Bankructwo małego Dżeka - Janusz Korczak (biblioteka online darmowa .TXT) 📖
Mały Dżek zakłada klasowy sklepik. Zyski z handlu przyborami szkolnymi mają pomóc całej klasie spełnić marzenie o wspólnym rowerze…
Janusz Korczak, opowiadając o przygodach grupy uczniów trzeciej klasy, przekazuje czytelnikom solidną dawkę podstawowej wiedzy na temat ekonomii. Stary Doktor rozumie dziecięce dylematy: skąd wziąć pieniądze i jak je dobrze wydać. Szczerze i zabawnie objaśnia im te sprawy, pisząc np.: „Znam wypadek, gdzie matka zupełnie poważnie dowodziła, że lepiej kupić szalik na szyję niż parę gołębi, że ważniejsze są kalosze niż łyżwy”.
90 lat później dzieci zbierają na inne zabawki, ale „Bankructwo małego Dżeka” pokazuje uniwersalne zasady i w sympatycznej formie przypomina o odpowiedzialności.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Bankructwo małego Dżeka - Janusz Korczak (biblioteka online darmowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Bo najgorzej, jak ktoś zaczął się wtrącać, niby że przyjaciel i bierze go pod opiekę. W tym roku już nikt się nie przyjaźnił ani nie opiekował. Pennell przestał przynosić pieniądze do szkoły — może mu nawet rodzice przestali dawać — więc się skończyło i był spokój.
Dopiero jak pani urządziła bibliotekę, Pennell przyniósł może z dziesięć książek, ale strasznie zniszczone. Tylko jedna była nowa zupełnie, co to ją Fanny pożyczyła Dżonowi, a Dżon urwał kawałek okładki i wysmarował masłem.
Dżek trzymał się od Pennella z daleka. Ani go lubił, ani nie. Nie zazdrościł mu wcale: ma, to niech ma. Wyśmiewać się też nie było czego. Czasem nawet żal mu było, jak już zanadto zaczepiali. Ale Dżek nie lubił się wtrącać. Ani razu albo może najwyżej raz rozmawiali ze sobą, ale pewnie wcale, bo Dżek nie pamięta.
Aż jak pani powiedziała, że pozwala na próbę założyć kooperatywę taką, jaka jest w siódmym oddziale, Pennell pierwszy doszedł do Dżeka:
— Wiesz, co ci powiem?
Pennell zawsze tak zaczyna. Inny zdążyłby sto razy powiedzieć wszystko, a on dopiero zaczyna.
— Wiesz, co ci powiem? Mam dwa dolary. Mamusia schowała. Pod klucz schowała. Ale to są moje dwa dolary. Jak będę chciał, to mamusia mi da. Więc wiesz, co ci powiem: jeżeli ci potrzebne, mogę ci przynieść. Powiem mamusi, żeby mi oddała, bo potrzebne, to mamusia mi odda i przyniosę na kooperatywę. Bo jak poproszę mamusi, to mi odda. Bo to są moje pieniądze, tylko mi mamusia schowała.
Pennell jeszcze coś mówił, pewnie to samo w kółko, ale Dżek już nie słuchał, tylko rozmyślał.
Sprawa była trudna. Dorosły pomyślałby nawet, że to sprawa skomplikowana. Ale Dżek czuł tylko, że trzeba się zastanowić. I na szczęście przypomniał sobie słowa pani:
— Słuchaj: tobie się pewnie spieszy, ale trudno: zaczekaj parę dni. Za parę dni dam ci odpowiedź.
— Dobrze — zgodził się Pennell. — Zaczekam parę dni. Wcale mi się nie spieszy.
Co tu robić?
Brać czy nie brać?
Bo właściwie dlaczego nie wziąć? Weźmie przecie73 nie dla siebie, tylko dla całej klasy. Zresztą będzie mu spłacał, bo kooperatywa przyniesie dochód. Ale z drugiej znów strony, zacząć właśnie od Pennella, od którego porządniejsi wszyscy trzymają się z daleka? Żeby nie było gadania, żeby się nie nazywało, że się zaprzyjaźnił, żeby od niego wymanić74? Bo jeżeli nawet nie pomyślą naprawdę, ale będą gadali. A pierwsza z pewnością zacznie Doris, za nią Klaryssa, pewnie Allan, może nawet Dżems?
Co tu robić?
Brać czy nie brać?
Nie wszyscy uwierzą, że Dżek wcale się go nie prosił, tylko Pennell pierwszy przyszedł.
Miał nad czym się przez dwa dni zastanawiać. No i wymyślił.
Po pierwsze, urządzi zebranie: niech sami powiedzą, co wolą. A po drugie, sam pójdzie do rodziców Pennella i zapyta się, czy chcą. Nawet lepiej naprzód rozmówi się z matką Pennella.
I taką odpowiedź dał właśnie.
W piątek po lekcjach wyszedł razem z Williamkiem i już na ulicy zaczepił ich pierwszy Czarli. — Odprowadzasz Pennella? — mówi Czarli. — Pewnie będzie ci fundował?
— Właśnie, że nie.
— On idzie do mojej mamusi — mówi Pennell — jak chcesz, i ty możesz iść ze mną.
— Żeby być twoją niańką? Nie ma głupich.
Bo trzeba wiedzieć, że matka Pennella prosiła parę razy różnych chłopców, żeby uważali na Williamka; przez jakiś czas pilnował go Iim, a potem Sanders. Za to Sanders dostawał co niedziela obiad i stare ubranie, i trzewiki. Teraz dopiero przypomniał to sobie Dżek i nawet żałował, ale trudno. Tylko postanowił być tam krótko i co najważniejsze, nie przyjmować żadnego poczęstunku.
Najlepiej byłoby, żeby matka Pennella nie pozwoliła.
Ale, niestety, zaraz się zgodziła.
Dżek był nawet niegrzeczny, może nawet umyślnie był niegrzeczny. Nie chciał wejść do pokoju i za nic nie chciał wziąć piernika.
— Ależ wejdź na chwilę — mówiła mama Williama.
— Nie mogę, proszę pani, bo się bardzo spieszę.
— Nie zdejmuj palta: przecież chwilę możesz poświęcić matce kolegi.
— Proszę pani, ja się bardzo spieszę.
— No więc weź piernik na drogę.
— Nie, dziękuję.
— Nieładnie odmawiać.
— Kiedy dziękuję.
— Ale ty mnie obrażasz. Może jabłko?
— Dziękuję.
No i mimo to chciała mu od razu dać całe dwa dolary i Dżek musiał jej długo tłumaczyć, że się przyszedł tylko dowiedzieć, bo się dopiero naradzi z kolegami, że teraz nie może. Za to uspokoił matkę, że Williamkowi nikt nie dokucza, że śniadanie sam zjada i nic mu nie zabierają.
— Mój Dżeku — prosiła — ty jesteś taki mądry i porządny chłopiec. Ja wiem, że on nie jest bardzo rozgarnięty. Ale widzisz, mam tylko jego jednego. Dwoje mi umarło. Tylko mi po nich fotografia została. Gdybyś na chwilę wszedł do pokoju, tobym ci pokazała. Przychodził tu dawniej Iim, bardzo mądry i porządny chłopiec; ale nie wiem dlaczego przestał. Potem przychodził Sanders, ale — owszem — także bardzo mądry i miły chłopczyk — ale może on jest biedny bardzo — no i jakoś także przestał.
Dżek stał jak na rozżarzonych węglach. Ledwo się nareszcie wydostał.
„Pewnie William się wrodził w matkę — pomyślał, wychodząc. — Ale Sandersiak75 musiał tam coś bardzo zwojować, zanim przestał przychodzić. I aż dwoje dzieci im umarło. Ale muszą być naprawdę bogaci: co tam dla nich znaczą dwa dolary”.
A nazajutrz w sobotę urządził Dżek pierwsze posiedzenie kooperatywy. Pani była na posiedzeniu obecna i pochwaliła, że Dżek poszedł zapytać się o pozwolenie matki Pennella.
— Bardzo rozumnie zaczyna Dżek swą pracę — powiedziała pani. — Teraz jestem spokojna o waszą kooperatywę. Dżek nie jest nowicjuszem: zdał chlubny egzamin jako bibliotekarz. Przeszedł już przez próbę ogniową...
Dżekowi jest strasznie nieprzyjemnie. Czuje, że się na niego patrzą, nie wie, co ma robić: czy wstać, czy siedzieć, czy spuścić głowę, czy się uśmiechać. Wstydzi się, jest mu nieprzyjemnie. Na pewno zaczną dokuczać, nazwą go „próbą ogniotrwałą”, tak jak Doris nazwali „aniołkiem”. Zaraz pomyślą, że lizuch. I Dżek postanawia jak najrzadziej z panią rozmawiać, jak najmniej do pani dochodzić.
I po co mówić, kiedy jeszcze nic nie zrobiono i nic nie wiadomo.
