę ładując chlebem i wędliną.

– A pewnie, że rozumniejszy od ciebie, bo ja nigdy jeszcze nie dostałem dwójki.

– Wielka awantura, dwójka!

– A wielka awantura, bo, jak ich będzie kilka, to i do egzaminu nie dopuszczą.

– To i co?

– To nie skończysz gimnazjum. I kimże wtedy będziesz?

Karolek zamilkł, przez krótką chwilę gwałtownie łyżeczką pomieszał w szklance i zaczął znowu:

– A ja tobie mówię, że ze zwyczajnej dubeltówki nie zabijesz nosorożca, żeby tam nie wiem co. I to nieprawda, co ten pisze. Zapytaj mamy.

– A ja tobie mówię, że ze zwyczajnej, jak trafisz tu, pod ucho, to zabijesz.

– Głupi jesteś!

– A ty jeszcze głupszy!

– Ne vous querellez pas, Charles, Michel![1] – wtrąciła Mademoiselle.

– Bo on taki śmieszny – zwrócił się Karolek do matki – on myśli, że, jak trzy książki przeczytał, to już może mnie imponować. A ja, jak zechcę, to przeczytam jeszcze więcej książek. Sztuka wielka!

– Chciałbym ja zobaczyć to twoje czytanie – rzucił z wysoka Michaś – będziesz czytał, jak rak świśnie.

– Przestańcie, chłopcy – zaczęła zmęczonym głosem pani Róża.

Ale przerwał jej mały Lutek, który, odjąwszy od buzi łyżeczkę z kaszką, podniósł zamorusaną twarzyczkę i zaczął mówić cienkim głosikiem:

– Ja cem nosolożca, mamusiu! Plosie mi dać nosolożca!

Na co i Mania też jak najprędzej podniosła główkę znad filiżanki kakao i wołać zaczęła jeszcze głośniej i cieniej:

– Nosolożca, mamusiu! Mnie także nosolożca. A czy on podobny do mopsika?

Chłopcy wybuchnęli śmiechem, a pani Róża westchnąwszy, rozpoczynała właśnie tłumaczenie, czym się nosorożec od mopsika różni, gdy wszedł służący i, pochyliwszy się nad jej krzesłem, szeptem coś tajemniczo mówić zaczął.

– Co, Mateuszu? Nie słyszę.

– Bo to, proszę pani, jakaś pani czy też osoba, gwałtem chce się z panią widzieć. Mówiłem, że nie pora teraz, żeby jutro przyszła. A ona, proszę pani, powiada, że jutro nie może, że dziś, zaraz, koniecznie. A jak zapytałem, jak godność osoby, nie chciała powiedzieć, nie! Tylko tak powiedziała: proszę pani oznajmić, że przyszła Mucha. Tak ja...

– Mucha! – pani Róża zerwała się z krzesła.

Przez chwilę stała, rękami o poręcz wsparta.

Cała krew, zda się, zbiegła z jej twarzy do serca. „Mucha!” – powtórzyła. I nagle, oprzytomniała. Nie! Nikt, nikt widzieć jej tu nie powinien, nikt o niej wiedzieć. Przepadła przecież, przepadła na wieki! Ani mąż, ani dzieci, ani służba. Tylko ona jedna ma prawo, ma! Nikt jej prawa tego nie może odjąć. I skoro Mucha przyszła... Skoro tu jest...

Zwróciła się do Mademoiselle i wydała rozporządzenie, aby z dziećmi zmówiła pacierz i do snu je ułożyła. Sama zaś, odsunąwszy nienapoczętą filiżankę, prędko do drzwi się zwróciła i ku nim szła.

Nie słyszała wołania dzieci, żeby mamusia przyszła im dobranoc w łóżeczku powiedzieć. Nie słyszała zapytań chłopców, czy prędko powróci i w halmę[2] z nimi grać będzie ani podniesionej przez Mademoiselle kwestii, czy Lutkowi trzeba czy nie trzeba kompresu na brzuszek położyć. Nie słyszała nic.

Mucha tu była!

Jakaś wizja świetlana i piękna oczy jej owiała. Znowu świeciło słońce, leżało nad nią niebo szerokie, błękitne, falowały dojrzałe łany, a w dali, pod kwitnącymi lipami, stał biały, stary dwór i pływały po stawie łabędzie. A ją otaczało ramię siostrzane, przyjazne i skłaniała się ku niej ciemna główka o wielkich, płonących źrenicach. I szły razem, szły w jasność i w błękit, szły w życie i w przyszłość. I leciały nad niemi jaskółki i słowiki śpiewały.

Na końcu korytarza, gdzie paliła się słabym płomieniem lampeczka, stała postać czarna. Niewysokie to było, szczuplutkie, zmizerowane, ubrane ciemno i bardzo skromnie. Zmoczona od deszczu i znać zmarznięta bardzo. Spod lśniącego od ciężkich kropli kapelusza wyglądała twarz drobna, nadzwyczaj blada, na której paliły się tylko ogromne czarne oczy. Stała nieruchoma w głębi korytarza, z rękami wsuniętymi w kieszenie sukiennego saka, z głową podniesioną i pałającym wzrokiem. A po niej sączyły się zwolna krople deszczowe i spadały z krótkiej spódnicy na podłogę. Gdy usłyszała zbliżające się kroki, gdy ujrzała wychodzącą z cieniów sylwetkę pani Róży, nie poruszyła się, rąk z kieszeni nie wyjęła i kroku naprzód nie postąpiła. Tylko oczy jej zamigotały żywiej i wpiły się w jasną twarz, co się do niej zbliżała. I chwilę tak stały obie naprzeciw siebie w milczeniu. Aż wielkie łzy zbierać się zaczęły w czarnych oczach Muchy i w jasnych oczach Róży. I nagle, otwarły się ich ramiona, i siostry padły sobie w objęcia.

A łzy, jak długo wstrzymywane potoki, spłynęły im z oczu gwałtowne, gorące.

– Mucho... moja Muszko!...

– Róziu... Rózinko!...

– Tyle lat... Tyle lat!...

Pierwsza odezwała się Mucha.

– Ale... rozumiesz, Róziu, nie chcę, aby mnie ktokolwiek tu widział. Czy możesz na parę godzin mnie schować? Dać chwilę odpocząć? Inaczej... pójdę...

– Ależ tak! Tak! Zmęczona jesteś, przemarzła. Chodź, ogrzej się.

– Uprzedzam jednak... Szukają mnie, śledzą.. Czy się nie lękasz? Lepiej mów od razu.

– Ja... nie. A męża nie ma teraz. Nic wiedzieć nie będzie. Chodź! W moim pokoiku nikt cię nie zobaczy.

Mucha dała się pociągnąć.

– Może nie powinnam była przychodzić. Ale, będąc wypadkiem tu w mieście, chciałam widzieć cię raz jeszcze. Pomyślałam, że tak ciemno, szaruga taka, nikt nie dojrzy...

Mówiąc to drżała na całym ciele.

– Zdejmiesz z siebie to wszystko, jesteś zmoczona do nitki, odpoczniesz – mówiła Róża, wskazując drogę.

Weszły do obszernego pokoju, wysłanego dywanem, obwieszonego jasnymi draperiami. W alkowie, za firanką, stało

1 2 3 4
Idź do strony:

Darmowe książki «Róża i Mucha - Emma Jeleńska (biblioteka publiczna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz