Hania - Henryk Sienkiewicz (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .TXT) 📖
- Autor: Henryk Sienkiewicz
Czytasz książkę online - «Hania - Henryk Sienkiewicz (ogólnopolska biblioteka cyfrowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Zerwałem się natychmiast i począłem biec, ile sił miałem, piechotą, ale było to próżne wysilenie. Wkrótce bryczka coraz dalej była ode mnie i dalej; potem widziałem ją już tylko, gdy błyskawica rozdarła chmury. Znikała w dali i ciemności jak ostatnia nadzieja. Próbowałem krzyczeć; nie mogłem: brakło mi tchu. Turkot dochodził mnie coraz słabiej i słabiej, wreszcie potknąłem się o kamień i upadłem.
Po chwili jednak podniosłem się.
– Odjechali! odjechali! zniknęli! – powtarzałem głośno i nie wiem już, co się tam we mnie działo. Byłem bezsilny, sam jeden wśród burzy i nocy. Ten szatan Mirza zwyciężył mnie. Ach! gdyby Kazio nie był pojechał z ojcem, gdybyśmy byli we dwóch gonili, a teraz? Co będzie?
– Co teraz będzie? – krzyknąłem głośno, żeby usłyszeć własny glos i nie zwariować. I zdawało mi się, że wicher naśmiewa się ze mnie i świszcze: „Siedzisz na drodze, bez konia, a on tam z nią.” I tak huczał wiatr, i śmiał się, i chychotał. Wróciłem zwolna do mego konia. Z nozdrzy wypływał mu strumień czarnej krzepnącej krwi, ale żył jeszcze, dychał i zwracał ku mnie gasnące oczy. Siadłszy przy nim, oparłem głowę na jego boku i także zdawało mi się, ze umieram. A wiatr świszczał nade mną tymczasem i śmiał się, i wołał: „On tam z nią!” Zdawało mi się chwilami, że słyszę piekielny turkot tej bryczki, lecącej w ciemność wraz ze szczęściem moim. A wicher świszczał: „On tam z nią!” Ogarnęło mnie dziwne osłupienie. Jak długo trwało ono, nie wiem. Gdy się ocknąłem, burza już przeszła. Po niebie pędziły jasne stada lekkich białawych chmurek, ale w przerwach ich widniał błękit niebieski i księżyc świecił jasno. Z pól podnosiły się wilgotne opary. Nieżywy koń mój, który już był ostygł, przypominał mi wszystko, co zaszło. Obejrzałem się wokoło, aby rozpoznać, gdzie się znajduję. Na prawo spostrzegłem dalekie światełka w oknach, więc pośpieszyłem w tamtą stronę. Pokazało się, że byłem pod samą Ustrzycą.
Postanowiłem iść do dworu i zobaczyć się z panem Ustrzyckim, co mogłem zrobić tym łatwiej, że pan Ustrzycki nie mieszkał w pałacu, ale miał swój osobny domek, w którym zwykle przesiadywał i sypiał. Światło błyszczało jeszcze w jego oknach. Zapukałem do drzwi.
Otworzył mi sam i cofnął się z przestrachem.
– Farsa! – rzekł – jak ty wyglądasz, Henryku?
– Piorun mi zabił konia pod samą Ustrzycą. Nie miałem innej rady, jak przyjść tu.
– W imię Ojca i Syna! Aleś ty przemókł, zziąbł. Ależ to już późno. Farsa! Każę ci dać coś zjeść i ubranie.
– Nie! nie! ja chcę zaraz wracać.
– Ale! Dlaczego to Hania nie przyjechała? Moja żona jutro o drugiej wyjeżdża. Myśleliśmy, że ją przyślecie na noc. Postanowiłem nagle powiedzieć mu wszystko, bo potrzebowałem jego pomocy.
– Panie! – rzekłem – stało się u nas nieszczęście. Liczę na to, że pan nie wspomnisz nic nikomu, ani żonie swej, ani córce, ani guwernantkom. Chodzi tu o honor naszego domu. Wiedziałem, że nikomu nie powie, a zresztą mało miałem nadziei, żeby sprawa się ukryła; dlatego wolałem go uprzedzić, aby w danym wypadku mógł rzecz tłumaczyć. Opowiedziałem więc mu wszystko, wyjąwszy tego, że sam kochałem się w Hani.
– A to ty musisz się bić z Selimem? Farsa! Co? – rzekł wysłuchawszy mnie do końca.
– Tak jest. Chcę się bić zaraz jutro. Ale dziś jeszcze chcę ścigać ich dalej i dlatego proszę, byś mi pan dał natychmiast najlepsze konie.
– Ścigać ich nie masz potrzeby. Nie pojechali nigdzie daleko. Jeździli, jeździli po różnych drogach i wrócili do Chorzel. Gdzieżby uciekli? Farsa! Wrócili do Chorzel, padli do nóg staremu Mirzie! Nie mieli innej rady. Stary Mirza zamknął Selima w śpichrzu, a pannę... pannę odwiezie do was. Farsa, co? Ale Hania, Hania! no!
– Panie Ustrzycki!
– No, no, moje dziecko, nie gniewaj się! Ja jej tego za złe nie biorę. Kobiety moje, to co innego! Ale po co czas tracić?
– O! tak, czasu nie traćmy. Ustrzycki zastanowił się przez chwilę.
– Wiem już jak zrobić. Ja natychmiast pojadę do Chorzel, a ty jedź do domu, a najlepiej czekaj tu. Jeżeli Hania jest w Chorzelach, to ją zabiorę i odwiozę do was. Może mi jej nie oddadzą? Farsa! Ale wolę być razem ze starym Mirzą, gdy ją odwieziemy, bo twój ojciec gwałtowny człowiek. Gotów wyzwać starego, a stary nic nie winien. Co?
– Ojca nie ma w domu.
– To lepiej! to lepiej!
Tu pan Ustrzycki zaklaskał w ręce.
– Janek! sam tu! Wszedł pokojowiec.
– Konie mi z bryczką za dziesięć minut. Rozumiesz?
– A dla mnie konie? – rzekłem.
– Drugie dla pana! Farsa, panie dobrodzieju!
Milczeliśmy przez czas jakiś. Po chwili rzekłem:
– Czy pan pozwoli, żebym napisał do Selima? Wolę go wyzwać listownie.
– Dlaczego?
– Obawiam się, że stary Mirza nie pozwoli mu bić się. Wsadzi go do kozy na czas jakiś i będzie uważał, że to dosyć. A dla mnie to mało! mało! mało! Jeżeli Selim już siedzi w kozie, pan go nie zobaczy; przez starego robić tego nie można, list zaś można komuś zostawić. Ja ojcu także nic nie powiem, że się chcę bić. Może sam starego wyzwie, a stary nie winien. Ale jak my poprzednio wybijemy się z Selimem, to już nie będzie racji. A wszakże sam pan powiedział, że ja muszę się z nim bić.
– Ja bym to tak uważał! Bić się, bić się! Dla szlachcica to tam zawsze najlepszy środek, a czy stary, czy młody, to wszystko jedno! Komu innemu: farsa! ale nie szlachcicowi. No! pisz! masz słuszność! Siadłem i napisałem co następuje:
„Jesteś nikczemnik. Listem tym daję ci w twarz. Jeżeli nie stawisz się jutro około Wachowej chaty z pistoletami lub pałaszem, będziesz ostatnim tchórzem, którym prawdopodobnie jesteś.”
Zapieczętowałem list i oddałem panu Ustrzyckiemu. Po czym obaj wyszliśmy na podwórze, bryczki bowiem dla nas już zajechały. Przed samym wsiadaniem przyszła mi jedna przerażająca myśl do głowy.
– Panie! – rzekłem do Ustrzyckiego – a jeżeli Selim nie do Chorzel zawiózł Hanię?
– Jeżeli nie do Chorzel, tedy zyskał czas; jest noc, pięćdziesiąt dróg na wszystkie strony i... szukaj wiatru w polu. Ale gdzieżby ją zawiózł?
– Do miasta N.
– Szesnaście mil jednymi końmi? Tedy bądź spokojny. Farsa, co? Tedy jutro pojadę do N., dziś nawet jeszcze, ale pierwej do Chorzel; powtarzam ci, bądź spokojny!
W godzinę potem byłem już w domu. Noc była późna, bardzo późna nawet, ale w oknach wszędzie migały światła. Snadź ludzie biegali ze światłem po różnych pokojach. Gdy bryczka moja zadudniła przed gankiem, skrzypnęły drzwi i do sieni wyszedł ksiądz Ludwik ze świecą w ręku.
– Cicho! – szepnął do mnie kładąc palec na ustach.
– Hania? – spytałem gorączkowo.
– Ciszej mów. Hania już jest. Odwiózł ją stary Mirza. Chodź do mnie, opowiem ci wszystko.
Weszliśmy do pokoju księdza.
– Co się z tobą działo?
– Goniłem ich. Mirza zastrzelił mi konia. Czy ojciec jest?
– Wrócił zaraz po wyjeździe starego Mirzy. O, nieszczęście! Nieszczęście! Teraz jest przy nim doktor. Myśleliśmy, że dostanie apopleksji. Chciał zaraz jechać wyzwać starego Mirzę. Nie chodź do ojca, bo mogłoby mu to zaszkodzić. Jutro zaś proś go, żeby nie wyzywał Mirzy. Grzech to ciężki, a przy tym stary nie winien. Selima wybił i zamknął go, Hanię zaś odwiózł sam. Ludziom nakazał milczenie. Szczęście jeszcze, że ojca nie zastał. Pokazało się, że stary Ustrzycki przewidział wszystko doskonale.
– Jak się Hania ma?
– Przemokła do nitki. Ma gorączkę. Ojciec okropnie ją złajał. Biedne dziecko!
– Czy doktor Staś widział ją?
– Widział i kazał się jej zaraz położyć. Stara Węgrowska siedzi przy niej. Zaczekaj tu na mnie. Pójdę do ojca, powiem mu, żeś przyjechał. Rozesłał już za tobą konie na wszystkie strony. Kazia także nie ma, bo pojechał cię szukać. Boże! Boże wszechmogący, co się tu działo!
Tak mówiąc ksiądz wyszedł do ojca, ja zaś nie mogłem wysiedzieć w jego pokoju i pobiegłem do Hani. Nie chciałem jej widzieć, o, nie! Kosztowałoby ją to bowiem zbyt wiele. Chciałem się raczej zapewnić, że wróciła rzeczywiście, że znowu znajduje się bezpieczna pod naszym dachem, blisko mnie, osłonięta od burzy i strasznych wypadków dnia dzisiejszego. Dziwne uczucia miotały mną, kiedym się zbliżył do jej pokoju. Nie gniew, nie nienawiść, ale żal ciężki, głęboki czułem w sercu i wielką, niewypowiedzianą litość dla tej biednej i nieszczęśliwej ofiary szaleństwa Selima. Myślałem o niej jak o gołąbce, którą porwał jastrząb. Ach! ileż biedaczka musiała doznać upokorzeń, przez jakiż wstyd przejść w Chorzelach wobec starego Mirzy! Przysiągłem sobie natychmiast nie zrobić jej najmniejszego wyrzutu, ani dziś, ani nigdy i postępować z nią tak, jakby nigdy nic nie zaszło.
W chwili kiedym przyszedł pod drzwi jej pokoju, drzwi te otworzyły się i wyszła z nich stara Węgrowska. Zatrzymałem ją i spytałem:
– Czy panienka śpi?
– Nie śpi, nie śpi, biedactwo – odpowiedziała babina. – O! mój paniczku złoty, żeby paniczek wiedział, co tu było! Jak starszy pan ryknął na panienkę (tu stara Węgrowska podniosła fartuch i poczęła łzy ocierać), to myślałam, że nieboraczka zaraz na miejscu skona. A przestraszone to było, a przemokłe, o Jezu! Jezu!
– No, a teraz jak się ma?
– Obaczy paniczek, że ona odchoruje to wszystko. Szczęściem, że doktor jest pod ręką. Kazałem Węgrowskiej wrócić zaraz do Hani i nie zamykać drzwi za sobą, bo chciałem spojrzeć na nią choć z daleka. Jakoż patrząc z ciemnego pokoju przez odchylone drzwi, ujrzałem ją siedzącą na łóżku, ubraną w bieliznę nocną. Na twarzy miała mocne rumieńce, oczy błyszczące; widziałem przy tym, że oddycha szybko. Widocznie miała gorączkę.
Wahałem się przez czas jakiś, czy wejść, czy nie wejść, ale w tej chwili ksiądz Ludwik trącił mnie w ramię.
– Ojciec cię woła – rzekł.
– Księże Ludwiku! ona chora!
– Doktor zaraz pójdzie znów do niej. Tymczasem rozmówisz się z ojcem. Idź, idź! już późno.
– Która godzina?
– Pierwsza – po północy.
Uderzyłem się ręką w czoło. A wszakże to o piątej rano miałem się bić z Selimem.
Po rozmowie z ojcem, która trwała z pół godziny, wróciłem do stancji i nie kładłem się już wcale. Wyrachowałem, że aby zdążyć na piątą do Wachowej chaty, muszę przynajmniej o czwartej wyjść z domu, miałem więc tylko niespełna trzy godziny przed sobą. Wkrótce zresztą nadszedł i ksiądz Ludwik zobaczyć, czym nie chory po owej szalonej jeździe i czym przebrał się należycie po przemoknięciu. Ale dla mnie przemoknąć było to samo, co i nie przemoknąć. Ksiądz nalegał na mnie, bym zaraz się położył do łóżka, ale tymczasem sam się rozgadał i tak przeszła z godzina czasu.
Opowiadał mi jeszcze szczegółowo o tym, co mówił stary Mirza. Pokazało się z tego opowiadania, że Selim popełnił po prostu szaleństwo, ale jak mówił ojcu, nie widział innego sposobu. Sądził, że po dokonanej ucieczce ojciec jego nie będzie miał innego sposobu, jak tylko pobłogosławić, my zaś: oddać mu Hanię. Pokazało się także, że już po rozmowie ze mną nie tylko pisał do Hani, ale widział się z nią i że właśnie wówczas namówił ją do ucieczki. Dziewczynka, mimo że nie zdawała sobie sprawy z następstw tego kroku, opierała mu się instynktowo ze wszystkich sił; ale Selim opętał ją swymi prośbami i swoją miłością. Przedstawił jej przy tym ucieczkę jako prostą przejażdżkę do Chorzel, po której mieli już być na wieki połączeni i szczęśliwi. Zapewnił ją, że potem sam odwiezie ją do nas na powrót, ale już jako swoją narzeczoną, że ojciec mój zgodzi się na wszystko, ja zaś muszę się zgodzić, a co większa, pocieszę się łatwo przy Loli Ustrzyckiej w Ustrzycy. Zaklinał wreszcie Hanię i prosił, i błagał. Mówił jej, że on dla niej poświęciłby wszystko, nawet życie; że nie przeżyje rozłączenia, że się utopi, zastrzeli lub otruje. A potem rzucił się jej do nóg i tyle sprawił, że dziewczynka zgodziła się na wszystko. Skoro jednak ucieczka nastąpiła i skoro ruszyli z miejsca, Hania przestraszyła się i ze łzami poczęła go błagać, żeby wrócił: ale on nie chciał, bo jak sam ojcu mówił, zapomniał wtedy już o całym świecie.
Tak opowiadał księdzu Ludwikowi stary Mirza, a opowiadał może i dlatego, żeby dowieść, że jakkolwiek Selim ważył się na krok szalony, ważył się nań jednak w dobrej wierze. Biorąc to wszystko na uwagę, ksiądz Ludwik nie podzielał gniewu ojca, którego oburzyła niewdzięczność Hani. Według księdza, Hania nie była niewdzięczną, była tylko zbłąkaną przez grzeszną, bo światową miłość. Z tego powodu udzielił i mnie ksiądz kilka budujących nauk o światowych uczuciach, ale ja tam wcale nie miałem za złe Hani, że jej miłość była światową; zapłaciłbym tylko życiem za to, żeby była inaczej skierowaną. Dla Hani czułem litość najżywszą, a przy tym tak mi już serce przyrosło do niej, że chcąc je oderwać, trzeba by było chyba je rozerwać. Prosiłem jeszcze księdza, żeby wstawił się za nią do ojca i tłumaczył mu jej postępek, tak jak mnie go tłumaczył, po czym pożegnałem go, bo chciałem sam zostać.
Po odejściu księdza zdjąłem ze ściany ową sławną starą szablę, darowaną mi przez ojca, i pistolety, aby przygotować wszystko do jutrzejszego spotkania. O tym spotkaniu nie miałem dotąd ani czasu, ani ochoty rozmyślać. Chciałem się bić na śmierć i życie, oto wszystko. O Selimie byłem przekonany, że mnie nie zawiedzie. Przetarłem ostrożnie szablę miękką watą; na szerokiej, błękitnej jej klindze, mimo jakich dwustu lat wieku, nie było najmniejszej skazy, choć niemało nacięła się za dni swych hełmów i naramienników, niemało wypiła krwi szwedzkiej, tatarskiej i tureckiej. Złoty napis: „Jezus, Maria!”, błyszczał wyraźnie; spróbowałem ostrza: cienkie było jak brzeżek jedwabnej wstążki; błękitne turkusy na rękojeści zdawały się uśmiechać, jakby prosząc się ręki, by je chwyciła i rozgrzała.
Skończywszy z szablą, wziąłem się do pistoletów, bom nie wiedział, jaką broń Selim wybierze; napuściłem oliwą zaniki i płócienne płatki do kul, po czym nabiłem oba ostrożnie. Szarzało już. Była godzina trzecia. Skończywszy robotę, rzuciłem się na fotel i począłem rozmyślać. Z przebiegu wypadku i z tego, co mi powiedział ksiądz Ludwik, wywijał się coraz wyraźniej jeden pewnik: oto, że wszystkiemu, co zaszło, byłem też i ja niemało winien. Pytałem siebie, czym spełniał należycie obowiązek opieki, jaki na mnie włożył stary Mikołaj, i odpowiedziałem: nie. Czym myślał tylko o Hani, nie o sobie? Odpowiedziałem: nie! O kogo mi chodziło w tej całej sprawie? Po prostu o siebie. A przy tym Hania, ta łagodna, bezbronna istota, była między nami tym, czym gołąbka w gnieździe drapieżnych – ptaków. Nie mogłem przytłumić w sobie tej niezmiernie przykrej myśli, że obaj z Selimem rozrywaliśmy ją między sobą, jako łup ponętny, a w tej walce, gdzie drapieżnikom głównie o siebie chodziło, najwięcej ucierpiała ta, która najmniej była winna. Oto za parę godzin mieliśmy o nią zwieść walkę ostatnią. Przykre, ciężkie to były myśli. Okazało się, że cały ten nasz świat szlachecki za szorstki był dla Hani. Matki mojej, na nieszczęście, od dawna nie było w domu, a my, mężczyźni, mieliśmy za szorstkie ręce i zmięliśmy ten delikatny kwiat, rzucony pomiędzy nas losem. Wina ciążyła na całym naszym domu i winę tę potrzeba było zmazać krwią moją albo Selima.
Byłem gotów na jedno i na drugie.
Tymczasem brzask dzienny coraz
Uwagi (0)