No i wszyscy się zgodzili, że Dżek weźmie dwa dolary Pennella.
— Tylko nie przynoś mi w poniedziałek. Już ci powiem, kiedy będzie trzeba.
Wszyscy poszli do domu, a Dżek jeszcze staranniej uporządkował książki w szafie. A woźny pożyczył mu ścierki. Bo chciał na czysto wytrzeć kurz z półek ze wszystkich kącików.
Początek zawsze jest najtrudniejszy. Jeśli miał tyle kłopotu z wydaniem własnego dolara, o ile trudniej było wydać bez błędu pieniądze Pennella.
I tu właśnie koledzy się spieszyli. Co komu potrzebne, zaraz przychodzi do Dżeka.
„Kiedy nareszcie? Jeszcze nie? Kiedy zaczniesz? Dlaczego nie kupujesz? Skąpy taki: dusi pieniądze. Jakby to były jego”.
Inni znów przychodzili z pytaniami, na które Dżek odpowiedzieć nie umiał, albo z projektami różnymi, które może były dobre, ale od razu nie można.
— Te, Dżek. A będziesz dawał na krydę?
To znaczy: bez pieniędzy. Na kredyt. Że później oddadzą.
— Słuchaj, Dżek, kup żołnierzy do naklejania. Kup arkusze z wojskiem, karton i klej.
— Za dwa dolary można dostać ołowianych żołnierzy.
— A będziesz miał papier glansowany do obłożenia kajetów?
— Kup dużo notesików.
— Ja widziałem takie ładne pocztówki.
— Wiesz, kupuj koperty z markami76. Możesz kupić sto marek pocztowych za pięć centów, a potem sprzedawać będziesz pojedynczo — to kupę pieniędzy zarobisz.
Nic sami nie dali, a tylko chcą mieć. I ani do głowy im nie przyjdzie, że Dżek musi wszystko liczyć, zapisywać, że musi myśleć o wszystkich, gdy oni — każdy myśli tylko o sobie. Kto chce scyzoryk, dawaj mu scyzoryk, kto zbiera marki, dawaj mu marki czy żołnierzy.
Kilku przyniosło po cencie i po dwa centy. I Dżek wydał im kwity. Pennellowi też wydał Dżek kwit na dwa dolary. Tak go nauczył Horton z siódmego oddziału.
Dżek kupił taki sam kwitariusz, to znaczy książeczkę z dziurkami, żeby łatwo było odrywać. Bardzo praktycznie i mądrze to wymyślono. Każdy kwit ma numer, żeby była kontrola. Na przykład Passon dał centa. Tam już jest wydrukowane, że kwit i miejsce, gdzie się pisze, kto i ile, i miejsce na datę.
Kwit dla Pennella napisał Dżek w domu i to było nawet przyjemne; i odrywać z tych dziurek także przyjemnie. A następne kwity musiał pisać w szkole, jak nie było czasu, a jeszcze się pchali, żeby zobaczyć.
— Oo, jakie koślawe napisał!
— Oo, jak nabazgrane!
Jeden nawet powiedział, że nie chce takiego kwitu. Bo się kleks zrobił.
Ostatni kwit napisała Nelly.
— Napisz, Nelly, ty tak ładnie piszesz.
— A jak zepsuję? — odpowiedziała Nelly.
— Nie bój się: ja ci pokażę.
Ani się Dżek spodziewał, że pójdzie tak łatwo. Dżek nie zapytał się, czy Nelly chce mu pomagać, boby się pewnie nie zgodziła. Prosił tylko, żeby napisała. I będzie już zawsze musiała.
Horton z siódmego oddziału nie bardzo Dżeka nauczył.
— U was się nie uda. Zawracanie głowy. Trzeba znać ułamki i procenty. Tego ci nie mogę wytłumaczyć, bo i tak nie zrozumiesz. Ja prowadzę jeszcze to i to, ale dla ciebie i tak będzie dobrze. Waszej pani się zdaje, że kooperatywa — to zabawa.
Dżekowi było bardzo nieprzyjemnie, ale trudno. Zawsze się trochę dowie, a zresztą pani kazała.
— To jest książka magazynowa. Tu się zapisuje, co kupiłeś dla kooperatywy, a po tej stronie, co sprzedałeś. Patrz: kupiłem pięć tuzinów kajetów, a tu sprzedałem dziesięć i cztery, i pięć, i trzy, i pięć. No, ile będzie razem?
Dżek się pomylił.
