Darmowe ebooki » Powieść » Kubuś Fatalista i jego pan - Denis Diderot (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kubuś Fatalista i jego pan - Denis Diderot (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Denis Diderot



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 37
Idź do strony:
tedy we dwójkę w gospodzie, chrupiąc paszteciki i zakrapiając winem; komisarz pyta przyjaciela, jak idą interesa.

— Bardzo dobrze.

— Nie masz żadnego kłopotu?

— Żadnego.

— Nie masz nieprzyjaciół?

— Nic mi przynajmniej o tym nie wiadomo.

— Jak żyjesz, z rodziną, z sąsiadami, żoną?

— W przyjaźni i zgodzie.

— Skąd może tedy pochodzić — rzecze komisarz — rozkaz, jaki dostałem, aby cię uwięzić? Gdybym chciał spełnić obowiązek, chwyciłbym cię w tej chwili za kołnierz, karoca czekałaby opodal i zawiózłbym cię w miejsce wskazane tym oto dekretem. Masz, czytaj.

Cukiernik przeczytał i zbladł.

Komisarz rzekł: — Uspokój się, zastanówmy się jeno razem, co czynić, abyśmy obaj wyszli cało. Kto bywa u ciebie w domu?

— Nikt.

— Twoja żona jest ładna i zalotna.

— Zostawiam jej swobodę.

— Czy nikt do niej nie smali cholewek?

— Na honor nie, chyba pewien intendent, który zachodzi niekiedy wyściskiwać jej ręce i pleść koszałki-opałki, ale dzieje się to w sklepie, na moich oczach, w obecności czeladzi i sądzę, iż nie ma między nimi nic, co by mnie mogło niepokoić.

— Dobra dusza z ciebie!

— Być może; ale najlepsze, co pozostaje człowiekowi, to wierzyć w uczciwość żony: tak też czynię.

— A ten intendent w czyjej jest służbie?

— Pana de Saint-Florentin28.

— A z jakiej kancelarii, jak mniemasz, podchodzi ów dekret?

— Hm, może z kancelarii pana de Saint-Florentin.

— Rzekłeś.

— Nie! zjadać moje paszteciki, wyściskiwać żonę i kazać mnie zamykać w więzieniu, to by była zbyt czarna niewdzięczność: nie mogę uwierzyć!

— Dobra z ciebie dusza! Jak ci się wydawała żona w ostatnich dniach?

— Raczej smutna niż wesoła.

— A intendenta od jak dawna nie widziałeś?

— Wczoraj, zdaje mi się; tak, wczoraj.

— Czy nic nie spostrzegłeś?

— Nie jestem w ogóle zbyt spostrzegawczy; ale zdawało mi się, iż żegnając się, dawali sobie jakieś znaki głową, jak gdyby jedno mówiło tak, a drugie nie.

— A która głowa mówiła tak?

— Intendenta.

— Są tedy niewinni albo też są wspólnikami. Słuchaj, przyjacielu, nie wracaj do domu, ukryj się w bezpiecznym miejscu, gdzie sam wolisz, a przez ten czas pozwól mi działać; pamiętaj zwłaszcza...

— Nie pokazywać się i milczeć.

— Otóż to właśnie.

Od tej chwili dom cukiernika otoczono tajną strażą. Szpiegi pod rozmaitego rodzaju przebraniem zwracają się do cukiernikowej i pytają o męża: jednemu odpowiada, że chory, drugiemu, że wyjechał za interesami, trzeciemu, że na wesele. Kiedy wróci? Nie wiadomo.

Trzeciego dnia o drugiej nad ranem donoszą komisarzowi, iż jakiś mężczyzna z twarzą szczelnie otuloną płaszczem otworzył po cichu drzwi od ulicy i równie cicho wśliznął się do domu. Natychmiast komisarz w towarzystwie oficera żandarmerii, ślusarza, dorożki i kilku żołnierzy śpieszy na wskazane miejsce. Ślusarz otwiera bramę, oficer i komisarz wchodzą stąpając na palcach. Pukają raz i drugi: żadnej odpowiedzi; za trzecim razem odzywa się głos z wewnątrz: „Kto tam?”.

— Otwórzcie.

— Kto tam?

— Otwórzcie, w imię Jego Królewskiej Mości.

— Dobra! — rzekł intendent do cukiernikowej, z którą spoczywał w pierzynach — nie ma niebezpieczeństwa: to komisarz przybywa wypełnić rozkazy. Otwórzmy; powiem, kto jestem, zabierze się z powrotem i wszystko będzie skończone.

Cukiernikowa w koszuli otwiera i kładzie się do łóżka.

— Gdzie mąż?

CUKIERNIKOWA: Nie ma go.

KOMISARZ rozsuwając firanki: A któż to taki?

INTENDENT: To ja; jestem intendentem pana de Saint-Florentin.

KOMISARZ: Kłamiesz pan; jesteś cukiernikiem; cukiernik bowiem jest ten, który śpi z cukiernikową. Proszę wstawać, ubierać się i za mną.

Trzeba było usłuchać; doprowadzono go tutaj. Minister powiadomiony o niegodziwości intendenta pochwalił postępowanie komisarza, który dziś wieczorem o zachodzie słońca ma przyjść zabrać go z tego wiezienia, aby przewieźć do Bicêtre. Tam dzięki oszczędności administratorów będzie spożywał ćwiartkę lichego chleba, uncję krowiego mięsa i będzie mógł dudlić na basach od rana do wieczora... A gdybym tak i ja przyłożył głowę do poduszki, czekając na przebudzenie Kubusia i jego pana; jak wam się zdaje?

 

Nazajutrz Kubuś zerwał się wczesnym rankiem, wystawił głowę przez okno, aby zobaczyć, jak jest na dworze, przekonał się, że szkaradnie, położył się z powrotem i pozwolił spać swemu panu i mnie, jak długo nam się spodoba.

Kubuś, pan i inni podróżni, którzy zatrzymali się w gospodzie, mieli nadzieję, iż niebo rozpogodzi się do południa. Stało się przeciwnie. Na dobitkę wskutek ulewy po burzy strumień dzielący przedmieście od miasta wezbrał do tego stopnia, iż niebezpiecznie byłoby przezeń się przeprawić; zaczem wszyscy podróżni, których droga prowadziła w tę stronę, zgodzili się raczej stracić dzień i przeczekać. Jedni zaczęli rozmawiać, inni wałęsać się tam i sam, zaglądać przez szpary w drzwiach, spozierać w niebo i, wracając do izby, kląć i tupać nogą; wielu zabawiało się polityką i butelką; niektórzy kartami, reszta paleniem, spaniem i próżnowaniem. Pan rzekł do Kubusia: „Mam nadzieję, że Kubuś podejmie opowieść o swoich amorach i że to niebo samo, zatrzymując nas tą niepogodą, chce, abym dożył satysfakcji usłyszenia ich końca”.

KUBUŚ: Niebo chce! Nigdy się nie wie, co niebo chce, a czego nie chce; ono samo może nie wie. Biedny kapitan, którego już nie ma, powtarzał mi to setki razy; a im dłużej żyję, tym bardziej przekonuję się, że miał słuszność... Czekam pana.

PAN: Rozumiem. Zatem, stanęliśmy przy karocy i służącym, któremu doktorowa poleciła odsunąć firanki i rozmówić się z tobą.

KUBUŚ: Służący zbliża się do łóżka i powiada: „Dalej, kamracie, wstawaj, ubieraj się i jedźmy”. Odpowiadam spod prześcieradeł i kołdry, którymi miałem głowę zawiniętą tak, iż anim ja jego, ani on mnie nie widział: „Kamracie, pozwól mi spać i jedź sam”. Odpowiada, że ma rozkaz od swego pana i musi go wypełnić.

— A czy twój pan, który rozkazuje człowiekowi, nie znając go, dał ci rozkaz zapłacenia, com winien?

— Rzecz załatwiona. Śpiesz się, czekają cię w zamku, gdzie, zaręczam, będzie ci lepiej niż tu, jeżeli dalszy ciąg odpowie ciekawości, z jaką wszyscy pragną cię oglądać.

Daję się namówić; wstaję, ubieram się, podejmują mnie pod ramiona. Pożegnałem się z doktorową i już miałem wsiadać do karocy, kiedy ta kobieta zbliża się do mnie, ciągnie za rękaw i prosi, abym się cofnął w głąb pokoju, ile że chce mi powiedzieć słóweczko. „Moje drogie dziecko — powiada — sądzę, iż nie masz powodu uskarżać się na nas; doktór uratował ci nogę, ja pielęgnowałam, jak mogłam; mam nadzieję, że będąc w zamku, nie zapomnisz o nas”.

— Cóż mogę uczynić dla państwa?

— Poproś, aby mąż jeździł cię nadal opatrywać; toć tam jest chmara ludzi! To najlepsza klientela w okolicy; pan zamku to człowiek wspaniały, pan całą gębą, płaci hojnie; od ciebie jedynie zależałoby postawić nas na nogi. Mąż próbował się tam wkręcić na kilka zawodów, ale na próżno.

— Ale, pani doktorowo, czyż w zamku nie ma chirurga?

— Oczywiście, że jest!

— A gdyby pani była jego żoną, czy byłabyś rada, gdyby mu ktoś podstawił nogę i wysadził go z miejsca?

— Temu chirurgowi nie jesteś nic winien, sądzę zaś, iż jesteś cośkolwiek winien mężowi: jeżeli chodzisz na dwóch nogach jak wprzódy, to jego dzieło.

— I dlatego, że mąż pani wyświadczył mi dobro, ja mam świadczyć zło komu innemu? Rozumiem, gdyby miejsce było wolne...

 

Kubuś miał ciągnąć dalej, kiedy weszła gospodyni, trzymając na ręku Linkę obandażowaną, całując ją, pocieszając, pieszcząc, przemawiając jak do własnego dziecka: „Biedna Linka, nie przestała jęczeć przez całą noc. A wy, panowie, dobrzeście spali?”.

PAN: Bardzo dobrze.

GOSPODYNI: Zaciągnęło się z niepogodą na dłużej.

KUBUŚ: Bardzo nas to martwi.

GOSPODYNI Panowie daleko jadą?

KUBUŚ: Nie wiadomo.

GOSPODYNI: Czy panowie śpieszą za kimś?

KUBUŚ: Za nikim.

GOSPODYNI: Jadą lub zatrzymują się wedle spraw, jakie mają w drodze?

KUBUŚ: Nie mamy żadnych.

GOSPODYNI: Panowie podróżują dla własnej przyjemności?

KUBUŚ: Albo przykrości.

GOSPODYNI: Życzę, aby zawsze było to pierwsze.

KUBUŚ: Pani życzenie nie zaważy w tym ani na łut; stanie się wedle tego, jak jest zapisane w górze.

GOSPODYNI: Ach, więc to chodzi o małżeństwo?

KUBUŚ: Może tak, może nie.

GOSPODYNI: Panowie, miejcie się na baczności. Człowiek, który zajmuje pomieszkanie na dole i który tak brutalnie obszedł się z biedną Linką, bardzo osobliwie wpadł w takim interesie... Chodź, biedne zwierzątko; chodź, niech cię uściskam; przyrzekam ci, że już się to nie powtórzy. Patrzcie, jak ona drży na całym ciele!

PAN: I w czymże jest tak osobliwe małżeństwo tego człowieka?

Na to pytanie Kubusiowego pryncypała gospodyni rzekła: „Słyszę hałas na dole, dam tylko rozkazy i wracam opowiedzieć panom całą historię”... Ale mąż gospodyni, znużony krzyczeniem: „Żono, żono”, wkracza na górę, a za nim jego kum. Gospodarz powiada do żony: „Ech, u stu diabłów, cóż ty robisz tutaj?”... Następnie obracając się i spostrzegając kuma: „Czy przynosicie pieniądze?”.

KUM: Nie, kumie, wiecie dobrze, że nie mam.

GOSPODARZ: Nie masz pieniędzy? Już ja potrafię je wycisnąć z twego pługa, twoich koni, wołów i z twego łóżka. Czekaj, łajdaku!...

KUM: Nie jestem łajdakiem.

GOSPODARZ: A czymże jesteś? Byłeś w nędzy, nie wiedziałeś, skąd wziąć, aby obsiać swój kawałek gruntu; właściciel znużony wiecznym zaliczaniem z góry, nie chciał dać ani szeląga. Przychodzisz do mnie; ta kobieta wstawia się za tobą; przeklęta bajczara, która jest przyczyną wszystkich głupstw mego życia, nakłania mnie, bym ci pożyczył; pożyczam; obiecujesz oddać; robisz zawód dziesięć razy. Och! przyrzekam ci, ja ci nie zrobię zawodu. Wynoś się...

Kubuś i jego pan gotowali się przemówić za nieborakiem; ale gospodyni, kładąc palec na ustach, dała im znak milczenia.

GOSPODARZ: Wynoś się stąd.

KUM: Kumie, wszystko, co mówisz jest prawdą; prawdą jest także, że w tej chwili komornicy są w moim domu i że za chwilę znajdę się z córką i synem o torbie żebraczej.

GOSPODARZ: Nie wart jesteś lepszego losu. Po cóżeś przyszedł tutaj dziś rano. Przerywam butelkowanie, wychodzę z piwnicy i już cię nie zastaję. Ruszaj stąd, powiadam.

KUM: Kumie, przyszedłem; zląkłem się przyjęcia, jakie mnie zwykle spotyka od ciebie; wróciłem oto i znów odchodzę.

GOSPODARZ: I dobrze czynisz.

KUM: Och, moja biedna Małgosia, tak ładna i uczciwa, musi iść tedy na służbę do Paryża!

