Ślepy tor - Stefan Grabiński (darmowa biblioteka .TXT) 📖
- Autor: Stefan Grabiński
Czytasz książkę online - «Ślepy tor - Stefan Grabiński (darmowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
– A może duszna, niewytłumaczona trwoga? – poddał Ryszpans, przymrużając trochę złośliwie oko.
– Może – odparł spokojnie pasażer – lecz nie wstydzę się tego. Uczucie, którego doznaję w tej chwili, jest tak specjalne, tak sui generis, że nie pokrywa się właściwie z tym, co zwykliśmy nazywać strachem.
Zniesławski spojrzał porozumiewawczo na profesora.
– Może przejdziemy dalej?
Po chwili znaleźli się w przerzedzonym mocno przedziale klasy trzeciej. W dymie cygar siedziało tu trzech mężczyzn i dwie kobiety. Jedna z nich, młoda, hoża mieszczanka, mówiła do towarzyszki:
– Dziwna ta pani Zietulska! – Jechała ze mną do Żupnika, a tymczasem wysiadła w połowie drogi, cztery mile przed metą.
– Nie mówiła, dlaczego? – badała druga kobieta.
– Owszem, lecz nie wydaje mi się, by tak było naprawdę. Podobno nagle zasłabła i nie mogła dalej jechać pociągiem. Bóg raczy wiedzieć, co to takiego.
– A tych paru jegomościów, którzy sobie obiecywali tak głośno zabawę w Groniu jutro rano, czy nie wysiadło już w Pytomiu? Już poza Turoniem przycichli jakoś i zaczęli się kręcić niespokojnie po wozie, a potem nagle jakby ich wymiotło z przedziału. Wie pani – i mnie tu jakoś nieswojo...
W sąsiednim wozie wyczuli obaj mężczyźni nastrój zdenerwowania i niepokoju. Ludzie gwałtownie ściągali pakunki z siatek, wyglądali niecierpliwie przez okna, cisnęli się jeden przez drugiego do wyjścia na platformę.
– Co u licha? – mruknął Ryszpans – całkiem wytworne towarzystwo – sami eleganccy panowie i damy. Dlaczego ci ludzie chcą koniecznie wysiąść na najbliższej stacji? O ile sobie przypominam, jest to jakaś zapadła mieścina.
– Istotnie – przyznał inżynier – jest nią Drohiczyn, przystanek śródpolny – świat deskami zabity. Podobno jest tylko stacja, poczta i posterunek żandarmerii. Hm... ciekawe! Co oni tam będą robili po nocy?
Spojrzał na zegarek:
– Dopiero druga nad ranem.
– Hm, hm... – pokręcił głową profesor. – Przypomniały mi się ciekawe wnioski, które wyciągnął pewien psycholog po przestudiowaniu statystyki strat w katastrofach kolejowych.
– Proszę! Do jakich też doszedł wyników?
– Stwierdził, że stosunkowo straty są znacznie mniejsze, niżby można przypuszczać. Statystyka wykazuje, że pociągi, które uległy katastrofie, były zawsze słabiej obsadzone niż inne. Widocznie ludzie wysiadali w porę lub też w ogóle rezygnowali z jazdy fatalnym pociągiem. Innych zatrzymywała przed samą podróżą jakaś niespodziewana przeszkoda, część uległa nagłej niedyspozycji lub dłuższej chorobie.
– Rozumiem – rzekł Zniesławski – wszystko zależało od nasilenia instynktu samozachowawczego, który stosownie do napięcia przybierał rozmaite odcienie: u jednych silniejsze, u drugich słabiej podkreślone. Więc pan sądzi, że i to, co się tutaj widzi i słyszy, można tłumaczyć w podobny sposób?
– Nie wiem. Nasunęło mi się tylko takie skojarzenie. Zresztą gdyby nawet, to rad jestem, że nadarzyła się sposobność obserwowania fenomenu. Właściwie powinienem był wysiąść na poprzedniej stacji, która była celem mej podróży. Jak pan widzi, jadę dalej „z własnej pilności”.
– To pięknie z pańskiej strony – podkreślił z uznaniem inżynier – ja też wytrzymam na posterunku. Chociaż przyznam się panu, od pewnego czasu doznaję również szczególniejszego uczucia: jest to niby niepokój, niby napięte oczekiwanie. Czy pan rzeczywiście wolny od tych sensacji?