— No, widzisz, nawet dodawać nie umiesz.
— Umiem dodawać — powiedział Dżek. — Będzie dwadzieścia siedem.
— Ale się mylisz. A teraz powiedz, ile powinienem mieć w szafie.
— Pięć tuzinów to sześćdziesiąt, a sześćdziesiąt bez dwudziestu siedmiu to trzydzieści trzy.
— A teraz przelicz.
Wyjął z szafy kajety, Dżek przeliczył: było trzydzieści dwa.
Teraz Horton znów się zawstydził.
— Prawda. Zapomniałem zapisać, że jeden kajet wziąłem na administrację.
— Co to jest?
— Kiedy indziej ci powiem.
Tak się skończyła rozmowa z Hortonem.
Trudno: gdyby Horton chciał, mógłby lepiej i więcej powiedzieć, ale i tak był mu Dżek wdzięczny. Książka magazynowa jest naprawdę potrzebna. Ważne bardzo, żeby zapisać, co się kupuje i co sprzedaje. I tak się trzeba pilnować, żeby się nie omylić albo nie zapomnieć wpisać. Horton chciał się pochwalić, że ma wszystko w porządku, i było mu nieprzyjemnie.
I jakie to podobne do arytmetyki:
Kupiec kupił pięć tuzinów kajetów i sprzedał dziesięć, cztery, pięć, trzy i pięć. Ile mu zostało? Pierwsze pytanie: ile kajetów kupiec kupił? Trzeba dwanaście pomnożyć przez pięć. Ile kupiec sprzedał? 10 + 4 + 5 + 3 + 5 = 27. Ile mu zostało? Nawet może być i tak: ile mu zostało, jeżeli zapomniał zanotować jeden sprzedany kajet.
Jakie to ładne. Zupełnie jak czarodziejska sztuka. Bierze do ręki kajet i mówi: „W tej zamkniętej szafie jest tyle tego, tyle tego, tyle tego”. Otwierają szafę, liczą — i naprawdę zgadł: wszystko się zgadza. Żeby pokazać komuś, dzikiemu jakiemu, toby myślał, że czary. Patrzy na jakieś kreseczki i wie, co się dzieje w zamkniętej szafie, do której nigdy nie zaglądał.
Dlaczego Dżek się ociągał, dlaczego nie zaczął od razu?
Bo nie wiedział i bał się, że zrobi głupio i zaraz z początku zepsuje. Bo początek nie tylko jest najtrudniejszy, ale i najważniejszy zarazem.
Więc przede wszystkim:
Czy zakupić kajety i inne przybory, tak żeby sprzedawać taniej niż w sklepach, czy cena ma być ta sama, tylko gatunek lepszy? Czy sprzedawać z zarobkiem, czy nie?
Myśli Dżek, myśli, myśli, ale nie wie. Więc udał się znów do Tafta z prośbą o radę.
— Muszę cię pocieszyć — powiedział mister Taft — ale i zmartwić także. Pociechą niech ci będzie wiadomość, że trudności, które spotykasz, nie płyną ani z twojego młodego jeszcze rozumu, ani z braku doświadczenia. W kupiectwie, w handlu — najważniejsza jest kalkulacja. Kalkulacja — to jest obliczenie, ile płacić, ile zarabiać, za ile sprzedawać. I to właśnie, że musisz z góry obliczyć, co będzie — jest strasznie trudne. Bo kto kupi, nie wiesz, boś ani widział, ani rozmawiał, ani znasz kupujących. A oni są bardzo kapryśni. Za jedno chętnie płacą, a za drugie nie. Czasem wolą lepszy towar drożej, czasem gorszy taniej. Czasem najostrożniejsza kalkulacja się nie uda. I to jest ryzyko handlu. Tak jak loteryjka. A często jakby na złość: kupiłem lepsze coś, a oni chcą gorsze, byle tanio. Bo zobacz tylko...
Mister Taft wyjął pudło i pokazał Dżekowi laurki — takie arkusze papieru, gdzie na górze są różne kwiaty, anioły — pisze się na tych arkuszach powinszowania.
— Prawda, że ładne?
— Śliczne.
Na jednych róże, na drugich maki, bratki, różne bukiety, wieńce, girlandy, kosze niezapominajek.
— No i cóż? Dwa lata to leży i nikt nie kupuje. I pytam się, dlaczego? Nie wiem. Widzisz, ja stary nie wiem, a ty chcesz już wiedzieć. Musisz sprobować77. Na to nie ma rady. Raz się uda,
Uwagi (0)