Darmowe ebooki » Powieść » Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 36
Idź do strony:
i pójdą później po żony.

Żonom tym wierzą.

Lecz pobłażliwie i szeroko zapatrują się na nie.

Mają tę wspaniałomyślność, iż pozwalają im także się zabawić.

Wprawdzie trochę inaczej, niż oni z dwiema siostrami, „prywatyzującemi na piąterku”, lecz...

Niech się biedne kobiecięta zabawią.

*

Stąd Rena wie, iż wieczorem w restauracji Palace Hotelu, w znanym jej dobrze gabinecie, zbiera się niewielkie, ale dobrane gronko.

Ubiera się powoli i z całym namysłem. Idzie za radą uświadomionej panny. Ukryje całą swą skórę i zachowa się odpowiednio.

Kładzie na siebie powoli mieniącą się szafirową suknię z jedwabnej, czarującej tkaniny. Wysoki kołnierzyk z gęstego tiulu, naszytego szafirowemi kamykami, zakrywa zupełnie szyję. Włosy, gładko uczesane, ujawniają prześliczny, drobny, rasowy kształt głowy. Tylko po obu stronach twarzy lekki puch o miedzianych tonach włosów czyni miękkie, delikatne ujęcie bladej twarzyczce, na której czernieją plamy ciemnych, jakby zmęczonych, proszących o coś oczów.

Rena patrzy na siebie w lustro i sama nie wie, czy czuć się pewną i dobrze w tej postaci. Uczy się przygryzać wargi, szepcze jakieś słowa, powtarza, uczy się tonu...

— Nie rozumiem pana — tak się panu zdaje...

Owija się płaszczem, gasi sama kandelabry na tualecie, bo mimo wszystko nie zapomina, jak być powinno w domu, gdzie pani „zajmuje się wszystkiem”.

I oto Rena jest w drodze do boju.

W dorożce zaczyna drżeć. Prostuje się i sama nie wie, jak skądś, z jakiegoś jak najdalszego kąta wypełza modlitwa:

— Panie Boże! Daj, żeby mi się udało — żeby ten... ten...

Czego właściwie chce, nie wie, ale powtarza aż do samego Palace Hotel:

— Panie Boże! Daj, ażeby ten... ten...

Kobiety bowiem zawsze w trudnych sytuacjach miłosnych czepiają się sfer niebieskich, szukając tam odpowiedniego sukcesu.

A im sprawa bardziej zawikłana i przeciw właśnie owej moralności, naznaczonej z góry — modlitwa jest tem żarliwsza i prawie przechodząca w imperatywny ton.

Bo taka jest logika kobiet w sprawach miłości.

II

Więc „gabinet”.

Najbanalniejszy, jaki sobie można przedstawić. Dwa duże lustra, cztery obrzydliwe obrazy, przedstawiające blondynkę, brunetkę, szatynkę i rudą. Wszystkie te pokusy Św. Antoniego, odpowiednio obnażone do pasa, zafryzowane i dobrze podkarmione. Dalej kilka prospektów na ścianie. Jakieś tatrzańskie sanatorjum przekomicznie reprezentuje góral z kieliszkiem wody w ręce. Kładzie to pewną krajową nutę w atmosferę ogólnoludzką restauracyjnej nory. Poza tem nic nie odda banalności smutnych kelnerów i niekształtnych dwóch zmęczonych sof, pokrytych wełną aksamitu. Biedne, rude pianino odpoczywa w kącie.

Stół wyciągnął swój grzbiet cierpliwie pod jarzmo kanapek, kawioru, cytryn, przystawek. Kilka bukietów więdnie przedwcześnie i kona. Pod ścianami przylepione senne postacie dwóch kelnerów i piccola o twarzy kretyna. Wszyscy trzej mają rozpaczliwie długie spodnie, spadające im w rozlicznych fałdach na płaskie stopy proletarjatu. Elektryczność ujawnia jakoś dziwnie nędzę tła i poszczerbienie serwisu, zużycie portjer, brud sufitu. To jest banalne i brzydkie. Odrazu odczuć można, iż girlandy miłosnych słów i dreszczyków nie mogą tu znaleźć odpowiedniego nastroju. Nic w tem niema z tego, co musiała mieć w sobie jakaś loggja, na której przedziwne, białe palce rozmaitych madonn muskały ciemne róże i aksamit strojów klęczących u ich kolan rycerzy. Woniały ogrody róż, tuje, poważne czarną barwą, dawały im tło świątynne. Przez marmurową balustradę przerzucona purpurowa, aksamitna draperja wlokła się aż do stóp siedzących kobiet. Splatały się i rozplatały palce, usta, serca... Niezaspokojona ciekawość wzbudzała niepokój, graniczący z rozkoszą. Zachodzące słońce rzucało na wszystko gorące, złote oświetlenie. Kobiety były piękne i biło od nich ciepło, jak od nocy sierpniowych. Brokat złoty ich szat, wyciągniętych silnie na kolanach, lśnił się powabnie. Każdemu mężczyźnie zdawało się, iż znalazł się wobec prawdziwej namiętności. I choć to było kłamstwo, jednak stapiało się w uroku tak wielkiego Piękna, takich barw, linij, doskonałego sharmonizowania się, iż kłamstwo doskonaliło się na wzór Prawdy.

Byli piękni i przeżywali Sen prawie prawdziwej namiętności.

*

Tak było w lodżji i w czasie, gdy kobiety chodziły w brokatach, a mężczyźni u ich stóp klęczeli.

Prosili pokornie — kobiety odmawiały lub zezwalały, nie tracąc ani atomu ze swej gracji i czarującego wdzięku.

Siedemnasty wiek jest bardzo od nas daleki, a patrząc na gabinet, w którym Rena siedzi przy stole milcząca i jakby nieufna, sądzićby można, iż ten „siedemnasty wiek” nie istniał nigdy.

Cztery kobiety i pięciu mężczyzn je kanapki i pije koniak. Różowego ciała kobiet jest pod dostatkiem, bo wszystkie oprócz Reny, są silnie wydekoltowane. Maryla ściśnięta tak silnie, iż łopatki jej tworzą prawie gors odwrotnej strony jej ciała. Surowe prawie decollete uświadomionej panny Janiny zatrzymuje się na punkcie domyślników. Cała „ona” maluje się w tej gazie i pasmanterji. Każe się domyślać, pozwala przypuszczać... nic więcej.

Pomiędzy tą orgją ciał szafirowa szata Reny odbija nader szczęśliwie. Jest odmienna, a więc ciągnie spojrzenia. W pierwszej chwili wszyscy mężczyźni zaprotestowali.

Wszyscy, oprócz Halskiego.

Rena, rozbierając się powoli, przed lustrem śledzi, jakie właściwie strój jej sprawi na nim wrażenie. Obrzucił ją szybko jakby zdziwionym wzrokiem. Widocznie sprawiła mu niespodziankę. Oczekiwał szablonu obnażenia, a spotkała go zazdrosna zasłona. Rena podchwyciła na jego ustach uśmiech, któremu nie potrafi jeszcze nadać znaczenia.

Na troskliwe pytanie Alego, czy nie jest zaziębiona, odpowiada sucho:

— Nie, jestem zupełnie zdrowa.

Halski manewruje tak, aby usiąść przy niej. Rena aż drży od tego samego pragnienia, lecz już trzyma się nakreślonej linji, którą zapoczątkowała swą suknią. — Rozmawia z Weychertową, której redaktor Czyński pomaga przypiąć jakiś zbuntowany i rozfryzowany loczek tuż nad samym karkiem.

— Nie tak... nie tak... — szepleni przystojna kobietka.

Wreszcie siadają do stołu i zaraz Halski zwraca się ku Renie. W oczach jego migoce coś, jakby pragnienie flirtu. Ta noc letnia, płynąca od miasta, wreszcie dwa tygodnie pauzy od powrotu zdziałało swoje. Lecz Rena wymienia z Janką spojrzenie przez baterję koniaków i więdnące wiechcie kwiatów.

I grzecznie, swobodnie pyta:

— Jakże było z odczytem? Wiem z dzienników o wrażeniu „sali”. Lecz pan? Czułeś się swój? Zadowolony ze siebie — nie mówiłeś w pustkę?

Halski odpowiada niechętnie:

— Mówiłem w pustkę.

— Rozumiem! Ja nie miewam odczytów, a często mówię w pustkę.

Roześmiał się ironicznie.

— Nie sądzę. To, co pani ma do powiedzenia, zawsze znajdzie echo.

Rena odsunęła się od stołu i z pod zmrużonych powiek spojrzała na niego przeciągle.

I milczała.

Czekał, że się obrazi i z tego wypłynie ton lekkiego przekomarzania, który doprowadzi go wreszcie do uścisku rąk pod obrusem. Lecz ona patrzyła już teraz senną melancholją w światła kandelabrów.

Sforsował więc:

— Pani się nie obraziła?

Stała się jeszcze bardziej smutną.

— Nie, panie! — odparła powoli. — Za co? Mam to, na co zasłużyłam.

— !!!

— Tak! Zwykle używam do wypowiadania się — mowy, więc nic dziwnego.

Gniew jakiś go ogarnia za ten jej sentyment.

— Jakże ma być inaczej?

— Tak... gdakanie.

— ?...

— Pan sam tak nazywa mowę ludzką. I ma pan rację. Niech pan posłucha, jak się wszyscy rozgdakali dokoła nas...

Rzeczywiście, jak na kołowrotku, jak w kurniku, gdy ptactwu posypią ziarna, warczały zbyteczne słowa, wypluwane masą z ust ludzkich.

— Niech pan patrzy! — Ci milczący kelnerzy mają o wiele więcej dostojeństwa w sobie, niż cała reszta.

I przybrawszy wzrok Madonny, dodaje:

— Nie wyłączając pana.

Czuje, że go stropiła na chwilę. Jest szalenie rada. Ma ochotę porwać serwetkę i zacząć go bić nią po głowie. Jest to ordynarny jakiś odruch, który zbudził się w niej nagłą, zazdrosną falą. Z boku, z jakichś głębi pchnęło się ku niej wspomnienie tej jakiejś nieznanej jego kochanki, z którą spędził te długie tygodnie, w czasie których ona nawet płakała w osamotnieniu.

Lecz profil jej jest dziwnie piękny, choć trochę zaostrzony, a te oczy, nie patrzące na niego, drażnią go dziwnie.

Stara się być łatwym do ustępstw.

— Pani ma rację.

Jaką rację, dlaczego, nie wie. Ale zaraz z miejsca dawnym zwyczajem stara się szukać jej ręki, którą ona powoli, umyślnie opuszcza w dół. Chce z nią kontaktu, potrzebuje go. Musi wyczuć atłas jej skóry. Wie, że gdy się to stanie, opór, który w niej czuje od początku kolacji, zniknie.

Lecz oto staje się rzecz nieprzewidziana:

Rena rękę swoją cofa.

Nie dozwoliła mu nawet musnąć paznogci.

Tych długich pazurów pantery.

Położyła znów rękę na obrusie i jakimś skurczem dzikim wpiła te pazury różowe w obrus.

Patrzy na tę grę Halski i myśli:

— „Gdyby tak we mnie! W mój kark, w moją skórę!”

Przeszywa go dreszcz.

Wzięła go...

I pragnie jej.

Nagle porywa się dookoła stołu krzyk.

Ktoś drzwi otworzył. Wsuwa się mąż polityczny. Właśnie przyjechał z Wiednia. Ledwo wrzucił smoking, już jest na dole, stoi bowiem w Palace Hotelu. Witają go jak zbawcę wygłodzonego miasta. Czepiają się pretekstu, aby być także nietylko erotyczną bandą, zebraną tu dla flirtu. A potem wszyscy odwracają się ku niemu z jakąś przesadną, małomiasteczkową afektacją. I ujawniają tem po prostu brak spójni nawet w zakresie swej namiętności, celem której wyładowania się tu zeszli.

Mąż polityczny, wysoki, giętki, dostatecznie podwatowany tłuszczem, wita ich wachlowaniem ręki. Przybiera ton z maniery tych tam z wyższych stanowisk. Zdaje mu się w tej chwili, że jest naprawdę „figurą”. Wydyma klatkę piersiową i przybiera zagadkową maskę profesjonalnego dyplomaty. Nauczył się zdobić swe wygolone usta półuśmiechem, który jakoby gnieździł w sobie mnóstwo fałszu i kłamstwa.

Pochyla się także kunsztownie. Jak ten, który dużo mówi na trybunie, wspierając się znużony na w kułak złożonych rękach.

Tymczasem mąż polityczny właściwie nie odzywał się do tej chwili nigdy.

— „Na komisjach właściwie!” — odpowiada skromnie, pytany przez niedyskretnych.

Lecz zawsze przedstawia on tu to coś wyższego, niedościgłego, coś trącącego wonią jakby przedpokojów Burgu — coś, co na przeciętnych śmiertelników spada w formach bardzo uproszczanych, jako policja, podatki i tym podobne. Ma swój szyk i działa zwłaszcza na taką Marylę.

Wyciąga ku mnie ręce, garnie się, jubiluje cała w swej obcisłej vieux rose sukni, narzuconej koronką...

— Tu, koło mnie!...

Zatapia w niego oczy. On uśmiecha się dobrotliwie. Jest to jeden z tych mężczyzn, którzy pozwalają się kochać.