GOSPODARZ: Na służbę do Paryża! Chcesz zgubić dziewczynę?

KUM: Nie ja chcę tego: ale ów twardy człowiek, do którego mówię.

GOSPODARZ: Ja, twardy człowiek! Nie jestem twardy i nigdy nie byłem; wiesz to dobrze.

KUM: Nie mam z czego wyżywić córki ani syna; córka pójdzie w służbę, chłopak zaciągnie się do wojska.

GOSPODARZ: I to ja mam być przyczyną tego! Ani mowy. Jesteś człowiek bez serca; do śmierci będziesz się znęcał nade mną. Gadajże, co ci trzeba.

KUM: Nic mi nie trzeba. Dość mi już tej rozpaczy, iż jestem waszym dłużnikiem, i nie chcę nim być póki życia. Więcej złego czynicie zniewagami niż dobrego usługą. Gdybym miał pieniądze, rzuciłbym je wam w twarz; ale nie mam. Córka obróci się Bóg wie w co; chłopak da się zabić, skoro tak padło; ja pójdę z torbami żebrać, ale z pewnością nie pod waszym progiem. Nie chcę, nie chcę nic więcej zawdzięczać człowiekowi tak niegodziwemu jak ty. Zgarnij co rychlej pieniądze za moje woły, konie i narzędzia; niech ci idą na zdrowie. Taki jak ty z każdego musi zrobić niewdzięcznika, a ja nim nie chcę być. Zostańcie z Bogiem.

GOSPODARZ: Żono, patrz: odchodzi, zatrzymajże go.

GOSPODYNI: Czekajcież, kumie, pomyślmyż o tym, jak by wam dopomóc.

KUM: Nie chcę jego pomocy, za drogo mnie kosztuje...

Gospodarz powtarzał po cichu do żony: „Nie puszczajże go. Córka do Paryża! Chłopak do wojska! On sam na żebry! Nie mógłbym patrzeć na to!”.

Tymczasem żona dokładała bezużytecznych wysiłków: wieśniak, który miał ambicję, nie chciał nic przyjąć i ani dał przystąpić do siebie. Gospodarz ze łzami w oczach zwracał się do Kubusia i jego pana i mówił: „Panowie, spróbujcie go zmiękczyć”... Kubuś i pan wtrącili swoje trzy grosze; wszyscy wraz zaczęli zaklinać kmiotka. Jeśli kiedy widziałem... — Jeśli pan kiedy widziałeś! Ależ pana tam nie było. Mów pan: jeśli kto kiedy widział... — Więc dobrze. Jeśli kto kiedy widział człowieka zawstydzonego odmową, niespokojnego czy raczą przyjąć jego pieniądze, widział wierny obraz gospodarza: ściskał żonę, ściskał kuma, ściskał Kubusia i pana, krzyczał: „Niechże kto idzie czym prędzej wygonić z domu przeklętych komorników”.

KUM: Ale przyznajcie...

GOSPODARZ: Przyznaję, że wszystko muszę popsuć; ale, mój kumie, cóż chcecie? Jaki jestem, taki jestem. Natura stworzyła mnie człowiekiem najbardziej twardym i najbardziej tkliwym; nie umiem ani dać, ani odmówić.

KUM: Nie mógłbyś spróbować być inny?

GOSPODARZ: Jestem w wieku, w którym się człowiek nie odmienia; ale gdyby pierwszy, z którym miałem sprawę, zmył mi głowę, jak ty uczyniłeś, może byłbym się stał lepszy. Kumie, dziękuję za lekcję, postaram się z niej skorzystać... No kobieto, chodźże prędko na dół i daj mu, co trzeba. Ech, u diabła, ruszże się, do kroćset, rusz się; co się tak ślimaczysz!... Kobieto, proszę cię, śpieszże się trochę i nie każ mu czekać; wrócisz później szukać towarzystwa tych panów, które, o ile mi się zdaje, bardzo ci przypadło do smaku...

Żona i kum zeszli na dół; gospodarz został jeszcze chwilę; skoro odszedł, Kubuś rzekł: „Oto mi szczególny człowiek! Niebo, które zatrzymało nas tutaj i zesłało niepogodę umyślnie po to, abyś pan usłyszał historię moich amorów, czegóż znów teraz sobie życzy?”.

Pan, wyciągając się w fotelu, ziewając, pukając w tabakierkę, odpowiedział: „Kubusiu, jeszcze niejeden dzień mamy przeżyć ze sobą, chyba że...”.

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 37
Idź do strony:

Darmowe książki «Kubuś Fatalista i jego pan - Denis Diderot (jak czytac ksiazki za darmo w internecie .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz