Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖
Kobieta bez skazy, w 1912 niewpuszczona na scenę we Lwowie, oprotestowana w Kielcach przez matki-Polki, krytykowana po premierze w warszawskim Teatrze Rozmaitości, została przez autorkę przerobiona na powieść.Rena Bohusz przeprowadza właśnie kościelne unieważnienie swojego małżeństwa, z rozbawieniem opisując proces w listach do przyjaciółki. Uważa się za osobę z zasadami i obnosi się z opinią kobiety „bez skazy”, niedostępnej poza małżeństwem. Równocześnie pod nieobecność męża doskonale się bawi, prowadzi dom otwarty, w którym znajomi zbierają się na flirty i romanse pozamałżeńskie. Zachęca swego młodego wielbiciela, Alego Kaswina, przyciąga go, po czym odsuwa u progu sypialni. Jednym z gości Reny jest profesor Halski, zdobywca kobiet, który coraz bardziej ją fascynuje.Ten wnikliwy obrazek mieszczańskiej hipokryzji jest punktem wyjścia do głębokich i śmiałych rozważań dotyczących sytuacji kobiety w ówczesnym opresyjnym społeczeństwie. Autorka z pasją i odwagą piętnuje „wiedźmę o długich rękach i wyschłej piersi, ochrzczoną mianem moralności”.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Ach! A propos — kupię sobie takiego King Charles’a. To właśnie będzie sto razy więcej warte, niż ci wszyscy „uwielbiacze” i „przyjaciele” dla których właściwie jestem niczem. Nazwę go „amour” — miłością — i będę miała dziką satysfakcję tresować tę miłość i wlec ją za sobą na sznurku. — Raczej — właściwie nie powinnam nazywać King Charles’a Miłością, bo to przecież profanacja, ale raczej Żądzą, Pasją, Namiętnością.
Bo tem wszystkiem, niczem innem są pobudki, jakie kierują tymi panami w postępowaniu z ich kochankami.
Miłość — to może nawet to, co czują dla ciebie, dla mnie... Bo oni nie są zdolni odczuwać tej delikatnej tkanki miłosnej, nie składającej się przecież z grubo ciosanych belek zmysłowych. Nazywają to romantycznością. Mylą się najzupełniej. Romantyzm jest tylko pozą i gestem. W gruncie rzeczy kończy się zawsze upadkiem w błoto (jak to uczynił Ali), albo czemś niby wyższem, a co jest tylko groblą na błocie (jak to uczynił Halski). A że romantyczność jest nieszczera i tylko tkwi w powierzchownej warstwie miłosnych uzdolnień ludzkich, więc raczej ja jestem romansowa. Tak jest — romansowa. Lecz w szlachetnem tego słowa znaczeniu. To, czego się dopuszczam poza tem, to jest drobne koncesje, czynię to raczej nie dla własnej satysfakcji, (bo tej nie cenię), ale dlatego, iż z żalem widzę, że miłość ich (czy co tam dla mnie czują), potęguje się tem właśnie postępowaniem.
Ach, Helu! Helu! Bystra jestem bardzo i to mnie gubi. Beyle mówi, że Władza skromności jest tak wielka, że kobieta wrażliwa dochodzi do tego, że się zdradza względem kochanka więcej czynem, niż słowem. — Powiedział mi to raz Halski podczas naszych podjazdowych walk o istotę skromności. Czasem więc dlatego następują małe, niby bezwiedne, niby pomimo mej woli koncessje.
I doprowadzają...
Ach Helu! Helu!...
Wolę zakończyć ten list. Jestem bowiem w okresie mej katylinarnej egzystencji. To wczorajsze wycie moje samotne na fotelu przedłuża się w głębi mnie i przechodzi w gniew, prawie upadlający. Czuję się marną i żadną, czuję się strojną i nędzną moralnie. A wiesz, dlaczego? Bo duma moja nie wykwita ze mnie samej, ale jest raczej wynikiem potrzeb mej egzystencji. Tak mi się dzisiaj przedstawia. I nie wiem sama, czy gdybym była jeszcze w domu męża, mająca ów „parawan”, kto wie, czy w tem usposobieniu, co dzisiejsze, nie dopuściłabym się tego, co tamta z Warszawy dopuszcza się z Halskim!
Ach! nie, nie! — podrzyj ten list, spal go! Wyrzuć!... To mnie niegodne.
Jestem zawsze gronostajem, przewijającym się po śniegu. Bielsza, niż łabędź... Piszę w stylu rozpasanej literatury.
Nie poznaję siebie. To wina mej samotności.
A przecież nie chcę widzieć Alego. To wstrętne. Fizyczny wstręt mnie ogarnia. To silniejsze nademnie. Nie wiem, czy i do Halskiego odczuję taki sam wstręt. Zdaje mi się jednak, że tu będzie pewna różnica. Sprzedajność w sprawach miłosnych wywołuje u nas, kobiet uczciwych, tę odrazę fizyczną do istot, sport ten uprawiających.
Prawda?
Zresztą — dość o tem.
Krzyż.
Zajmijmy się czem innem.
Oto — Janka — wiesz, Janka Murawska, ta, zaręczona z Ottowiczem, dostała od swego „narzeczonego” cudowny płaszcz, zahaftowany bajecznie w jakieś mistyczne desenie. Powiadam ci — marzenie. Sprowadził go od Doucet’a z Paryża. Tło — jedwab koloru morza. Gdzie właściwie się w niego ubierze? Nie wiem. Bo niby czy widzisz taki płaszcz w naszej obszarpanej dorożce? A Janka jeszcze długo będzie jeździć tak dorożkami, bo ten rozwód Ottowicza bardzo niepewny. Podobno jego żona strasznie się zacięła i żąda bajońskich sum za odstąpienie swych praw małżeńskich. Ja przypuszczam, że to jest żądanie słuszne zupełnie, i gdyby pan Bohusz miał pieniądze, i ja żądałabym porządnych sum jako odszkodowania. To słusznie się żonie od męża należy i tak to jest mądrze postanowione w społeczeństwie. Ostatecznie — oddajemy im naszą młodość, piękność i cnotę. Słusznie więc, ażebyśmy za te ofiary były zabezpieczone. Dlatego żona Ottowicza jest mądra bardzo i powinna się trzymać w cenie.
Ja głupia jestem, że przystałam tak na rozwód bez dowiedzenia się, czy rzeczywiście mój mąż nie może mi zapłacić pewnej sumy za to przystanie. Ale podejrzywam, że pan Bohusz jest trochę szczwany i ma tam gdzieś pieniążki ukryte. Może jako możnaby dowiedzieć się, jak właściwie rzeczy stoją i zażądać owego odszkodowania. Tylko nie wiem, jak się zabrać do rzeczy, żeby wytropić całą prawdę. Muszę się poradzić mego adwokaciny. Sądzę, że po sentymencie, jakim tchnęła moja ostatnia urządzona mu scena, dużo będę mogła z niego osiągnąć. Doprawdy — zdałaby mi się jakaś większa suma, pozwoliłaby mi spokojnie czekać na owo nowe... małżeństwo.
Tylko — wiesz — już teraz będę mądrzejsza. Każę sobie zapewnić jakąś sumę porządną w intercyzie ślubnej. Niech wiem przynajmniej, za co i dlaczego. Otaksuję się bezstronnie i uczciwie. Ale niech płacą!
Ktoś dzwoni.
Nieśmiało. To Ali! Ach! Nie chcę, nie przyjmuję. Co on sobie wyobraża? Chce wnieść do mego domu atmosferę swej sprzedajnej i kupionej miłostki? Aż mnie głowa rozbolała od tej samej myśli. Co to jest jednak ta nasza wrodzona uczciwość? Cały organizm burzy się i buntuje na myśl o kontakcie z kałem i rozpustą. — Drżę cała i tylko całuję twoje poczciwe i uczciwe oczy. To mnie jakby oczyści i uspokoi.
Twoja
Rena.
Helu!
Przyjechał.
Twój Halski. Spotkanie. Niespodziewane. Banalne. W sklepie. Kupuję obrus i serwetki do herbaty. Lila. Skoro się na nim rękę obnażoną położy, bardzo twarzowe. Stoję przy kontuarze. Szczęściem, miałam na sobie suknię tę z dekoltażem. Byłam zondulowana i turban mój tiulowy, czarny, robił mi ton jakiś tajemniczy i niezwyczajny. Widzisz, jak trzeba być zawsze pod bronią. A nie miałam już ochoty ubrać się dzisiaj. Omal nie wyszłam na miasto w mej pepitce. Tej do szarzania. Coś mnie tknęło i natchnęło. Stoję tedy w sklepie bieliźnianym i kupuję serwetki. Nagle w lustrze dostrzegam jego.
Schudł, zmizerniał. Ale jest w nim coś, co rozbraja. Zamiast wstrętu, jak do Alego, budzi się we mnie nieprzebłagana chęć walki, zdobycia go, odebrania tej niewidzialnej, a istniejącej.
I wiesz, co czynię?
Instynktownie.
— Oto — każę sobie czemprędzej podawać najwytworniejszą bieliznę damską. Znoszą pudła batystów, koronek, walansjenek i klockowych, dalej hafty szwajcarskie, delikatne jak pajęczyna. Nagle cały wdzięk naszych dessous ujawnia się zwycięsko.
Odrzucam wzgardliwie blade, pastelowe, kolorowe batysty i jedwabie.
— To... nie dla mnie! — mówię, wydymając wzgardliwie usta.
Widzę w lustrze, iż na dźwięk mego głosu — on tam, wybierający kołnierzyki, drgnął i odwrócił się.
Ja — nic.
Pochylam się nad śniegiem koszul, pod które bardzo chytrze podłożono jutrzenną, różową bibułkę. Jakby przebijało od snu rozgrzane ciało kobiece. Ściągam szybko rękawiczkę. Obnażona moja poza łokieć ręka przebiega puchy i śniegi koronek. Widzę (ciągle w lustrze), iż czynię prześliczną sylwetkę noir et blanc — tak wdzięcznie wygiętą w mych czarnych, cieniuchnych szatach na tle tej nieskalanej bieli. Umyślnie rozrzucam czarujące i leciuchne piękności, aż nagle — chwytam czarną, jedwabną koszulę, pociętą całą ażurem koronek, i rzucam ją niedbale pomiędzy wybrane białe batysty.
— To wezmę także — mówię troszkę przyciszonym, jakby zdławionym głosem.
Subjekt, który mi usługuje, jest prześlicznym blondynem, o jakimś rozmarzającym uśmiechu. Tak wyglądała twarz Rolli Mussetowskiego.
— No — co począć? — Tak wyglądała! Ale dziś subjekt dla mnie nie istnieje. Cała myśl moja i siła skoncentrowała się tam, na tej postaci, czerniejącej w ukośnym promieniu słońca, który się przedziera do wnętrza sklepu przez zastawioną wystawę okienną. W tem odbiciu lustrzanem nabiera on wrażenia złudy jakiejś i lękam się, czy nie jest on czasem wytworem mej wyobraźni. Czegoś cieszę się, że mi padł na ręce. Wyobrażam sobie, iż ta walka teraz to już będzie zupełnie serjo i doda życiu memu interesu, bez którego egzystencja samotnej kobiety jest niemożliwa. Czuję, że mam w sobie potężny bodziec, który mnie uzbroi w cudowne siły i doda wężowej przebiegłości.
— To będzie — zemsta.
Tak — i do walki z tym wrogiem muszę użyć broni, która go dosięgnąć może. Odrzucam precz wszelką romansowość, a czas jakiś popadam w zmysłowość huryski, pragnącej za wszelką cenę zdobyć chustkę sułtana.
I ja pragnę zdobyć od sułtana nie „chustkę”, bo tę — Boże drogi! — uważam jako malum necessarium, ale... obrączkę ślubną.
— Tak — przyznaję się otwarcie.
I dlatego roztrząsam z takim szykiem i powolną, senną gracją te stosy batystów i koronek...
Wszystkie ścieżki są dozwolone, skoro prowadzą do Rzymu.
I widzę — co?
Oto mój, a raczej twój Halski zachowuje się jakoś biernie i obojętnie.
Poznał mnie, ale popatrzył na tę koronkową grę i... powrócił do swych kołnierzyków.
Poznałam, iż byłam na fausse route.
Przestałam igrać z koronkami, odwracam się i mówię:
— Tiens! To pan!... Nie widziałam.
A on na to:
— Przypuszczam!
— Dlaczego?
— Bo nie byłaby robiła pani takiego etalażu ze swych tajemnic.
Widzę, iż w kącikach jego ust gra ciągle ten sarkastyczny, niepochwytny uśmieszek. Nie wiem znów, czy prawdę mówi, czy szydzi...
— Nie rozumiem pana — bełkocę i co najgorsza, że tracę swoją pewność.
— Rozumie mnie pani doskonale! — mówi z zupełnym spokojem i odchodzi do kasy, aby zapłacić za swoje kołnierzyki.
Przy kasie siedzi ładna, świeża, zmysłowej urody dziewczyna. Widzę, że Halski uśmiecha się do niej, jak do swej dobrej znajomej, ślicznym uśmiechem swych czarujących, trochę za czerwonych i nazbyt „ponętnych” ust. Jestem podniecona i czuję, że mam głupią minę z memi batystami. Mussetowski subjekt zachwala dalej combinaisons, nawlekane sentymentalnie błękitną wstążeczką.
— To bardzo wzięte i praktyczne — mówi — właśnie pani mecenasowa Ottowa wzięła po trzy takie dla siebie i dla córki... Na wyjazd doskonałe.
Głos jego brzmi płaczliwie i monotonnie.
Ja patrzę na to, co się dzieje przy kasie.
— Czy pani dobrodziejka weźmie taką combinaisons?
— Wezmę! — odpowiadam z rozpaczą.
— Ile par pani dobrodziejka każe odłożyć?
Pani dobrodziejka, gdyby mogła, udusiłaby tego Rollę od combinaisonów.
— Dwie!
— Z błękitną, czy różową wstążką?
— Tak!
— ?...
— Z błękitną.
— I tę czarną koszulę?
Na co mi to wszystko, skoro on zapłacił już i pożegnał z wdziękiem kasjerkę, która aż się mieni od tej króciuchnej rozmowy. Potem — jakby sobie mnie przypomniał, zdaleka składa mi ukłon w ten swój specjalny sposób, ogarniający mnie całą. Tak, od stóp do głowy. Dreszcz mnie przeszywa. Chciałabym mu rzucić w twarz, że jest podły i że go nienawidzę.
Ale on ujął klamkę — i już go niema.
A ja pozostałam z kilkoma koszulami, nadzwyczaj drogiemi, z dwoma combinaisons o błękitnych wstążkach to jest z wydatkiem kilkudziesięciu guldenów...
To też, gdy subjekt płaczliwym głosem zapytuje mnie:
— I ta czarna, jedwabna koszula?...
Wyrywam mu ją z ręki i rzucam, aż pada poza kontuar.
— Nie potrzeba. Nie chcę.
Z rezygnacją twór Mussetowski pochyla się po ten czarny łachman, „przy którym ciało wydaje się bielsze”. Ja tymczasem idę do kasy płacić za moją przegranę. Widzę stanowczo, iż kasjerka ma jeszcze na twarzy, w uśmiechu, w oczach, odblask tego zmysłowego wdzięku, jaki cechuje Halskiego. Znajduję ją wstrętną i bezwstydną. Mówię do niej jak do psa. Ona, pogrążona w swej ekstazie, nie zwraca na to uwagi. Wychodzę ze sklepu formalnie rozwścieklona. Wskakuję do dorożki, bo czuję, że jestem brzydka i boję się, aby nie spotkać jego. Taszczę ze sobą swoje batysty, które poszarpałabym chętnie w kawałki.
I oto było moje spotkanie z tym nikczemnikiem!
Czuję, że on mnie nigdy ani odczuć, ani zrozumieć nie potrafi.
Twoja
Rena.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Helu!
Uspokoiłam się.
Wiesz, kto mi dał doskonałą radę? Oto Janka, owa narzeczona Ottowicza. Ciekawa rzecz, jak ta dziewczyna jest experte w tych rzeczach. Możnaby przypuszczać, Bóg wie co, gdyby się nie wiedziało, że jest absolutnie bez skazy. Zapewne, że tu gra rolę przedziwna intuicja. Otóż zjawiła się u mnie wczoraj po południu, bardzo szykowna, bardzo angielska i zawsze doskonale ubrana. Miała w ręku cudowną złotą torebkę, wartości co najmniej sześciuset koron. Prezent Ottowicza! Otóż powiedziałam jej wszystko. Byłam w takim dniu, w którym musi się mieć powiernika, bo inaczejby się człowiek udusił. Wygadałam przed nią wszystko. Umie słuchać. Ładnie słucha i mądrze. Widocznie pochlebiała jej ta rola, jako że ja, starsza od niej i ta, która „przeszła już przez życie” — zwierzam się jej i zasięgam u niej rady. Ale nie pokazała tego po sobie. Miała ciągle tę minę wyższości, to jest istoty, której takt nie zbacza ani na chwilę z drogi obranej, a to co się nazywa folle du logis, jest zamatowane i zamknięte do osobnej komórki. Patrzyła na mnie swemi dużemi, imponującemi oczyma i robiła wrażenie żony Cezara, „która nie może być posądzana”.
— Cały błąd twój — wyrzekła powoli, ważąc każde słowo — jest to, żeś się zanadto pośpieszyła.
— Jakto?
— Naturalnie. Pośpieszyłaś się wtedy, gdy Halski jest nasycony, a właściwie przepojony kobietą. Zbłądziłaś, idąc ku niemu
Uwagi (0)