Odczuć to zaraz można w sposobie, w jaki usiadł i czeka, aby się nim zajęto. Podniósł wysoko głowę i łaskawie odpowiada na pytania, ogniowo skierowane ku niemu.

— Cóż tam w Wiedniu?...

Maryla opiekuńczo przecina odpowiedź:.

— Nie, nie... proszę odpocząć. Oto koniak, kanapki! On zmęczony! Później!...

— Zajmijcie się sobą!

W gruncie rzeczy odgaduje u Czyńskiego zawisłe na ustach pytanie:

— Cóż Wiedenki?

A że jest zazdrosna o swoją władzę, a raczej cień owej władzy, nie chce tracić iluzji i wywoływać widma owych Wiedenek, szerokich w biodrach i piersiach, odzianych jak papugi i opędzających się wzdłuż Kärntnerstrasse i Grabenu z zaciekłością, godną lepszej sprawy.

Powoli wszystko wraca do normy.

Ręce znikają pod obrusami — jakiś przytłumiony chichot wyrwie się czasem. Jeden Ali błądzi bezczynnie poza krzesłami, przyzywany lub odpędzany w razie potrzeby. Kolacja idzie swoim trybem, niewyraźna i niesympatyczna. Nie jest to orgia, a przecież czuć, że dzieją się tu rzeczy nieprawidłowe i niedozwolone. Od czasu do czasu rozmowa staje się ogólną — jakby ci wszyscy czuli się w obowiązku uczynić coś dla zamarkowania swej przyzwoitości. I zaraz potem głosy się ścinają i rozchodzą, aby zanikać w szept, przecinany chichotem.

Rena jednak, która zawsze doskonale nastrajała się na ten fałszywy ton udanej wesołości, dziś przybrała zupełnie inny sposób. Przeważnie trzyma się odsunięta od stołu, wargę ma wydętą, biust naprzód podany. Od strony Halskiego przebiega po niej jakby dreszcz. Tłumaczy to sobie fizyczną odrazą, jaką budzą w niej reminiscencje jego zbliżenia się do innej kobiety.

Rzuca przez zęby:

— Ach! Jakie nudy!

Halski się dziwi.

— Tu, wśród wesołości?

— To wesołość?

— To więcej niż wesołość! Prawie szał.

Oboje wykrzywili się ironicznie. Odwróciła się twarzą ku niemu:

— Wstrętne!...

— Po cóż pani tu siedzi?

Rzuciła przez zęby:

— Gdzież pójdę?

— A! Więc tak... z nudów — z braku czego innego...

— Tak! — odparła twardo — z braku czego innego!

Uczuła, iż jest gotów, aby zadać jej jedno z tych pytań, któremi zwykł wyprowadzać ją z równowagi.

— A gdyby dane pani było przeżyć jakąś wielką, wspaniałą, klasyczną rozpustę, czy rzuciłaby się pani w nią?

Milczała chwilę.

Ogarnęła sytuację. Nie chciała mu się wydać tak skromną, że aż beztemperamentową. Lękała się również być przed nim spragnioną Messaliną...

Zasłoniła się zagadką.

— To jest rzecz moja! — odpowiedziała, starając się głosowi swemu nadać bardzo zmysłowe brzmienie. Równocześnie jednak przyoblekła twarz w wyraz prymitywnej boskości.

— Tak będzie najlepiej — myślała.

Lecz on zaczął śmiać się nieprzyjemnie.

— Pytanie za silne dla pani — nie wie pani, co z niem począć! Zapomniałem, że pani nie potrafi być ani na chwilę żywiołową. A to jedno coś warte — poza tem nic.

Wyprostowała się z godnością.

— To jedno?

— Tak — w dziedzinie miłości.

— Och! Ciągle ta miłość!...

— Jesteśmy obecnie na tej ścieżce. Po to się tu zeszliśmy. Zdaje mi się przynajmniej. Po to te panie wybrakowały stąd swoich mężów, ta panna swą matkę... Jeżeli się zejdziemy na posiedzeniu jakiegoś komitetu, organizującego coś tam dla... społeczeństwa, to mówić będziemy inaczej, tak samo w dyskusji nad twórczością w jakimś kierunku. Lecz dziś bądźmy szczerzy. Jesteśmy po to, aby krążyć dookoła miłości, więc...

— Miłości!...

— Pasji, żądzy, namiętności, sentymentu. Jak pani chce. Ja to nazywam miłością! — Słowem, Cour d’amour.

— Och,

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 36
Idź do strony:

Darmowe książki «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz