Darmowe ebooki » Proza » Sam w sobie - Aleksander Świętochowski (biblioteka na zamówienie .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Sam w sobie - Aleksander Świętochowski (biblioteka na zamówienie .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Świętochowski



1 2
Idź do strony:
Aleksander Świętochowski
Sam w sobie
 

Fundacja FESTINA LENTE

Mecenasem tego wydania jest:

www.eLib.pl

Sam w sobie

Ależ ja jestem dziecinny, głupi, niewdzięczny przypadkowi, który mnie tu przywiódł! Miotam się jak zwierz w klatce, której wszystkie ściany są otwarte. Przecież potrzebuję tylko iść ciągle w jakimkolwiek kierunku, ażeby wydobyć się z tej puszczy i trafić na jakąś drogę, która mnie zawiedzie – och! – z pewnością zawiedzie do ludzkiego stada. Otóż nie ruszę się, pozostanę tu, skoro znalazłem siebie, siebie całego. Tak, tu dopiero jestem Jakub Czarski, tylko Jakub Czarski, bez żadnych dodatków. Tam wyglądam jak słup starego zamczyska, na którym byle kiep wycina lub wypisuje swoje nazwisko. Tu mogę zeskrobać z siebie te wszystkie napisy. Nie jestem ani kontrolerem kuponów, ani podwładnym Nadymalskiego, ani mężem ciała, owiniętego w jedwab, wełnę i len, a całującego mnie namiętnie w kieszeń, ani ojcem ciałek, stanowiących orkiestrę rodzinną, ani lokatorem Diamantenbarta, tylko Jakubem Czarskim. Nie – ja tu nawet nie jestem Jakubem Czarskim, bo mogę zapomnieć, że przed 30 laty zostałem ochrzczony i otrzymałem imię Jakub, że mnie spłodził Izydor Czarski, a urodziła Tekla z Chmurskich. Tu mogę być bezimienny, bezżenny, bezdzietny, bez rodowodu, urzędu, paszportu, metryki, bez żadnych związków, tytułów, opinii przyjaciół i wrogów, jak ten dąb, który nie nazywa się, nie jest zapisany w żadnych księgach i nie określony w swych stosunkach do innych drzew. On jest coś, a ja ktoś – człowiek, oderwany od wszystkiego i wszystkich. Ach, jak to dobrze wyłuskać się z tej skóry społecznej! Dusza mi się rozpręża, wyciąga, czuje w sobie swobodny obieg myśli, jak gdyby dotąd była nogą Chinki i wyjęta została z drewnianego trzewika. Tu się położę, odetchnę pierwszy raz w życiu nieprzygniecioną piersią. Jakże przyjemnie, błogo... Ha, ha, ha, kręć się tam daleko tumanie ludzkiego kurzu, zgarniaj liście, piasek, badyle – nic mnie nie obchodzisz. A jeśli któryś z twoich pyłków zauważy i zaniepokoi się tym, że Jakub Czarski podczas wyprawy myśliwskiej przepadł gdzieś w lesie – mniejsza o to. On leży sobie sam, bezpieczny, spokojny, wyprzężony z wszelkich chomąt, odcięty od wszelkich zależności.

Czego ta sroka tak zaskrzeczała? Zapewne sądzi, że zaczaiłem się na nią. I ona dała mi jakiś tytuł – mordercy. Jaszczurka także uciekła. I ona przypuszcza, że ją chcę zabić. Nie bójcie się, zwierzątka – ani myślę być dla was wrogiem. Używać będę rozkoszy poczucia siebie samego.

Chyba nigdy nie miałem ani godziny takiego wyzwolenia. Pamiętam, wszedłem do pokoju, w którym siedział ojciec ze swoim znajomym. Mój syn – rzekł do niego – uczeń trzeciej klasy. Ani słowa o mnie, tylko o tych do których należę – o sobie i szkole – jak gdybym sam przez się nie istniał. Pokazując mu swoje cielę, nie byłby powiedział: oto jest moje cielę, przed miesiącem odsadzone od matki i umieszczone w trzeciej przegrodzie obory, lecz: jest to cielę holenderskie, trzymiesięczne, waży 150 funtów i posiada cechy swojej rasy. Tak działo się zawsze. Dla sióstr byłem jedynie bratem, dla towarzyszy – kolegą, dla służby – paniczem. Kiedy wreszcie wyszedłem z uniwersytetu i rozpocząłem życie samodzielne, zdawało mi się, iż zostanę uznany za istotę odrębną. Wkrótce jednak rzeczywistość potargała mi to złudzenie. Przedstawiony na balu jakiejś pannie, obróciwszy w walcu kilka razy ją koło siebie, a siebie koło niej, wybiegłem do drugiego pokoju, ażeby się ochłodzić. Po chwili słyszę przez kotarę, jak moja tancerka mówi do gospodyni domu:

– Wiem, że Jakub Czarski, ale to mnie jeszcze niczego nie uczy.

– Skończył uniwersytet, bardzo inteligentny chłopiec.

– No dobrze, ale kto on?

– Kandydat prawa.

– Ach, Boże, co za jeden?

– Pomocnik sekretarza w Towarzystwie Kredytowym.

– Teraz rozumiem.

Chciałem wybiec do niej i powiedzieć: „A ja nie rozumiem, dlaczego głowa pani nie rośnie na kapuścianym zagonie”.

Dziś jeszcze bardziej niż wówczas nie dziwię się temu, że uczułem obrzydzenie do życia, w którym zamiast odzyskiwać, coraz bardziej traciłem osobowość. A przecież, jakże ojciec wytrzeszczył na mnie oczy, gdy mu wyspowiadałem się z tego smutku i poprosiłem go o 200 rs. na wyjazd za granicę dla „odnalezienia siebie”.

– Mój chłopcze (znowu „mój”) – rzekł – ty nie zgubiłeś siebie, ale swój rozum, który istotnie powinieneś odszukać.

Mimo tej przestrogi pojechałem. Łotr konduktor, jak gdyby chciał mi zatruć ostatnią chwilę pobytu w kraju, bąknął na przedostatniej stacji do nadkonduktora, wskazując mnie:

– Od tego pasażera nie odebrałem biletu, bo ma zagraniczny.

Dla niego byłem tylko pasażerem.

Ryba w wodzie nie oddycha tak lekko jak człowiek, pragnący być sobą, w zupełnie obcym otoczeniu za granicą. Tam nikt nie wiedział, że jestem Jakub Czarski, syn Izydora i Tekli, brat Wikci i Mani, kontroler kuponów, lokator Diamantenbarta, każdy spotykał człowieka, a gdy z nim porozmawiał, przekonywał się, jakiego człowieka. Nawet gospodyni, u której wynająłem pokoik w Berlinie, dzięki oporowi gardła, które nie pozwalało jej wymówić mojego nazwiska, nie oznaczała mnie żadnym mianem. To też błogo mi było w mojej bezimienności i beztytułowości. Doznawałem upajającej rozkoszy, rozmawiając przez kilka godzin w galerii poczdamskiej z jakimś Niemcem. Ale on nie wytrzymał.

– Jestem już zmęczony – rzekł – chodźmy do pobliskiego ogródka, tam przy piwie dokończymy naszej gawędy.

– Dobrze – odparłem – ale pod warunkiem, że obaj nie wymienimy między sobą wzajemnych meldunków. Ja nie chcę wiedzieć, jak pan się nazywasz i kim pan jesteś, a pan nie pytaj mnie o to.

Jak on na mnie spojrzał naprzód ze zdziwieniem, a potem z podejrzliwością!

– Przyjechałem tu, ażeby obcować z ludźmi tylko jako z ludźmi.