– No... nie – wycedził powoli profesor. – Ma pan słuszność. Coś jest w powietrzu: nie jesteśmy tutaj całkiem normalni. Lecz u mnie skutek objawia się zainteresowaniem, co będzie dalej, co się z tego wywiąże.
– W takim razie stoimy obaj na jednej platformie. Sądzę nawet, że mamy kilku towarzyszy. Wpływ Wióra, jak widzę, zatoczył pewne kręgi.
Twarz profesora drgnęła:
– Więc i pan zna tego człowieka?
– Naturalnie. Wyczułem w panu jego stronnika. Niech żyje bractwo ślepego toru!
Okrzyk inżyniera przerwał zgrzyt hamowanych kół wozu: pociąg zatrzymał się przed stacją. Przez otwarte drzwi wagonów wysypały się tłumy podróżnych. W bladym świetle lamp stacyjnych widać było twarze urzędnika ruchu i jedynego na cały przystanek zwrotniczego, którzy ze zdumieniem obserwowali niezwykły w Drohiczynie napływ gości.
– Panie naczelniku – pytał pokornie jakiś elegancki pan w cylindrze – będzie tu gdzie przenocować?
– Chyba na bloku na podłodze, proszę wielmożnego pana – wyręczył w odpowiedzi zwrotniczy.
– Będzie trudno z noclegiem, łaskawa pani – tłumaczył jakiejś damie w gronostajach naczelnik. – Do najbliższej wsi dwie godziny drogi.
– Jezus, Maria! Tośmy wpadli! – biadał w tłumie cienki, niewieści głosik.
– Jazda! – rozkazał zniecierpliwiony urzędnik.
– Jazda, jazda! – powtórzyły w ciemności dwa niepewne głosy.
Pociąg ruszył. W chwili gdy już stacja zasuwała się w mroki nocy, Zniesławski wychylony przez okno wskazał profesorowi grupę ludzi z boku peronu:
– Widzi pan tych na lewo, pod ścianą?
– Oczywiście, to są konduktorzy naszego pociągu.
– Cha, cha, cha!... – zaśmiał się inżynier. – Panie profesorze, periculum in mora! Szczury opuszczają statek. Zły znak!
– Cha, cha, cha! – wtórował profesor. – Pociąg bez konduktorów! Hulaj dusza po wagonach!
– No, no – uspokajał Zniesławski – tak źle nie jest. Zostało dwóch. Patrz pan: tam jeden zamknął w tej chwili przedział, drugiego widziałem w momencie odjazdu, jak wskakiwał na stopień.
– Stronnicy Wióra – objaśnił Ryszpans. – Warto byłoby się przekonać, ile też osób pozostało w pociągu.
Przeszli parę wozów. W jednym zastali jakiegoś zakonnika o ascetycznym wyrazie twarzy zatopionego w modlitwie, w innym dwóch mężczyzn starannie ogolonych, wyglądających na aktorów, kilka wagonów świeciło bezwzględną pustką. Na korytarzu biegnącym wzdłuż przedziału klasy drugiej kręciło się parę osób z walizkami w ręku; oczy ich niespokojne, ruchy nerwowe zdradzały podniecenie.
– Zapewne chcieli już wysiąść w Drohiczynie – rzucił przypuszczenie inżynier – lecz w ostatniej chwili rozmyślili się.
– I teraz żałują – dopowiedział Ryszpans.
W tej chwili ukazał się na platformie garbaty budnik. Na twarzy jego grał groźny, demoniczny uśmiech. Za nim wyciągniętym szeregiem postępowało kilku podróżnych. Przechodząc obok profesora i jego towarzysza, Wiór powitał ich jak dobry znajomy:
– Rewia skończona. Proszę panów za mną.
U wylotu korytarza rozległ się krzyk kobiety. Mężczyźni spojrzeli w tę stronę i spostrzegli znikającą w otworze odchylonych drzwi postać jakiegoś pasażera.
– Wypadł czy wyskoczył? – odezwało się parę głosów.
Jakby w odpowiedź zanurzył się w czeluść przestrzeni drugi pasażer, za nim podążył trzeci, za tym rzuciła się w dzikiej ucieczce reszta zdenerwowanej grupy.
– Powariowali?! – zapytał ktoś w głębi. – Wyskakiwać z pociągu w pełnym biegu? No, no...
– Znać spieszno im było na ziemię – szydził inżynier.
I nie przypisując już większej wagi zajściu, wrócili do przedziału, w którym zniknął tymczasem dróżnik. Tu prócz Wióra zastali dziesięć osób, w tym dwóch konduktorów i trzy kobiety. Wszyscy zajmowali miejsca na ławkach, wpatrzeni z uwagą w garbatego budnika, który stanął w pośrodku przedziału.
– Panowie i panie! – zaczął, obejmując obecnych płomiennym spojrzeniem. – Wszystkich nas razem wraz ze mną jest trzynaścioro. Fatalna liczba! Nie... – pomyliłem się, czternaścioro wraz z maszynistą, a to też mój człowiek. Garstka to, garstka, lecz dla mnie wystarczy...
Ostatnie słowa domówił półgłosem jakby do siebie i umilkł na chwilę. Słychać było tylko łoskot szyn i turkot kół wagonowych.
– Panowie i panie! – podjął Wiór. – Nadeszła chwila osobliwa, chwila ziszczenia wieloletnich tęsknot. Pociąg ten już do nas należy – opanowaliśmy go niepodzielnie; żywioły obce, obojętne lub wrogie wydzielone już z jego organizmu. Panuje tu bezwzględnie atmosfera ślepego toru i jego moc. Za chwilę moc ta ma się objawić. Kto nie czuje się dostatecznie przygotowanym, niechaj cofnie się w porę; potem może być za późno. Za całość i bezpieczeństwo ręczę. Przestrzeń wolna i drzwi otwarte. Więc? – rzucił wkoło badawcze spojrzenie. – Więc nikt się nie cofa?
Odpowiedziało głębokie, tętniące przyspieszonym oddechem dwunastu ludzkich piersi milczenie.
Wiór uśmiechnął się tryumfująco.
– Zatem dobrze. Wszyscy tu pozostają z własnej, dobrej woli, każdy sam odpowiada za swój krok w tej chwili.
Podróżni milczeli. Niespokojne ich, tlejące gorączkowym światłem oczy nie schodziły z twarzy dróżnika. Jedna z kobiet dostała nagle histerycznego śmiechu, który pod spokojnym, zimnym spojrzeniem Wióra nagle ustąpił. Budnik wydobył z zanadrza czworoboczną tekturę z jakimś rysunkiem.
– Oto nasza dotychczasowa droga – wskazał palcem na podwójną linię czerniejącą na papierze. – Tutaj po prawej ten mały punkt – to Drohiczyn, który przed chwilą minęliśmy; ten drugi, większy, w górze – to Gron, końcowa stacja na tej linii. Lecz my do niej już nie dotrzemy – ta meta już nam teraz obojętna.
Przerwał, wpatrując się intensywnie w rysunek. Dreszcz grozy wstrząsnął słuchaczy. Słowa Wióra padały na dusze ciężko, jak roztopiony ołów.
– A tu, na lewo – objaśniał w dalszym ciągu, przesuwając wskaźnik ręki – wykwita pąsowa linia. Widzicie ją, jak wije się czerwonym szlakiem, oddalając coraz bardziej od toru głównego?... To linia ślepego toru. Na nią mamy wjechać...
Znów zamilkł i studiował krwawą wstęgę.
Zewnątrz przedstawiał się łomot rozpętanych kół; pociąg widocznie podwoił chyżość i pędził z szaloną furią. Dróżnik mówił:
– Chwila nadeszła. Niechaj każdy przybierze pozycję siedzącą lub niech się położy. Tak... dobrze – kończył, przechodząc uważnym spojrzeniem podróżnych, którzy jak zahipnotyzowani spełnili zlecenie. – Teraz mogę zacząć. Baczność! Za minutę zbaczamy...
Trzymając prawą ręką rysunek na poziomie oczu, wpatrzył się weń raz jeszcze fanatyczną mocą rozszerzonych nagle źrenic... Wtem zesztywniał jak drewno, wypuścił z rąk tekturę i jak zlodowaciały stanął bez ruchu w środku przedziału. Oczy podeszły w górę tak silnie, że widać było tylko brzeg białek, twarz przybrała wyraz kamienny. Nagle zaczął iść ku otwartemu oknu krokiem drewnianym jak automat... Oparł się o ramę dolną jak belka, odbił nogami od podłogi i wychylił połową ciała w przestrzeń. Postać jego wyciągnięta sztywnie poza okno jak igła magnesu zawahała się parę razy na osi ramy i ustawiła pod kątem do ściany wagonu...
Wtem rozległ się piekielny trzask jakby druzgotanych wagonów, wściekły gruchot kruszonego żelaziwa, łomot sztab, zderzaków, kłańcanie rozhukanych kół i łańcuchów. Wśród zgiełku rozszczepionych, zda się na drzazgi, ławek, walących się drzwi, wśród rumoru zapadających się pował, podłóg, ścian, wśród szczęku pękających rur, przewodów, zbiorników zajęczał rozpaczliwy gwizd lokomotywy...
Nagle wszystko zamilkło, wbiło się w ziemię, rozwiało i uszy napełnił wielki, potężny, bezkresny szum...
I owinęło świat cały na długi, długi czas owo szumiące trwanie, i zdawało się, że grają pieśń groźną wszystkie ziemskie wodospady i że szeleszczą bezlikiem liści wszystkie ziemskie drzewa... Potem i to zgłuchło i nad światem rozlała się wielka cisza mroku. W przestworzach martwych i niemych rozpościerały się czyjeś niewidzialne, czyjeś bardzo pieściwe ręce i gładziły kojąco kiry przestrzeni. A pod tą łagodną pieszczotą rozchybotały się jakieś miękkie fale, nadpłynęły cichymi runami i ukołysały na sen... Na słodki, cichy sen...
W jakiejś chwili profesor ocknął się. Spojrzał półprzytomny na otoczenie i zauważył, że jest w pustym przedziale. Ogarnęło go nieokreślone uczucie obcości; wszystko poza nim wydało się jakieś inne, jakieś nowe, czymś, do czego trzeba się było dopiero przyzwyczaić. Lecz przystosowanie szło dziwnie opornie i powoli. Trzeba było po prostu zmienić zupełnie „punkt widzenia i patrzenia” na rzeczy. Ryszpans miał wrażenie człowieka, który wychodzi na światło dnia po długiej wędrówce w milowej długości tunelu. Przecierał oślepłe od ciemności oczy, ścierał mgłę przesłaniającą widok. Zaczął przypominać...
W myśli przesuwały się kolejno wypłowiałe obrazy wspomnień, które poprzedziły... to. Jakiś huk, łomot, jakiś nagły, niwelujący wszystkie wrażenia i świadomość udar...
– Katastrofa! – zamajaczyło niewyraźnie.
Spojrzał uważnie po sobie, powiódł ręką po twarzy, po czole – nic! Ani kropli krwi, żadnego bólu.
– Cogito, ergo sum! – zawyrokował wreszcie.
Przyszła ochota przejścia się po przedziale. Opuścił miejsce, podniósł nogę i... zawisnął parę cali nad podłogą.
– Tam do licha! – mruknął zdumiony. – Straciłem ciężar właściwy czy co? Czuję się lekki jak pióro.
I powędrował w górę aż pod strop wozu.
– Ale co też się stało z tamtymi? – przypomniał sobie, schodząc ku drzwiom do sąsiedniego przedziału.
U wejścia spostrzegł w tej chwili inżyniera, który uniesiony również parę centymetrów nad podłogą, ściskał mu serdecznie rękę.
– Witam kochanego pana! I pan, widzę, niezupełnie w porządku z prawami ciężkości?
– Ha, cóż robić? – westchnął z rezygnacją Ryszpans. – Pan nie raniony?
– Broń Boże! – zapewnił Zniesławski. – Jestem cały i zdrów jak ryba. Przed chwilą dopiero przebudziłem się.
– Szczególne przebudzenie. – Ciekaw też jestem, gdzie się właściwie znajdujemy?
– Ja również. Pędzimy, zdaje się, z zawrotną chyżością.
Wyjrzeli przez okno. Nic – pustka. Tylko silny chłodny prąd wiejący z zewnątrz nasuwał przypuszczenie, że pociąg leci jak furia.
– To dziwne – zauważył Ryszpans. – Absolutnie nic nie widzę. Pustka w górze, pustka w dole, pustka przede mną.
– A to sensacje! Jest niby dzień, bo jasno, lecz słońca nie widać, a mgły nie ma.
– Płyniemy jakby w przestworzu. Która też może być godzina?
Spojrzeli równocześnie na zegarki. Po chwili inżynier podniósł oczy na towarzysza i spotkał się z jego spojrzeniem mówiącym to samo.
– Nic odczytać nie mogę. Godziny zlały się w czarną falistą linię...
– Po której wskazówki przesuwają się błędnym, nic nie mówiącym ruchem.
– Fale trwania przelewające się jedna w drugą, bez początku i końca...
– Zmierzch czasu...
– Patrz pan! – zawołał nagle Zniesławski, wskazując ręką na przeciwległą ścianę wozu. – Widzę przez tę ścianę jednego z naszych; owego zakonnika ascetę, pamiętasz?
– Tak. To brat Józef, karmelita. Rozmawiałem z nim. Lecz i on nas już spostrzegł; uśmiecha się i daje nam znaki. Co za paradoksalne objawy! Patrzymy przez tę deskę jak przez szkło!
– Nieprzejrzystość ciał licho wzięło z kretesem – wywnioskował inżynier.
– Zdaje się, że i z nieprzenikliwością nie lepiej – odpowiedział Ryszpans, przesiąkając przez ścianę do drugiego przedziału.
– Rzeczywiście – przyznał Zniesławski, idąc za jego przykładem.
Tak przesiąknęli przez kilka parapetów wagonowych i w trzecim z rzędu wozie powitali brata Józefa.
Karmelita skończył przed chwilą modlitwę „poranną” i pokrzepiony na duchu, cieszył się serdecznie ze spotkania.
– Wielkie sprawy Boże! – mówił, wznosząc w górę głębokie, mgłą zadumy powleczone oczy. – Przeżywamy dziwne chwile. Otośmy wszyscy cudownie przebudzeni. Chwała Przedwiecznemu! Chodźmy połączyć się z resztą braci.
– Jesteśmy przy was – odezwało się zewsząd parę głosów i przez ściany wagonów przesunęło się dziesięć postaci i otoczyło rozmawiających. Byli to ludzie najrozmaitszych stanów i zawodów, w tym maszynista pociągu i trzy kobiety. Wszystkich oczy mimo woli szukały kogoś, wszyscy instynktownie wyczuwali brak jednego towarzysza.
– Jest nas trzynaścioro – przemówił szczupły, o ostrych rysach młodzieniec. – Nie widzę mistrza Wióra.
– Mistrz Wiór nie przyjdzie – rzekł jak przez sen brat Józef. – Dróżnika Wióra tutaj nie szukajcie. Spójrzcie głębiej, bracia moi, zajrzyjcie w dusze wasze. Może go znajdziecie.
Umilkli i zrozumieli. Na twarzach rozlał się wielki spokój i zajaśnieli dziwnym światłem. I czytali sobie w duszach, i przenikali się nawzajem w cudownym jasnowidztwie.
– Bracia! – podjął zakonnik – kształty nasze dane nam są jeszcze tylko na czas krótki, za chwil parę może je przyjdzie porzucić. Wtedy rozstaniemy się. Każdy odejdzie w swoją stronę, gdzie go poniosą jego losy wykute w księdze przeznaczeń od wieków, każdy podąży własnym szlakiem, we własną dziedzinę, którą zgotował sobie po tamtej stronie. Oto oczekują nas z tęsknotą rzesze bratnich dusz. Zanim nadejdzie moment pożegnania, posłuchajcie raz jeszcze głosu z tamtej strony. Słowa, które wam odczytam, spisano dni temu dziesięć, licząc czas ziemskim trybem.
Domawiając tych słów, rozwinął szeleszczące cicho arkusze jakiegoś pisma i zaczął czytać głębokim, przejmującym głosem:
„W 15 listopada 1950 r.
Tajemnicza katastrofa
Na linii kolejowej Zaleśna–Groń zaszedł wczoraj w nocy z 14 na 15 listopada br. tajemniczy wypadek, którego dotąd w zupełności nie zdołano wyjaśnić. Chodzi o losy, którym uległ między godz. 2 a 3 po północy pociąg osobowy nr 20. Właściwą katastrofę poprzedziły dziwne objawy. Oto publiczność, jakby przeczuwając grożące niebezpieczeństwo, wysiadała tłumnie na stacjach i przystankach przed miejscem fatalnego wypadku, choć cel jazdy leżał znacznie dalej. Zapytywane przez władze stacyjne osoby
Uwagi (0)