Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖
Kobieta bez skazy, w 1912 niewpuszczona na scenę we Lwowie, oprotestowana w Kielcach przez matki-Polki, krytykowana po premierze w warszawskim Teatrze Rozmaitości, została przez autorkę przerobiona na powieść.Rena Bohusz przeprowadza właśnie kościelne unieważnienie swojego małżeństwa, z rozbawieniem opisując proces w listach do przyjaciółki. Uważa się za osobę z zasadami i obnosi się z opinią kobiety „bez skazy”, niedostępnej poza małżeństwem. Równocześnie pod nieobecność męża doskonale się bawi, prowadzi dom otwarty, w którym znajomi zbierają się na flirty i romanse pozamałżeńskie. Zachęca swego młodego wielbiciela, Alego Kaswina, przyciąga go, po czym odsuwa u progu sypialni. Jednym z gości Reny jest profesor Halski, zdobywca kobiet, który coraz bardziej ją fascynuje.Ten wnikliwy obrazek mieszczańskiej hipokryzji jest punktem wyjścia do głębokich i śmiałych rozważań dotyczących sytuacji kobiety w ówczesnym opresyjnym społeczeństwie. Autorka z pasją i odwagą piętnuje „wiedźmę o długich rękach i wyschłej piersi, ochrzczoną mianem moralności”.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
I ta zręczna, dobrze ubrana, solidnie opancerzona kobietka, z gorsem unieruchomionym, z rękami pokrytemi gazą falban, z gąszczem ślicznie ondulowanej fryzury, prezentuje się doskonale, w niczem niepodobna do tego czegoś, co w tej chwili wsadziła nos do garnuszka z kawą, który sobie sama przyniosła, drepcąc z kuchni „z podwieczorkiem”.
Patrzę więc z uwielbieniem na tę kobietkę, zdolną do takich metamorfoz i w obecnej chwili złożoną z całej masy pięter cielska, jakby jakiś drapacz chmur z żelaza.
— Marylu! — mówię do niej — co ty czytasz?
Obłożyła się bowiem stosem gazet. I to, wiesz, Helu, solidnych gazet, tych, które trzęsą krajem, trzymają rękę na jego pulsie, są u steru — słowem koguty Rostandowskie, sądzące, że bez nich słońce nie wejdzie.
I przedstaw sobie.
Wszystkie te dzienniki są poskładane na wierzch politycznemi artykułami (!) Helu. Wstępne, a potem dojadania jeszcze w środku numeru — i potem z prasy obcej — i potem korespondencje — i potem cała lira...
Pytam więc:
— Marylu! Co ty czytasz?
Z nad garnuszka kawy podnosi się głos:
— Widzisz przecie.
— Widzę! Polityka?
— !
— Po co ci to?
Milczenie.
Wtedy przypominam sobie, że Maryla jest nad przepaścią. A na jej dnie jest mąż polityczny, ogromnie wysoki i ogromnie milczący. Do tej pory brał udział tylko „w komisjach”, jeszcze się nie odezwał ani razu, ale nie trzeba tracić nadziei. Ma doskonały gust, pyszną sylwetkę i łatwość zmiany przekonań zdumiewającą. Z tem wszystkiem trzebaby naprawdę pecha, ażeby nie zaszedł bardzo wysoko...
Na to liczą wyborcy, na to liczy i Maryla. Polityczny bowiem mąż za czasów jeszcze swej adwokatury stołecznej wyróżniał wcale wybitnie Jasieńską. Ona zaś nie chciała pozostać pomiędzy nami bez wielbiciela. Widziałam, iż go ośmielała. Niezgrabnie, jakby niedźwiedź tańczył, ale ośmielała.
(Nie chcę jej zasmucać odkryciem, iż polityczny mąż na ostatnim pikniku, w sposób wcale nie dwuznaczny zniszczył mi zupełnie śliczny pantofelek z vert nil atłasu i takąż pończoszkę. Byliśmy przy kolacji sąsiadami).
Widzę więc obecnie, że Maryla nie na żarty jest na złej drodze.
Przechodzi bowiem trening polityczny, bo zamierza, jak ongi pani de Staël i inne, otworzyć salon polityczny, celem jeszcze solidniejszego zawiązania węzła pomiędzy sobą i mężem stanu.
Hm! Może i ma rację. Zastanowiwszy się nad tem, że au déballage wdzięki jej stracą fatalnie. A mąż stanu, zepsuty marmurami kasjerek wiedeńskich, może się zrazić.
Należy więc czemś podeprzeć mogącą zawalić się świątynię miłości.
Tą podporą będzie...
Możność rozmawiania.
Tak.
Maryla chce być kobietą, z którą można i jest o czem pomówić.
Biedna Maryla!
Nie chcę nalegać. Nie chcę wprowadzać ją w kłopot. Pytam więc à brûle pourpoint.
— Nie wiesz, co się dzieje z Halskim? — Mam u niego dwie książki, nie moje. Chciałabym je odebrać... Czy wrócił?
— Nie.
— Jeszcze w Warszawie? Czy ma drugi odczyt?
— Nie!
— Więc czego tam siedzi?
Czuję, że to, co mówię, jest głupie, a przecież mówię, bo inaczej nie mogę.
Maryla odpowiada filozoficznie:
— Mówiłam ci, że ma tam metresę?
Mimo woli oglądam się na drzwi do gabinetu. Ładny lokajczyk zapatrzony jest we mnie. Zwracam uwagę Maryli, aby obniżyła ton mowy. Można bowiem dać się podziwiać takim indywiduom, ale nie należy, ażeby te indywidua wtajemniczały się w obniżony choćby słowami, choćby chwilowo ton naszego życia. Należy być podziwianą, ale ani wyśmiewaną, ani pogardzaną. Maryla wzrusza na to ramionami i urywa rozmowę. Widzę, że zezuje w stronę swojej polityki... Radaby pogrążyć się w jej przepastnych otchłaniach, aby wydobyć ze siebie kobietę wyższą. Lecz moja kobieta niższa coś rozegrała się na dobre i aż tętni we mnie. Chcę, pragnę i muszę wiedzieć coś więcej o Halskim. Wszak nie przyszłam tu po to, aby podziwiać Marylę w jej nieśmiertelnym negliżu, kasetony jej sali jadalnej i jej garnuszek z kawą. Wyciągam więc rękę w stronę zadrukowanych płacht, ściągam je niewinnie i czynię sobie z nich podściółkę, na której kładę się z miną nowonarodzonego dziecka. Sądzę bowiem, że w ten sposób wszystkie parlamenty, komisje, koła, interpelacje, obstrukcje i inne cuda i grzechotki cacane mężczyzn znikną na chwilę z pamięci Maryli i pozwolą jej indyczemu mózgowi zająć się kwestją pasji temperamentów i namiętności z możliwą uwagą.
Z chytrością Indjanina znów dążę ku swojemu celowi.
— Gdybym chociaż miała pewność, kiedy Halski wróci... — zaczynam.
Maryla jednak czegoś się dąsa.
— Wróci, jak będzie miał dosyć.
— Czego?
— Tej swojej.
Widzę, że jest zirytowana, iż zwróciłam jej uwagę poprzednio. Postanawiam więc już brnąć dalej, nie zważając na obecność służącego.
— Dlaczego mówisz swojej. Taka kobieta przecież się nie liczy.
— Liczy.
— Mężczyzna nie szanuje takiej istoty, więc nie uważa jej za swoją.
— Uważa.
— Skąd-że wiesz o tem?
— Wiem.
Zaczynam się śmiać, ale daję ci słowo, że we mnie coś aż drży ze złości.
— Sądzićby można...
— Że co?
Patrzy na mnie nawet agressywnie swemi rybiemi oczyma.
— Że ich bronisz.
Wzrusza ramionami.
— Nic mnie nie obchodzą. Tylko lubię mówić prawdę.
— Wygląda tak, jakbyś chwaliła takie ustępstwa.
Milczenie.
— Co?... — nacieram.
— Nie chwalę, ale...
— I nie potępiasz.
Wybucha nagle, aż nosek się jej czerwieni.
— Dlaczego się nie mają kochać?
— Bo ona nie jest wolna, bo jest uczciwa, a przynajmniej za taką uchodzi, bo taki Halski, deprawujący kobiety z towarzystwa, zasługuje na to, aby go usunięto precz poza społeczeństwo, bo są to oboje wyrzutki tego społeczeństwa... a ona gorsza i bardziej pogardy godna od każdej, każdej...
Brakuje mi tchu, brakuje mi słów.
Czuję się bardzo wzburzona, szczęka dolna lata mi jak na sprężynie. Mimo to podziwiam się w lustrze, tak ta pasja dodaje mi blasku i uroku.
Maryla patrzy na mnie tępo.
Wreszcie odpowiada:
— Kapelusz ci się skręcił na bakier.
Mimowoli zeskakuję ze stołu, z gazet — pędzę do lustra.
— Naprawdę?
Poprawiam szutro estetyczne, ciężące mi na głowie. Tymczasem Maryla chwyta dzienniki i zaczyna na dowód swego złego wychowania czytać je z zapamiętałością, pragnącą wynagrodzić sobie czas stracony.
Jestem zła, podrażniona — czuję, że chętnie wpakowałabym jej szpilkę od kapelusza pomiędzy łopatki.