Zdawało mi się, że w oczach jego wyczytałem uwagę: albo łotr, albo dostojnik, podróżujący incognito. Poszedł jednak na piwo i rozprawiał ze mną chętnie, a nawet przy pożegnaniu wyraził pochwałę dla mojej inteligencji. I byłaby nasza znajomość rozwinęła się bardzo ładnie, gdyby nie był zwierzył się z niej swoim przyjaciołom i gdyby oni mnie nie zaczęli obserwować w knajpie, gdzie ze mną spędzał parę godzin. Uciekłem z Berlina, bo musiało wyjść na jaw, że jestem Jakub Czarski, kontroler kuponów itd.

W Hadze siedziałem tak bezimienny jak każdy z serów, leżących tam na olbrzymich kupach. Byłoby mi tam lepiej niż krabowi na dnie morza, gdyby...

Czyż ciągle mam cierpieć przy tym wspomnieniu? Czy nawet wtedy, gdyby niedogaszona przez śmierć iskierka życia roztliła się przypadkiem w moich popiołach i gdybym po stu latach leżenia w grobie odzyskał na chwilę świadomość a z nią pamięć, czy i wtedy to wspomnienie byłoby dla mnie boleścią? Dziwnie mściwa jest miłość. Ona swej krzywdy nigdy nie zapomina i nie przebacza. Nie pozwala czasowi zagoić swojej rany, otwiera ją i pogłębia coraz bardziej, zjawia się widmem podczas każdego wesela i mówi ze strasznym wyrzutem: ty się śmiejesz? Jeżeli kochałem, a los przygniótł i rozmiażdżył brutalną stopą moje serce – powinienem jeszcze za to cierpieć? Odejdź stąd, nielitościwa maro, ja w tym pustkowiu chcę być sam z sobą, zupełnie sam! Znęcasz się nade mną, jak gdybyś była upiorem zamordowanej przeze mnie ofiary, a przecież ja pragnąłem tylko obdarzyć ją wszystkim dobrem, na jakie miłość moja zdobyć się mogła. Ach, czemu to uczucia nie przesuwają się przez naszą duszę jak te białe obłoczki po niebie! Płyną i znikają, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów – wspomnień.

Na pozór wydaje się to najpospolitszą i powszechnie wykonywaną regułą: trzeba chcieć. Bo wszakże wszyscy ludzie czegoś żądają i do czegoś dążą. Tymczasem chcieć istotnie, nie zrzec się swego pragnienia wobec żadnej woli, usiłować przebić nim wszelki mur, ginąć w walce z ostatnim jego słowem na ustach, chcieć dopóty, dopóki życia starczy lub dopóki cel nie zostanie osiągnięty – umieją tylko natury wyjątkowe. Większość ludzi uczuwa i wyraża swe zachcenia jak dzieci, którym dość zaprzeczyć, pogrozić na nosie lub pokazać rózgę, ażeby odstąpiły od swego zamiaru i zapomniały o nim. Silną i niezłomną wolę mają tylko bogowie lub ich wcielenia na ziemi; jest ona tak nieczłowieczą jak wszechmoc.

I ja chciałem, ale marnie, miękko. Nie jak sztylet, który przebija wszystko, dopóki na twardym oporze się nie złamie, ale jak szparag, który włazi w otwarte usta, a na zamkniętych się zgina. Gdybym był miał hartowniejszą wolę, z pewnością byłbym okaleczył kogoś i siebie, ale doznał przyjemności bólu. Głupcy! Lubimy jeść chrzan, paprykę, gorczycę, które nas szczypią w język, ale sprawiają zadowolenie, a nie umiemy zadać sobie wielu bólów rozkosznych. Mam na swe usprawiedliwienie tylko jedno: miłość serc małych i płytkich rodzi się od razu dojrzała i roztropna jak dzikie kaczę, które z jajka wypływa na wodę; miłość serc wielkich i głębokich rodzi się jak bezradne i niedołężne niemowlę, które musi być pielęgnowane i karmione. Człowiek zakochany to robak w podnóżu góry, którą próbuje podnieść. Wie on, co należy zrobić uczuciem, ale nie wie, jak użyć rozumu. Wtedy zawsze powinien sobie pożyczyć cudzego. Ja miałem tylko swój własny.

Ile to tajemnic kryje się w jednej wymianie spojrzeń ludzkich! Nie patrz na mnie maro, zlituj się!...

Zapewne mężczyzna, pragnący poznajomić się nie z Marysią lub Kasią, która go uwolni od rekomendacji szczegółowej i poprzestanie na widoku jego wąsów, spodni i tużurka, lecz z damą, musi odkryć co najmniej swoje nazwisko, ale może przecież wśród miliona znaleźć jedną, która go uwolni nawet od tego obowiązku. Przystąpić do kobiety „ z towarzystwa” i powiedzieć jej, wyraźnie lub domyślnie: ja panią chcę znać, lecz proszę nie pytać mnie, kim jestem – to bezczelna zuchwałość wobec wszystkich, tylko nie wobec jednej, która ma takie samo życzenie. Dlaczego odgadłem, że ta piękna, strojna, poważna smutkiem, na którym nieraz czarowny uśmiech połyskiwał, zapatrzona codziennie w migotliwe fale morza, jest tą przeze mnie pożądaną i poszukiwaną? Doprawdy nie wiem. Kształtnie jej wygięta kibić, blada twarz, czarne rzęsiste włosy, szare oczy mówiły mi tylko, że jest cudowna. Wszystkie te uroki nie wyrażają żadnych zasad, nie znamionują nawet usposobienia. Mimo to, gdy ją wzrok mój objął i ucałował siedzącą na ławce szeweningskiego bulwaru, rozlało mi się po duszy radosne przeczucie, że mogę odezwać się do niej, nie zlizawszy wprzód językiem objaśnień mego paszportu.

Przypuszczam, że na wszystkich mężczyzn, którym się podobała jakaś nieznajoma kobieta, towarzyszące jej dziecko sprawia wrażenie żałobnej krepy, która ostrzega: nie zbliżaj się ze swawolną lub nieprawą myślą. Ja w tym malcu, skaczącym koło matki z piłką, widziałem groźnego anioła z ognistym mieczem, który strzegł mi wejścia do raju. A przecież on mi otworzył bramę. Piłka, odskoczywszy od ziemi, uderzyła mnie w głowę. Chłopiec uciekł, a gdy ja podniosłem piłkę, ona rzekła z wdzięcznym zakłopotaniem (po niemiecku):

– Przepraszam pana, bardzo przepraszam.

Coś wybąknąłem i wróciłem do swojej ławki, wyrzucając sobie niezdolność wyzyskania sposobności. Chłopiec odbiegł w przeciwną stronę i cisnął piłkę, która wpadła w morze. Zszedłem schodami bulwaru na dół, wydobyłem ją i oddałem matce.

– Pan zbyt dobry dla mojego syna. Dziękuję.

– Za co? On mi przed chwilą wyświadczył usługę, teraz ja jemu.

– On... który uderzył pana piłką?

– Tak.

– Nie rozumiem.

– A to proste. Gdybym przedtem zdjął kapelusz i powiedział, jak się nazywam, kim jestem, skąd pochodzę, oddaliłaby się pani stąd, nie rzekłszy do mnie ani słowa. Tymczasem drobny wypadek przełamał zapory konwenansu.

– Nie usunął mi jednak potrzeby dowiedzenia się, z kim mam przyjemność...

– Dotąd przyjemności nie ma pani żadnej... Jestem zaś człowiekiem.

– Widzę, ale to za mało.

– Naturalnie, jeżeli pani przyzna mi łaskawie prawo rozmowy przy spotkaniu tutaj lub gdzie indziej, dostarczę o sobie szczegółów więcej.

– Dlaczego pan mnie wprowadza w kłopotliwe położenie?

– Bynajmniej. Z oczu pani przegląda rozum, łatwo więc pani uwzględni moje usprawiedliwienie się. Posiadam narodowość, nazwisko, tytuł – wszystko, co potrzebne dobrze zaregestrowanemu obywatelowi kraju; ale ponieważ w tych przydawkach zewnętrznych ginie moja wewnętrzna istota, o którą nikt nie pyta, zapragnąłem więc przez kilka miesięcy żyć wśród ludzi obcych tylko jako bezimienny człowiek. Pozwól mi pani wobec siebie dogodzić temu pragnieniu, jeżeli umiesz być miłosierną i nie skąpisz małego ustępstwa dla zrobienia komuś wielkiego zadowolenia. Nie miej pani żadnych obaw – moja legitymacja moralna jest w zupełnym porządku.

Oczy jej błysnęły ciekawością.

– W tak młodym wieku masz pan już tak stare dziwactwa.

– Mnie się zdaje, że takie dziwactwa objawiają się silnie tylko w młodości. Dusza stara nosi już na sobie skorupę żółwia, której ani rozbić, ani zrzucić nie może. Sądzę zaś, że wszyscy ludzie lepsi bodaj raz w życiu uczuwają chęć ukazania się innym bez przypadkowych osłonek. Czemuż by człowiek miał posiadać mniej dumy niż orzech, który wyłuskuje się z zielonej powłoki i twardej łupiny, ażeby w ziemi kiełkować? Człowiek, ukrywając w takiej łupinie różnych nazw i tytułów swoje jądro, nie tylko często je skazuje na zeschnięcie, ale obrzydza się innym. Przypuśćmy, że pani nazwie się córką arystokraty, ja zaś synem demokraty – od razu staniemy wobec siebie na wrogich stanowiskach, pomimo że możemy wyznawać jednakie zasady społeczne. Przypuśćmy dalej, że pani jest Niemką a ja Francuzem, natychmiast zaczniemy się nienawidzić, chociaż...

Utkwiwszy wzrok w ziemi, westchnęła.

– Ma pan dużo racji.

– Czyż więc nie lepiej, ażeby nie arystokratka z demokratą, Niemka z Francuzem, ale człowiek rozmawiał z człowiekiem? Volapük wyśmiano, a jednak tkwi w nim wielka idea. Język powszechny pozwoliłby ludziom zataić swoje pochodzenie. Kiedyś był nim łaciński – i wtedy studenci najrozmaitszych narodowości w Padwie lub Pradze stanowili jak gdyby jedną rodzinę. Dziś dzielą się na związki, kółka, stowarzyszenia narodowe – i szczerzą do siebie zęby jak psy z różnych bud. Francuz warczy na Niemca, Irlandczyk na Anglika, Słowak na Węgra, nie tylko w swoim domu, ale wszędzie. Gdyby przynajmniej, spotkawszy się gdzieś daleko, zaczęli wzajemnie widzieć w sobie ludzi. Volapük by to sprawił.

– Wątpię. On przecież nie wyprostowałby zgiętych nosów i nie zwinął obwisłych warg.

– Europejczycy tak dalece się zmieszali i upodobnili, że bez pomocy nazw nie zdołaliby podzielić się na szczepy. Zresztą pojmuję i uznaję wstręt rasowy, jeżeli jest uczuciem szczerym, naturalnym, niewzbudzonym sztucznie jak odraza ptaka do ryby.

– Och, to wystarczy, aby się wzajemnie pokąsać.

– Zapewne, ale przynajmniej nie tak często i nie tak zajadle. Ludzie nie uświadamiają sobie, o ile są niewolnikami wyrazów, które wywierają na nich wpływ hipnotyzujący. Gdy usłyszą: to jest książę – zaraz dostrzegają wytworność, to szewc – zaraz uderza ich ordynarność, to Włoch – zaraz czują żar temperamentu, to Żyd – zaraz przeczuwają szachraja. Niechby zataili przed sobą te nazwy i spróbowali je odgadnąć, szewc zostałby uznany za księcia, a Żyd za Włocha.

– Czy na pana wyrazy nie oddziaływają wcale?

– Nie.

Nadeszła jakaś wysoka, niemłoda kobieta, która zamieniła z nią kilka słów po angielsku.

– Jak to dobrze, że pani używa drugiego języka – zaciera to jeszcze bardziej ślady

1 2
Idź do strony:

Darmowe książki «Sam w sobie - Aleksander Świętochowski (biblioteka na zamówienie .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz