Róża i Mucha - Emma Jeleńska (biblioteka publiczna online .txt) 📖
- Autor: Emma Jeleńska
Czytasz książkę online - «Róża i Mucha - Emma Jeleńska (biblioteka publiczna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emma Jeleńska
– Zapalę na kominku. Dam ci jeść i pić. Pewnie głodna jesteś?
– Od dwóch dni nic ciepłego nie jadłam – rzekła Mucha – Gryzłam chleb i czekoladę.
Róża przystanęła zdumiona.
– Dlaczego, Mucho? Czy... nie miałaś pieniędzy?
– O nie! Pieniądze na to, co trzeba, mam zawsze. Ale się obawiałam wejść do restauracji albo do kawiarni. Tam szpiclów najwięcej. A miałam „towar” na sobie...
– Mucho... Moja biedna Mucho!...
– Tak, Rózinko, tak. Ale nie przerażaj się. Wszakże to nie pierwszy raz jestem głodna. Znam się już z tym.
– Więc ty... zawsze... tam?...
– Tak, Róziu – I westchnąwszy, dodała ze smutnym uśmiechem:
– Le vin est tire, il faut le boire[3].
I długą chwilę trwało między nimi milczenie. Tylko dłonie ich się zwarły i mocno się ścisnęły. Stały ze spuszczonymi głowami.
Teraz Róża pierwsza się ocknęła.
– Trzeba ci jeść dać. Trzeba, abyś odpoczęła. I żeby nam nikt nie przeszkadzał. A najprzód rozbierz się – dodała – zmęczona jesteś i drżysz cała. Zmień to wszystko, niech wyschnie – Do szaf pobiegła – Oto masz czystą bieliznę, pantofle, spódnicę, ciepłą matinkę. Zrzuć swoje. Ja tymczasem w domu się rozporządzę...
Wybiegła. A Mucha została sama.
Mucha stała wpośród tych ładnych mebelków, na kwiecistym dywanie. Stała i patrzała. O, jakże dawno nie widziała takich rzeczy! Jakże dawno nie owiewała jej atmosfera dostatku, wytworności i komfortu! Sutereny, poddasza, ciasne mieszkanka robotnicze, hotelowe numery lub dorywcze jakieś lokaty mniej więcej umeblowane, przejściowe leże, koczownicze schroniska, oto wśród czego życie jej schodziło... A jednak, dawniej... dawniej... Och! Co było dawniej, to przecież zamknięta księga, zamknięta i na siedem pieczęci zapieczętowana. Przecież sama, własną ręką, zerwała wszystkie złote nitki, co ją z przeszłością łączyły, i rzuciła się naprzód, jak pływak, głową w dół, w głębokie, ciemne morze. Przecież sama własne rozgniotła serce i w stalowy pancerz je zakuła, i milczeć mu kazała, milczeć na wieki. I rzuciła je pod pędzący naprzód rydwan Idei, i zdawało się, że je na miazgę starła. Skądże dziś te łzy i to bolesne w piersiach i w gardle ściskanie?
Postąpiła parę kroków naprzód i zmoknięte ubranie ściągać z siebie zaczęła. Ręce jej zgrabiałe i czerwone niezręcznie rozpinały guziki i sztywno się poruszały. Zęby szczękały. Była jednak przebrana, gdy weszła Róża, niosąc sama tacę z gorącem jedzeniem i herbatą.
Po chwili na kominku ogień się palił. Mucha jadła i piła. Miłe ciepło rozchodziło się w pokoju, obejmowało jej zziębnięte nogi i roztapiało zamróz, jaki w sobie miała. Ogarniało ją rozkoszne uczucie bezpieczeństwa i spokoju. Drzwi były na klucz zamknięte, i Róża mówiła:
– Zabezpieczyłam się na całą noc. Dzieci spać ułożyłam. Mężowi, gdyby nawet chciał tu przyjść, kazałam powiedzieć, że mam straszną migrenę. Mateusz jeden ciebie widział, a on nie powie. Możesz być spokojna. Przepędzimy razem całą noc. Wyśpisz się na moim łóżku, a jutro...
– Ja przed jutrem stąd wyjdę – odrzekła Mucha.
– Wyjdziesz... Dokąd, Mucho?
Pokiwała głową. I znowu uśmiech bolesny i smutny po ustach jej się przewinął.
– Dokąd! – szepnęła – albo ja wiem! Dokąd mnie poślą, dokąd pchną. Rzeczą jestem, Róziu, narzędziem w ręku partii. Pionkiem jestem na ich szachownicy i niczym więcej...
– Mucho... ach Mucho... A przynajmniej czy dobrze ci z tym?
Ostry, zgrzytliwy i przykry śmiech wyrwał się Musze z gardła. Zaśmiała się i urwała nagle.
Róża przysunęła się bliżej i objęła siostrę ramieniem.
– Opowiedz – szepnęła.
Zrazu Mucha nie odrzekła nie. Siedziała sztywna i milcząca, z oczami wlepionymi w wesoły na kominku płomień. Jakby nie czuła obejmującego ramienia siostry. Jakby zapomniała o jej obecności. Oczy jej wpatrzyły się w jeden punkt, a w nich odbijały się skaczące blaski i ślizgały się po ich powierzchni. Ale one i tego nie widziały. Spojrzenie ich zapadło w jakąś głębię daleką i patrzyły one na rzeczy dawno minione i umarłe. Ale od tych rzeczy dawno minionych i umarłych nie szedł chłód i trupi zaduch. Owszem, mogiły pełne były kwiatów, słońce nad nimi świeciło, jaśniało błękitne niebo, pachniały młode zioła. I szły wielkie, gorące smugi światła i ożywiały, i grzały, i skrzepłe topiły lody. W płomieniach tego dawnego słońca, na które teraz patrzały jej zmęczone i bolesne oczy, serce Muchy topniało powoli. Coś ciepłego, coś świeżego wnikało w nie. Jakiś wiosenny strumyczek zaczynał się sączyć pod skorupą lodową, w którą zakuta była, zakuta tak szczelnie. Coś tam wewnątrz osuwało się, miękło i topniało.
I nagle zwróciła się do siostry.
– Rózinko moja – szepnęła – chcesz, bym ci mówiła o sobie? Ach, odwykłam... odwykłam... Pomyśl, piętnaście lat! I nigdy, ani jednego razu. Ani słowa, nigdy... nikomu. Ani słowa pieszczoty, ani słowa współczucia... Bo przecież mnie nie ma, ja się nie liczę. Jest sprawa. Jest robota do zrobienia – i już. Na sentymenty nikt u nas czasu nie ma ani ochoty. Na służbęś wstąpił, to służ, i basta! A sobą i uczuciami swymi nie zawracaj głowy, ani drugim ani sobie. I racja. Inaczej być nie może.
Zamilkła, chmurnie w ogień wpatrzona. Lecz nagle ożywiły się jej ciemne źrenice i na ich dnie zaczęły latać złote płomyki.
– A jednak, nie! – zaczęła żywo – Ja żyję i poza sprawą, poza całą tą robotą, jestem! Nie, nie pomoże. Tego nie zabijesz, nie! I to jest właśnie okropne.
Odsunęła się i spojrzała siostrze w oczy.
– Wy tego zrozumieć nie możecie, wy, co prowadzicie tak zwane normalne życie. Wy, szczególniej kobiety, burżujki, szczęśliwe żony, szczęśliwe matki, wy macie serce zadowolone i nie znacie żadnej tęsknoty, nieprawdaż?
Róża nie odpowiedziała. Coś tylko na twarzy jej zadrgało, nad jasnymi oczami zapadły powieki, i rzęsy zatrzepotały, jak skrzydła złapanego ptaka, a kąciki ust zacisnęły się mocno.
Mucha mówiła dalej:
– A jednak, tobie, Róziu, chcę powiedzieć wszystko, choćbyś mnie nie zrozumiała. Wszystko mi jedno! Wiedz, dla siebie mówię, bo mi tego potrzeba, mnie, nie tobie. Muszę raz się wyspowiadać, muszę wylać z siebie, zanadto się już tam nazbierało, zanadto pełno. A zresztą... zresztą... Gdy ja tam gdzieś zamrę w szpitalu, albo na sybirskim stepie, to i ty lepiej zrozumiesz, może nawet zrozumiesz zupełnie... pamiętasz? Wszakże niegdyś, tam, w Lipnówce, marzyłyśmy, że pójdziemy razem...
– Pamiętam... O, Mucho...
Coś jakby łkanie wyrwało się z ust Róży, i przytuliła się znów do siostry. I chwilę siedziały milczące, wpatrzone znowu w wizje przeszłości.
Aż Mucha zaczęła mówić:
– Po śmierci ojca, pamiętasz, postanowiłam jechać do uniwersytetu. Ty zostałaś z ciocią Basią, bo sprawy naszej wspólnej sukcesji tego wymagały. Miałaś z Lipnówką się urządzić, ciocię Basię tam zostawić na stałe i do mnie przyjechać. Czekałam przyjazdu twego. Odkładał się coraz dalej i dalej, bo interesy plątały się, a i ty niezbyt śpieszyłaś, gdyż poznałaś Lucjana i w nim się zakochałaś. A on wszakże nie mógł pochwalać projektów naszych. Ja tymczasem wpadłam w koło ludzi, którzy mnie całkowicie zagarnęli, przekonania moje skrzepili i pchnęli na drogę, którą dotychczas idę. Ja całą duszą oddałam się sprawie. A ty wiesz, że nie umiem robić rzeczy przez pół. Gdy daję, to wszystko, co mam. Więc i tu oddałam się cała i na zawsze. Porzuciłam uniwersytet, bo już nie o naukę mi chodziło, wróciłam do kraju i pracowałam. Raz już tylko, na ślubie twoim, wróciłam przez chwilę do dawnego świata. Pamiętasz ten wieczór czerwcowy? Lipnówkę, falującą od dojrzałych zbóż, kaplicę pełną świateł i kwiecia, wielkie lipy nad białym dworem i strzelające w wieczorne niebo topole. Tyś składała przed ołtarzem przysięgi i brałaś obietnicę od męża, obietnicę miłości i wiary. Zaczynałaś nowe życie, inne. A ja... Ja stałam jako druhna za tobą, ubrana w różowe tiule i kwiaty na włosach, a taka biedna i samotna! I dusza moja zamierała w tym szalonym bólu pożegnań. Ach! Dnia tego przeszłam przez piekło! Gdy późno w nocy zdejmowałam z siebie różową swą suknię, wiedziałam, że najstraszniejsze w życiu przebyłam, że żadna męka już mnie nie przerazi i że śmierć sama jest dla mnie niczym. Byłam gotowa. Nazajutrz wyjechałam z Lipnówki. Wkrótce potem tyś mi moją część funduszu wypłaciła. Wszystko to poszło na potrzeby partii. Między nami, to jest między mną a tobą, między mną a całym dawnym życiem, zerwały się wszelkie struny. Nie mogło być inaczej. Nie mogłaś ty, ani tym bardziej mąż twój utrzymywać stosunków z rewolucjonistką, z socjalistką, z terrorystką, z tym pariasem, wyjętym spod wszelkich praw, którym jestem ja. Wiem, rozumiem. I oto ani razu, przez całych lat piętnaście, nie odezwałam się do ciebie. Ani razu nie uległam pokusie, gdy nieraz byłam blisko, aby wpaść i uścisnąć i chwilę, tak jak teraz, przy tobie odetchnąć. I oto młodość zeszła i życie, moje zwłaszcza, skłania się ku końcowi. Bo długo już nie pociągnę, nie! A my, te dwie dawniej nierozdzielne, my się nie znamy wcale, my się znać nie powinnyśmy...
Mucha zamilkła. Wielkie jej czarne oczy rozpaliły się jak żużle. Jakiś dziwny uśmiech wybiegł jej na usta.
Róża bliżej jeszcze się przysunęła.
– Mów dalej. Mów o sobie, Mucho – szepnęła po chwili – Czyś przynajmniej choć trochę zadowolenia znalazła tam?... Czyś była choć chwilami szczęśliwą? Czy masz to wewnętrzne przekonanie, że robisz to, co robić powinnaś, i że jesteś na swoim miejscu?
Mucha potrząsnęła głową.
– To przekonanie i te chwile szczęścia rzadkie, ale bardzo żywe, miałam w pierwszych latach... gdy wierzyłam... Dziś – nie.
Z oczu jej wybuchnął płomień i przygasł nagle. Dodała cicho:
– Dziś nie wierzę... Nie wierzę w nic.
Upadły straszne słowa w ciszę zamkniętego pokoju. Jakiś mroźny powiew przeleciał. Pochyliły się głowy obu sióstr pod jakąś ciężką dłonią. A oczy ich, czarne oczy Muchy i Róży szare źrenice, wpatrzyły się przed siebie. Nie widziały one płomienia, igrającego na kominku. Widziały tylko otwartą otchłań i słyszały brzmiące, jak echo, słowa: „Nie wierzę w nic”.
Mucha zaczęła znowu:
– W pierwszych latach myślałam... byłam pewna, że zbawienie już tuż, tuż blisko. Że jeszcze trochę wysiłku, a przyjdzie. Że my, my ludzie nowi i gotowi na wszystko i niemający nic do stracenia, ludzie, którzy korzeni w starym świecie nie mamy już wcale, że my właśnie świat przerobimy, że nowym pługiem przeorzemy rolę, że chwasty wyrzucimy, zdepczemy, spalimy, a natomiast sama się puści piękna ruń zielona. Wiedziałam, że rolę nową trzeba polać krwią. Ale też ani swojej, ani cudzej nie żałowałam. Pracowałam. Doprawdy, myślę, że gdyby nie ta szalona praca, prędzej bym się ocknęła i przejrzała. Ale ani dnia, ani nocy dla siebie nie miałam. Żyłam w gorączce, nie było czasu na myślenie. Żywiłam się byle czym, nie mieszkałam nigdzie. Ja od lat piętnastu nie wiem, czym jest pokój własny, chyba więzienna cela. Ileż to nocy zdarzyło mi się spędzić w wagonie, tylko dlatego że nie śmiałam wejść pod żaden inny dach. Uczyłam się, aby móc innych nauczać. Jeździłam, chodziłam, przemawiałam na wiecach, pracowałam w fabrykach, organizowałam, przewoziłam na sobie całe pudy druków, przekradałam się nieraz przez granice, byłam dwa razy pod sądem, latami całymi pod nadzorem, byłam więziona przez półtora roku w Odessie, potem przez kilka miesięcy w Warszawie, byłam wygnana aż na granice Syberii, każdą moją myśl, każdą kroplę krwi, czas, siły, zdolności, zapał, wolę, całą młodość i życie całe, wszystko, wszystko oddałam sprawie. I nikt, nikt więcej i gorliwiej ode mnie pracować by nie potrafił. Przez tyle lat ani wakacji, ani święta. Jedynym wytchnieniem było mi zamknięcie w cytadeli. Ale tam właśnie zaczęłam myśleć samodzielnie i zastanawiać się. Spojrzałam z góry na świat i na dzieje jego, nie tylko na najbliższy nasz światek, nie tylko na naszą epokę, która jest jedną chwilą krótką wśród biegnących wieków. Spojrzałam z dalekości, z wysoka, objęłam wzrokiem ludzkość całą, od jej tajemniczych początków do dzisiejszego dnia. Sięgnęłam wzrokiem w przyszłość. I naraz ujrzałam całą marność, całą nicość wszystkich ludzkich teorii, wszystkich pragnień i marzeń naszych! Od zamierzchłych i pleśnią już pokrytych czasów aż po dziś dzień, ludzkość wciąż się rwie ku szczęściu. To jedno jest w niej stałe i niezmienne. Szczęście to rozmaicie nazywa i rozmaicie umieszcza, ale tego tylko pożąda i tego tylko szuka. Każde pokolenie wyciąga ręce ku niemu, a któreż je znalazło?
Każdy wielki duch buduje teorię, dającą je ludziom na tym świecie lub na innym, zagrobowym. A któryż z tych wielkich duchów naprawdę ludzkość uszczęśliwił? Był Budda, był Konfucjusz, byli egipscy mędrcy, był Mojżesz i prorocy, był Platon i Sokrates, był Chrystus, był Mahomet, byli święci i reformatorzy, byli geniusze i działacze, i mędrcy, i ekonomiści, i filantropi. I cóż z tego? Czy ludzkość szczęśliwsza jest dzisiaj niż za czasów Buddy? Czy łez mniej płynie niż za faraonów? Czy sprawiedliwość zapanowała? Czy mniej jest pokrzywdzonych, wyzyskiwanych, cierpiących i smutnych? Czy my sami, my, którzy w stary świat taranami walimy i chcemy, aby się co prędzej rozsypał w gruzy, czy uczciwie zapewnić możemy, że ludzkość uszczęśliwimy? Nie, nie! Nikt tego nie umiał dotychczas dokonać, nikt! Każda nauka nowa witana jest radośnie, każda obiecuje ratunek. A każda zawodzi. I świat jest tym, czym był przed tysiącami lat. Różny w formach, w treści ten sam. Głód szczęścia coraz ostrzejszy, a nigdy niezaspokojony. Męka Tantala... stała... wieczna...
Mucha urwała, odetchnęła głęboko, jakby tam, w głębi jej piersi, ciężar ogromny leżał. Przesunęła ręką po czole. Zmęczone ramię opadło znów na poręcz fotela. I mówiła dalej:
– Bo kto dziś szczęśliwy? Ta niewielka garstka burżujów, którzy zatyli w dobrobycie i w bezmyślności? Ci jedni chyba. Ale co znaczy ta garść wobec całej ludzkości? Nie! Nie ma szczęścia, nie było go nigdy i nie będzie na tej naszej kuli ziemskiej. A ręczyć za to, że się znajdzie w jakimś innym życiu któż uczciwy się ośmieli?... Więc... – i głos jej zadrżał oburzeniem – więc jakiem prawem obiecujemy je ludziom? Dlaczego łudzimy siebie i łudzimy innych? I ukazujemy im jakieś złote miraże braterstwa, wolności, bogactwa, kiedy to są miraże tylko! Mrzonki! Widma! I nigdy, nigdy ludzkość w dłoń swą nie pochwyci tych zaklętych owoców... Nigdy... Więc po co?...
Odetchnęła znowu. I załamała ręce.
– Po co mamy się szarpać w męczeństwie? I oddawać siebie... dla mary... Wyzbywać się tych okruchów osobistego zadowolenia, które byśmy mieć przecie mogli? Jedna dusza ludzka więcej warta, niż te mrzonki o uszczęśliwieniu ludzkości. A tracimy swe dusze, tracimy siebie zupełnie w tym wirze i w tej pracy nad miarę. Tracimy wszelką indywidualną myśl, przestajemy być sobą, stajemy się śrubką w maszynie, kółkiem, co się do czasu kręci i pracuje, a potem, gdy pęknie, odrzucone jest i zastąpione przez inne. I ja takim kółkiem jestem, co się do czasu kręci... A gdzie moja dusza? Gdzie moja prawdziwa istota? Któż o nią kiedy się zatroszczył? Kto na nią kiedy spojrzał uważnie i serdecznie? Kto o mnie dba?... I tak lat piętnaście! To się łatwo mówi, lat piętnaście. Ale udźwignąć je, ach, ciężko, ciężko! Przecież to cała młodość, cała najlepsza część życia. Ta życia część, która dla innych upływa w szczęściu i w miłości, w której duch się rozwija i dojrzewa najpiękniej i znajduje w drugim ukochanym duchu porozumienie. To piękna pora rozkwitu... kochanie... Ach!...
– A ty, Mucho... nie kochałaś nigdy? – szepnęła Róża
Uwagi (0)