To przyniosłoby mi bezwątpienia ulgę. Dla niej wszakże byłby to czyn — według Nietzchego — „nieprzyjemny”.
Pakuję tedy szpilkę w stos tafty, włosienia, gazy, piór i klamer — i rzucam jej z mściwością:
— Cóż to? Czy masz zamiar stać się sufrażystką?
— ?...
— Studjujesz politykę. Czy będziesz kandydować, rewindykując w ten sposób prawa kobiece jako człowieka?
Odpiera z godnością:
— Rola kobiety jest inna, piękniejsza.
— Spodziewam się. Nie ma co robić w tem bagnisku intryg, kłótni, próżności, sprzedajności, obłudy...
— Przepraszam. Właśnie Ona powinna znajdować się w tym świecie, tylko...
Nie umie się wyjęzyczyć. Dopomagam jej:
— Niewidzialnie... jako ta, która rozdziela dobre natchnienia, zagrzewa do walki, niby te gołe boginie z czasów greckich, tańcujące na chmurach w czasie bitwy.
— Drwisz ze wszystkiego. A przecież właśnie kobieta może nadać ton sprawom najniższej wagi.
— Właśnie. Eugenja Montijo zgubiła Francję tem, że nie chciała poprzestać na sławie wynalezienia krynoliny, ale miała ambicję nadawania tonu polityce Europy.
— Eugenja była głupia.
— Nie. Eugenja była kobietą, to znaczy, że nie miała tchu do szerokich szkaradztw i intryg. Naszą specjalnością są drobiazgowe świństewka. W nich celujemy. Skoro jednak arena się rozszerza, tracimy dech i pojęcia nasze się mącą. Tymczasem mężczyźni gubią się w intrygach pałacowych, a są w swoim żywiole, gdy mają gubić narody i państwa. Dlatego, moja piękna, najlepiej nie mieszać się do tego, w czem odniesiemy porażkę... albo będziemy śmieszne.
— Nieprawda. A potem trudno zawsze tylko rozmawiać z mężczyznami o gałgankach i rzeczach płytkich. Są przecież kwestje społeczne...
Urywa, bo czuje, że jest komiczną. Ma jeszcze to poczucie i powinnaby mnie rozbroić tym odcieniem subtelności swych uczuć.
Ale ja jestem tak rozpasaną w mej złości, że nie mam dla niej współczucia.
— Naturalnie! — odpowiadam — pasja, aby gdakać wspólnie na jeden ton. Sądzisz, że tem się mężczyzna przywiąże? Złudzenie! Nigdy w wyższej rozmowie nie osiągniesz wymiarów jego przeciętnego politycznego n. p. kolegi, będziesz zawsze dla niego uczniem i właśnie odsłonisz przed nim tajnie swej nicości. A stracisz cały wdzięk jako kobieta...
— Zyskam jako przyjaciółka.
— Ech! Moja droga!
Ten wyraz wydaje mi się w tej chwili chorobliwie anemiczny i niewystarczający.
— Niczem nie będziesz, niczem...
Jest zupełnie zderutowana, oczka jej latają ze smutkiem od stosu gazet do mnie. Jest naprawdę szczerze zmartwiona. Widzi już, jak jej mąż stanu gardzi nią w duszy i idzie do „mężczyzny”, aby z nim gdakać na jedną nutę.
— Więc co robić?
Zaczynam się śmiać piekielnie.
— To, co ta... Halskiego w Warszawie. To, moja droga!...
Płomienie przebiegają pod skórą Marylki.
— Och?...
— Tak! Tak! Tylko wtedy możemy marzyć o jakiemś uczuciu i przywiązaniu i szczęściu i innych akcessorjach życiowych! Tylko wtedy... Inaczej dla nas nic! nic!... Rozumiesz mnie, nic.
Porywam ją za ręce, wstrząsam nią. Cała gorycz dni ubiegłych wypływa mi do serca, na usta.
— Mamy szacunek tych panów, rozumiesz, szacunek! One wszystko!...
Lecz już to słowo „szacunek” wystarcza, aby mnie uspokoić. Jestem jak koń cyrkowy, który posłyszał znaną mu melodję polki. Znarowił się na chwilę. Lecz oto — polka. Wraca do ronda i zaczyna dreptać, tańczyć, przebierać nóżkami.
— I trzeba się tem zadowolnić!... — kończę z szerokim, szlachetnym gestem córy monarszej, którą wydają za mąż za drobne, nic nie znaczące książątko z krwi królewskiej.
Maryla oberwała ze zmartwienia koronkę u matinki.
— Idziesz już?
— Idę.
— Co będziesz robić? — pyta, ot, aby coś powiedzieć.
— Idę kazać się... szanować! — kończę, wychodząc — i mam bardzo ładne i efektowne „wyjście”. Żałuję, że nie mam widzów, bo i lokaik zniknął dyskretnie, sądząc z podniesionych głosów, mojego i Maryli, że „wielmożne panie się kłócą”.
I poszłam — do siebie.
Ach! Helu, na progu zastałam pokorny, obrzydliwy bilet wizytowy Kaswina. Zasunięty był w szparę drzwi. Było w tem coś niskiego, jakiś lęk, skradanie się psa, który wpadł do błota i czuje na sobie brud cuchnącej kałuży. Porwałam ten bilet w strzępy. Wpadłam do mieszkania, w którem aż zawyło czegoś pustką opuszczonych domostw. W pudełku, krytem przezemnie samą kretonem w kwiaty i wiązanym wstążką chinée o pastelowych barwach, mam cały stos fotografij. Jak hjena rzuciłam się na nie. Porwałam fotografie Kaswina i Halskiego i poszarpałam w kawałki. Gdybym się nie wstydziła, że dziecinnieję, byłabym przedtem przekłuła tym dwom podłym twarzom oczy szpilką od kapelusza. Ale i ten akt podarcia ich fotografij nie uspokoił mnie. Rozpętał raczej we mnie jakąś żałość, jakąś rozpacz...
W kapeluszu — jak byłam — rzuciłam się na fotel i zaczęłam płakać.
Ale nie płakać, Helu, tylko wyć.
Tak jest.
W tym półzmierzchu letnim, ja, śliczna jak lalka, ubrana jak cacko, subtelna, wykwintna, z inteligencją i kulturą prima sorty — wyłam.
Bez łez — tylko tak — w pustkę, w przestrzeń tam, gdzie niema nic, nic, nic...
Co się ze mną dzieje? Czy i ja zaczynam wiedzieć o tem, że mam tak zwane nerwy?
To byłoby fatalne. Kobieta nerwowa o tyle jest interesującą, o ile tę nerwowość udaje. Skoro naprawdę nerwy się w niej rozpętają, staje się tem, co ludzie tak wykwintnie nazywają — piłą.
I zanudza...
Całuję cię bardzo serdecznie po szablonowemu,
Twoja
Rena.
Droga ty moja! Jedyna na świecie, bo przecież zrozum, że do nikogo się nie mam przytulić, tylko do ciebie, kochanie!
Piszę do ciebie znów dzisiaj, bo tak mi dziwnie jakoś, że mało się nie uduszę własnemi myślami. Są one brzydkie i żmijowate. Czy wiesz? Myślałam całą noc nad tem, że w średnich wiekach bardzo silnie była rozwinięta praktyka owego envoutement, to jest lepiono figurki swego wroga, lepiono je z wosku i kłuto zatrutemi szpilkami koncentrując w sobie całą siłę nienawiści duchowej, na jaką stać było. Podobno ów pierwowzór figurki miał cierpieć tortury, chorować, ginąć, przepadać, a czasem nawet umierać. Muszę wziąć trochę wosku od froterowania podłóg i ulepić takie dwie poczwary na wzór Kaswina i Halskiego. Zmaczam szpilkę, dajmy na to, w karbolu (który mam od bolu zęba) — i będę kłuła te lalki, kłuła z całą pasją...
Tobie się przyznam. — Właściwie kłułabym nie figurki, wyobrażające małego i Halskiego, ale z większą ulgą te dwie ich... partnerki, w których objęciach zapominają o mnie.
A może nie zapominają.
Może — właśnie — wtedy...
No, ale w każdym razie rola to chyba nie bardzo zaszczytna, choć poetyczna.
Być tym... Nieosiągniętym celem.
Enfin — inaczej być nie może.
Ale mi dziś od rana, jak kobiecie, której już od dawna, od lat całych nikt kwiatów nie przyniósł.
Może i ty czujesz to czasem w twej bezmiernej obowiązkowości? Nagle ujrzałaś, że przez ulicę niosą cudny kosz kwiecia. Takie to zalotne, różowe, liljowe, jakieś kwiaty rozwiane, jak sukienki greckich tancerek. Wiatr igra z wstążkami kokard i delikatną koronką paproci. Czuć w tym koszu kwiatowym miłosny pęd ku pięknej jakiejś, leżącej wśród koronek kobiecie. Ten kosz stanie w półcieniu sypialni, w której pachnie heliotropem, konwalją, pudrem marechal.
Różowo tam i złoto od włosów kobiety.
Na dywanie zapomniano pantofelek, haftowany złotem, i słońce południowe przez muśliny firanek igra z blaskami w gwiazdeczkach haftu... Na szezlągu
Uwagi (0)