Kubuś Fatalista i jego pan - Denis Diderot (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖
Najsłynniejsze dzieło Denisa Diderota. Opisuje wyprawę Kubusia i jego pana, podczas której wydarzają się sytuacje prowokujące do wielu rozmów i rozważań o charakterze filozoficznym.
Tytułowy Kubuś jest fatalistą, twierdzi, że wszystko, co się wydarza, zostało określone przez los i człowiek nie ma wpływu na nic. Poglądy tego bohatera pokrywają się z poglądami filozoficznymi Diderota. W powieści zaciera się typowa hierarchiczna relacja pomiędzy panem a sługą, Kubuś natomiast doskonale przedstawia się jako mówca, gawędziasz.
Denis Diderot był pisarzem, krytykiem, filozofem, encyklopedystą epoki francuskiego oświecenia. Zasłynął jako inicjator wydania Wielkiej Encyklopedii Francuskiej. Dzieło Kubuś fatalista i jego pan powstawało między 1765 a 1780 rokiem, a zostało wydane w 1796 roku.
- Autor: Denis Diderot
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kubuś Fatalista i jego pan - Denis Diderot (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Denis Diderot
KUBUŚ: Daremnie sięgam wzrokiem w przeszłość, nie widzę, w czym bym zawinił przeciw sprawiedliwości ludzkiej. Nie zabiłem, nie ukradłem, nie zgwałciłem...
PAN: Tym gorzej; wszystko zważywszy, wolałbym, aby zbrodnia była już poza tobą: mam w tym swoje racje.
KUBUŚ: Hm, panie, a gdybym ja miał wisieć nie na swój, ale na cudzy rachunek?
PAN: To być może.
KUBUŚ: Może powieszą mnie dopiero po śmierci.
PAN: I to być może.
KUBUŚ: Może mnie wcale nie powieszą.
PAN: Co to, to wątpię.
KUBUŚ: Jest może napisane w górze, iż będę obecny przy powieszeniu kogoś innego; a ten inny, kto wie, kto to? czy jest blisko, czy daleko?
PAN: Panie Jakubie, bądź wisielcem, skoro los tak każe i koń twój tak powiada, ale nie bądź bezczelnym: skończ z głupimi przypuszczeniami i opowiadaj historię kapitana.
KUBUŚ: Panie, niech się pan nie gniewa, toć bywało, iż wieszano bardzo uczciwych ludzi: qui pro quo sprawiedliwości.
PAN: Takie qui pro quo są bardzo niemiłe. Mówmy o czym innym.
Kubuś, nieco pokrzepiony rozmaitymi wykładami, jakie znalazł dla końskiego prognostyku, rzekł:
— Kiedy wstąpiłem do pułku, było w nim dwóch oficerów równych mniej więcej co do wieku, urodzenia, lat służby i zasług.
Jednym z nich był właśnie mój kapitan. Jedyna różnica, jaka zachodziła między nimi, to iż jeden był bogaty, a drugi nie. Mój kapitan był tym bogatym. Para takich ludzi musiała uczuć do siebie albo sympatię albo antypatię najwyższego stopnia: tu zachodziło i jedno, i drugie...
Tutaj Kubuś zatrzymał się, co przytrafi mu się wielekroć w ciągu opowiadania, mianowicie za każdym razem, gdy koń obróci głowę w prawo lub w lewo. Po każdej takiej przerwie podejmując na nowo, powtarzał ostatnie zdanie, jak człowiek dręczony czkawką.
— Zachodziło jedno i drugie. Były dni, w których byli najlepszymi przyjaciółmi w świecie, inne znów, w których czuli się śmiertelnymi wrogami. W dnie przyjaźni szukali się, ugaszczali, ściskali, dzielili każdą troską, radością, potrzebą; radzili się wzajem w kwestiach najbardziej poufnych, w sprawach domowych, w swoich nadziejach, obawach, widokach awansu. Spotkali się nazajutrz? Mijali się, nie patrząc na siebie, albo też patrzyli dumnie i chłodno, tytułowali się „panie”, rzucali ostre przycinki, dobywali szpady z pochew i bili się. Skoro zdarzyło się, iż jeden z nich odniósł ranę, drugi rzucał się na ciało towarzysza, płakał, rozpaczał, odwoził go do domu; dnie i noce spędzał koło jego łóżka, dopóki nie wyzdrowiał. W tydzień, dwa tygodnie, w miesiąc, wszystko powtarzało się na nowo. W ten sposób w periodycznych odstępach czasu dwóch dzielnych ludzi... dwóch dzielnych ludzi, dwóch szczerych przyjaciół, narażało się na to, iż jeden mógł zginąć z ręki drugiego; a nie ten pewnie, który by poległ byłby bardziej godnym współczucia z nich obu! Wykazywano im niejednokrotnie szaleństwo ich postępowania; ja sam (ile że kapitan pozwalał mi się odzywać swobodnie) mawiałem: „Ależ, panie, cóż będzie, gdyby go pan zabił?”. Na te słowa zaczynał płakać, zakrywał oczy rękami, biegał po mieszkaniu jak szaleniec. W dwie godziny później albo kolega odwoził go do domu rannego, albo też on oddawał mu tę samą przysługę. Ani moje przedstawienia... ani moje przedstawienia, ani perswazje innych osób nie zdołały nic osiągnąć: jedynym lekarstwem zdało się rozdzielić ich. Powiadomiono ministerstwo wojny o tej niebezpiecznej manii; i oto mój kapitan otrzymał nominację na komendanta pewnej twierdzy z wyraźnym rozkazem pospieszenia natychmiast na posterunek i zakazem opuszczania go; drugi dekret zabronił jego koledze wydalać się z pułku... Ten przeklęty koń doprowadzi mnie chyba do szaleństwa... Zaledwie przybyły rozkazy ministerstwa, kapitan pod pozorem podziękowania za zaszczyt, jakim go obdarzono, śpieszy na dwór, przedstawia, iż on jest bogaty, ubogi zaś jego kolega ma toż samo prawo do łaski królewskiej; że stanowisko, jakie oddano jemu, wynagrodziłoby godnie służby jego przyjaciela, wspomogłoby go w skromnych stosunkach majątkowych, jemu zaś samemu zamiana ta sprawiłaby największą radość. Ponieważ minister nie miał innego zamiaru, jak tylko rozdzielić parę dziwaków, szlachetne zaś postąpienie zawsze potrafi przemówić do duszy, postanowiono... Przeklęte bydlę, będziesz ty trzymać głowę prosto?... Postanowiono, że kapitan zostanie w pułku, jego zaś kolega obejmie dowództwo fortecy.
Zaledwie ich rozdzielono, uczuli, jak bardzo byli sobie potrzebni wzajem; popadli w głęboką melancholię. Kapitan zażądał półrocznego urlopu, aby odetchnąć rodzinnym powietrzem; ale ujechawszy dwie mile od garnizonu, sprzedaje konia, przebiera się za wieśniaka i śpieszy do miejsca, gdzie towarzysz jego był komendantem. Zdaje się, iż to było umówione między nimi. Przybywa... Gnajże, gdzie ci się podoba! Czy jest gdzie jeszcze jaka szubienica, którą masz ochotę odwiedzić?... Niech się pan śmieje zdrowo, w istocie, to bardzo zabawne... Przybywa; ale mimo całej ostrożności, z jaką starali się ukryć zadowolenie ze swego widoku, i mimo ścisłego przestrzegania zewnętrznych oznak uniżoności należnej ze strony prostego wieśniaka komendantowi fortecy, było zapisane w górze, iż niektórzy oficerowie obecni przypadkiem przy spotkaniu, a świadomi ich osobliwych dziejów, powezmą podejrzenie i pospieszą uwiadomić majora, komendanta placu.
Ów, człowiek bywały, uśmiechnął się z ostrzeżenia, nie zapoznając wszelako jego ważności. Otoczył komendanta fortecy szpiegami. Pierwszą relacją było, iż komendant wychodzi z domu niewiele, wieśniak zaś wcale. Nie było możebnym, aby ci dwaj ludzie przeżyli z sobą tydzień z rzędu, nie popadając w swój osobliwy nałóg; co też się stało.
Widzisz, czytelniku, do jakiego stopnia jestem uprzejmy: zależałoby jedynie ode mnie zaciąć batem konie zaprzężone do karawanu; u bram miejsca najbliższego noclegu zgromadzić Kubusia, jego pana, strażników czy też żandarmów wraz z resztą orszaku; przerwać historię Kubusiowego kapitana i wystawić waszą niecierpliwość na dowolne próby; ale na to trzeba by kłamać, a ja nie lubię kłamstwa, chyba że jest użyteczne i musowe. Faktem jest, iż Kubuś i jego pan nie ujrzeli już kirem odzianego wozu i że Kubuś, raz po raz niepokojony narowami swego konia, ciągnął dalej opowieść.
— Jednego dnia, szpiegowie23 donieśli majorowi, iż zaszła bardzo żywa sprzeczka pomiędzy komendantem a wieśniakiem; iż następnie wyszli z domu, wieśniak przodem, komendant zaś jak gdyby z pewnym ociąganiem za nim i udali się do głównego bankiera w mieście.
Dowiedziano się później, iż nie mając już nadziei widywania się, postanowili bić się do upadłego i że mój kapitan, który, jak panu mówiłem, był bogaty, czuły na obowiązki przyjaźni nawet w chwili najniesłychańszego okrucieństwa... kapitan, który był bogaty, wymusił na koledze, aby przyjął oblig na dwadzieścia cztery tysiące funtów, mające mu zapewnić spokojny byt za granicą, w razie gdyby się stał zabójcą. Mój pan zarzekał się, iż nie będzie się bił bez tego upewnienia, tamten zaś odpowiadał na tę propozycję: „Czy myślisz, przyjacielu, że, gdyby mi się zdarzyło cię zabić, potrafiłbym cię przeżyć?”... Mam nadzieję, panie, że nie zechce mnie pan skazywać, bym odbył całą podróż na tym przeklętym zwierzęciu...
Wyszedłszy od bankiera, zbliżali się ku bramom miasta, kiedy nagle ujrzeli majora i kilku oficerów. Mimo iż spotkanie miało charakter przypadkowego zbiegu okoliczności, nasi dwaj przyjaciele, dwaj nieprzyjaciele, jak się panu spodoba ich nazwać, poznali w lot, co się święci. Wieśniak przyznał się do swej prawdziwej postaci. Spędzono wspólnie noc w pobliskiej gospodzie. Nazajutrz o świcie kapitan, uścisnąwszy kilkakrotnie towarzysza, rozłączył się z nim, aby go nie ujrzeć więcej. Zaledwie przybył do swoich stron, umarł.
PAN: A któż ci powiadał, że umarł?
KUBUŚ: A ta trumna? a karawan z jego herbami? Biedny kapitan nie żyje; ani wątpię o tym.
PAN: A ksiądz z rękami związanymi na grzbiecie; a ludzie z rękami związanymi na grzbiecie; a owi celnicy albo też żandarmi; a powrót całego orszaku ku miastu? Kapitan żyje, ani wątpię o tym: ale czy nic ci nie wiadomo o jego koledze?
KUBUŚ: Historia jego kolegi to piękna stronica wielkiego zwoju lub też tego, co jest zapisane w górze.
PAN: Mam nadzieję...
Koń Kubusia nie pozwolił panu dokończyć; jak błyskawica, nie zbaczając na prawo ani na lewo, pomknął prościutko gościńcem. Kubuś znikł bez śladu, pan zaś, przekonany iż droga kończy się niechybnie u stóp szubienicy, trzymał się za boki od śmiechu. A ponieważ Kubuś i jego pan warci są coś jedynie razem, a nic rozdzieleni, tak samo jak Don Kichot bez Sanchy24, i Ryszardet bez Ferragusa25, czego nie zrozumiał dostatecznie spadkobierca Cervantesa i naśladowca Ariosta, monsignor Forti-Guerra, pogwarzmy sobie tedy, czytelniku, dopóki znów się nie połączą.
Gotów jesteś wziąć historię kapitana Kubusiowego za bajkę i będziesz w błędzie. Zaręczam ci, iż dosłownie tak, jak on opowiadał swemu panu, ja słyszałem ją, nie pomnę już którego roku, u Inwalidów w dzień świętego Ludwika, przy stole niejakiego pana Saint-Etienne, majora, komendanta zakładu. Opowiadający, który mówił w obecności wielu innych miejscowych oficerów świadomych owego zdarzenia, był osobistością poważną i nie wyglądał bynajmniej na żartownisia lub łgarza. Powtarzam tedy na ten raz i na przyszłość: bądźcie ostrożni, jeżeli w toku gawędy Kubusia i jego pana nie chcecie wziąć prawdy za zmyślenie i zmyślenia za prawdę. Ostrzegłem was wedle sumienia, a teraz umywam ręce. — Oto, powiecie mi, dwóch tęgich oryginałów! — I to budzi waszą nieufność? Po pierwsze, natura jest tak rozmaita, zwłaszcza co się tyczy instynktów i charakterów, że nie urodzi się nic tak dziwacznego w fantazji poety, czego by wzoru doświadczenie i obserwacja nie odnalazły w naturze. Ja, który do was mówię, odnalazłem sobowtóra Lekarza mimo woli26, którego, do tego czasu uważałem za wymysł najbardziej szalonej i rozigranej pustoty. — Jak to? Sobowtóra owego męża, któremu żona mówi: „Mam troje dzieci na ręku”; on zaś odpowiada: „Postaw je na ziemi”... „Wołają o chleb!” — „Daj im kije!”. — Właśnie. Oto jego rozmowa z moją żoną:
— To pan, panie Gousse?
— Tak, pani, nikt inny.
— Skąd pan przybywa?
— Stamtąd, gdzie byłem.
— Cóż pan porabiał?
— Naprawiałem młyn, który źle chodził.
— Czyjże był ten młyn?
— Nie wiem; nie wzywano mnie do naprawienia młynarza.
— Jest pan bardzo przyzwoicie odziany, wbrew swoim zwyczajom; tylko dlaczego pod tym ubraniem, bardzo schludnym, brudna koszula?
— Stąd, że mam tylko jedną.
— A dlaczego tylko jedną?
— Dlatego, że mam tylko jedno ciało naraz.
— Męża nie ma w domu, ale to nie przeszkadza, abyś pan zjadł obiad.
— Juścić nie, skoro nie powierzyłem mu ani mego żołądka ani apetytu.
— Jak się miewa żona?
— Jak się jej podoba; to jej rzecz.
— A dzieci?
— Doskonale!
— A to małe, co ma takie ładne oczy, pulchniutkie, rozkoszne?
— Najlepiej ze wszystkich; umarło.
— Czy uczy ich pan czego?
— Nie, pani.
— Jak to! ani czytać, ani pisać, ani katechizmu?
— Ani czytać, ani pisać, ani katechizmu.
— Dlaczego?
— Bo i mnie też niczego nie uczyli i wcale przez to nie czuję się głupszy. Jeśli mają głowę na karku, dadzą sobie rady jak ja; jeśli są osły, wszystko czego bym ich nauczył, pomnożyłoby tylko ich osielstwo...
Jeśli spotkacie kiedy tego oryginała, wiedzcie, iż nie potrzeba być mu znajomym, aby się wdać w gawędę. Zaciągnijcie go do szynku, powiedzcie, o co chodzi, każcie iść z sobą bodaj dwadzieścia mil: pójdzie; wykorzystawszy go, odprawcie bez grosza: wróci zadowolony.
Czy słyszeliście kiedy o niejakim Prémontvalu, który dawał w Paryżu publiczne lekcje matematyki? To jego przyjaciel... Ale Kubuś i jego pan może się już spotkali: chcecie, byśmy pospieszyli do nich, czy wolicie zostać ze mną?... Otóż, Gousse i Prémontval prowadzili wspólnie szkołę. Pomiędzy uczniami, którzy cisnęli się tłumnie, znajdowała się młoda dziewczyna nazwiskiem panna Pigeon, córka owego zręcznego majstra, który zbudował dwie planisfery, przeniesione z czasem z Ogrodu Królewskiego do sal Akademii Umiejętności. Panna Pigeon spieszyła codziennie na lekcje z teczką pod pachą i puzderkiem przyborów matematycznych w zarękawku. Jeden z nauczycieli, Prémontval27, zakochał się w uczennicy i pośród zawiłych wykładów o linii wpisanej w koło urodziło się dzieciątko. Ojciec Pigeon nie był człowiekiem, który by spokojnie ścierpiał pojętą w ten sposób operację matematyczną. Położenie kochanków stało się kłopotliwe; zastanawiają się, co począć; ale nie posiadając oboje nic, co się nazywa nic, cóż mogli mądrego wymyślić? Wzywają na pomoc przyjaciela Gousse. Ów nie mówiąc słowa, sprzedaje wszystko, co posiada, bieliznę, ubrania, przyrządy, meble, książki; zdobywa pewną sumkę, wsadza kochanków w dyliżans pocztowy, odprowadza konno aż do Alp; tam opróżnia sakiewkę z resztki pozostałych pieniędzy, wręcza je wśród uścisków, życzy dobrej podróży i wraca piechotą o proszonym chlebie do Lyonu, gdzie malowaniem ścian w jakimś klasztorze zarobił tyle, iż mógł dobić do Paryża bez potrzeby żebrania po drodze. — To bardzo piękne. — Z pewnością! i sądząc z tego heroicznego czynu, przypuszczacie w panu Gousse silny grunt moralny? Zatem wyzbądźcie się błędu: nie miał go ani, o, tycio. — To niemożliwe. — Tak wszelako jest. Zatrudniłem go u siebie. Dałem mu czek na osiemdziesiąt funtów na mego mandanta; suma była wypisana w cyfrach: cóż czyni? dodaje zero i każe sobie wypłacić osiemset funtów. — Och! to haniebne! — Nie więcej jest nieuczciwym, kiedy kradnie, jak szlachetnym, kiedy się wyzuwa ze wszystkiego by wspomóc przyjaciela; jest to oryginał bez zasad; osiemdziesiąt
Uwagi (0)