Darmowe ebooki » Powieść » Dzieci ulicy - Janusz Korczak (biblioteka przez internet .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Dzieci ulicy - Janusz Korczak (biblioteka przez internet .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak



1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 26
Idź do strony:
brodą, z łagodnym wejrzeniem, z księgą w dłoni. Dziewica w białej sukni, z wzrokiem w niebo utkwionym, z krzyżem w ręce. Młodzieniec z błyskawicą w oczach, z twarzą wyniosłą i piękną. Chłopię z gałązką zieloną, jasnym wzrokiem, wpatrzonym w dzieci. Kowal z młotem w potężnej ręce wzniesionej. Dzieweczka z liliowym wieńcem na skroniach.

— Jestem Wiarą — zaczęła dziewica — wierzę w Boga dobrego miłosiernego, Opiekuna sierot i opuszczonych, Pocieszyciela nieszczęśliwych; wierzę w Odkupiciela grzesznych, Sędzię występnych, Mściciela podłych. Wierzę w Prawdę i Dobro.

— Jestem Miłość — rzekł młodzieniec — kocham ludzi: kocham tych, którzy godni miłości, współczuję z tymi, których kochać nie mogę. Miłością jestem, dzieci.

— A ja — Nadzieją jestem — mówi chłopię. — Mam przekonanie, że ludzie coraz lepsi będą, coraz szczęśliwsi; mam przekonanie, że wiara i miłość muszą zapanować w sercach ludzi, że „do światła wiedzie nasza ścieżka”22.

— Cnotą mnie nazwano — mówi dziewczę z wiankiem liliowym na skroniach — Wiara, Miłość i Nadzieja to siostry moje młodsze. Kto ze mną, ten z nimi.

— Nauka — miano moje — szepce starzec — jam brat przyrodni tych czworga, jam ojciec ich i syn, jam bez nich zerem, i zerem oni beze mnie. Jam wiedza, jam światło, a oni są ciepłem moim. Czym byłoby słońce, gdyby tylko blaski dawało, a nie nieciło ciepła; czym byłoby słońce, gdyby ciepło dawało, a światła nie nieciło? Myśmy słońce duszy ludzkiej.

— Nazywam się Praca — mówi kowal — jam niewolnik, przyjaciel, towarzysz i wychowawca moich poprzedników. Pracą jestem, zawsze z nimi, przy nich.

Znikł obraz i jego miejsce zajął trzeci portret; przedstawiał on też sześć postaci. Na pierwszym planie stara żebraczka w łachmanach, z fioletową twarzą, szyderczo przymrużonymi oczyma; jedną ręką uniosła wyżej kolan szmatę i brudną nogę ustawiła jak w tańcu. Obok niej mężczyzna blady, zniszczony, z opiłą twarzą i nienawistnym spojrzeniem. Dalej dziewczyna w brudnym odzieniu, z wzrokiem bezmyślnym i uśmiechem nieokreślonym na ustach. Wyrostek pijany z czapką z oderwanym daszkiem na bakier, z rękami w kieszeniach podartych spodni. Dziewczynka w łachmanach. Mężczyzna w kajdanach, w szarym aresztanckim ubraniu. Chłopiec z papierosem w ustach.

— Jestem niewiara — zaczyna żebraczka — w nic nie wierzę, wszystko jest wymysłem, ot, drwię z was i siebie, z łachmanów moich i nędzy, ot, tańczę sobie.

— Jestem nienawiścią — mówi mężczyzna pijany — nienawidzę wszystkich i wszystko. Nie zbliżać się do mnie, gdym pijany, bo plunę, a w ślinie mojej trucizna.

— Bezmyślność jestem — mówi, jąkając się dziewczyna, otwiera usta do słów dalszych i milknie w głupim uśmiechu.

— Nieopatrznością fi, fiu! się zowię — mówi wyrostek — fi! fiu! kpię sobie z waszych sądów. Dajcie wódeczki, o nic więcej fi! fiu! nie proszę. Źle pić, niezdrowo, niemoralnie. Fi! fiu! śmiejcie się z tego.

— Nieuctwo jestem — mówi dziewczynka — nic nie wiem, nic nie umiem, niczegom nie uczona. Dajcie mi państwo na chleb, bom głodna. Nic nie wiem, nic nie umiem, znam tylko głód i chłód.

— Występkiem zwą mnie — mówi mężczyzna w kajdanach. — Noszę kajdany, bo jestem kajdaniarz, bo kradłem, bom zabijał. Ciach, mach! i już po człowieku.

— A ja, mili moi, jam brat ich, ojciec, syn i przyjaciel — kończy chłopiec — jam wódz ich i niewolnik. Lenistwem jestem, do usług.

Jeszcze chwilę znaczył się na ekranie obraz. Mańka i Antek znali te postacie.

I znów tylko dwoje dzieci na obrazie, dwoje dzieci-sierot pod drzewem. I znów wielkie miasto w dali. I znów hrabianka Irena mówi:

— Siedzi dwoje dzieci małych pod drzewem, dwoje dzieci opuszczonych, dzieci-sierot. Siedzą one pod drzewem i patrzą w dal, a tam miasto, do którego wejść mają, którego nie znają. Ciekawość, niepokój i radość serca ich przepełniają. Jak zwie się to miasto? Imię jego: „Życie”. Co im to miasto-życie w darze przyniesie?

Przedstawienie skończone.

Dzieci poszły do swoich pokojów.

„Kłamstwo, wszystko to kłamstwo” — myślał Antek.

Nie wiedział chłopiec, gdzie tkwiło to kłamstwo, nie wiedział, co w obrazach tych go raziło, ale czuł, że ta pani, która czytała powiastkę, nic nie wie, nic nie rozumie.

„Głupie — zakończył swoje rozumowanie — wszystkim im klepek brak, wszyscy są wariaci. Trzeba uciec koniecznie”.

Nie tknął obiadu, leżał na łóżku z szeroko otwartymi oczami i myślał, w czym tam było kłamstwo i co go gniewało.

„Co oni tam wiedzą?”

A hrabia, który obserwował Antka przez okienko, sądził, że już duszę jego zdobył, a teraz właśnie na długo ją tracił.

Gdy zmierzch zapadł, Antek wstał, rozejrzał się po pokoju, zbliżył się do drzwi, czy kto nie patrzy przez dziurkę od klucza, narzucił palto, otworzył okno i jednym skokiem znalazł się w ogrodzie. Przebiegł szybko przestrzeń dzielącą go od od muru, spostrzegł ławeczkę stojącą pod wysokim drzewem; konary rozłożystej gruszy wznosiły się nad murem. Już wskoczył na ławkę, już chwytał za pierwszą gałęź, gdy poczuł, że ktoś mu kładzie rękę na ramieniu.

— Czego pan chce? Niech mnie pan puści.

Zarucki posadził go łagodnie na kolanach i począł mówić. Mówił długo i płynnie. Antek nie przerywał mu ani jednym słowem. Zarucki mówił coraz prędzej. A drzewo szumiało nagimi konarami, a wiatr chłodny ich mroził.

Gdy Zarucki ukończył, Antek zapytał go po długiej chwili milczenia:

— Po co pan plecie o tym, o czym pan nie ma pojęcia?

I Antek teraz mówić zaczął.

Treścią ich rozmowy były „dzieci ulicy”.

— Nie, proszę pana, my wcale nie jesteśmy źli ani głupi, tylko my mamy inną dobroć i inny rozum, bo wy uczycie się na książkach, a my zupełnie inaczej. Nas uczy, bo ja wiem kto...

— Życie, ludzie — rzekł Zarucki.

— No tak. Wy macie jednego nauczyciela, a my stu. At, co tu mówić. Ja panu tylko powiem, że wy wszyscy nic o nas nie wiecie i już.

Rozmowa trwała długo, a drzewo szumiało nagiętymi konarami.

— Jest u nas jeden żebrak i złodziej. Nazywamy go „chwatem”, chociaż już się teraz zapił. Ale kiedyś był okropnie silny. Cyrk płacił mu po 25 rubli, żeby się mocował z siłaczami i żeby się pozwalał pokonać. A ogłoszenia były, że jak kto zwycięży siłacza, to dostanie 500 rubli. I on tak kilka razy pozwalał się przewracać, ale mu się znudziło, to i sam raz przewrócił siłacza. Myśli pan, że wziął 500 rubli? „Nie, powiada, umowa była, że ja się mam dać pokonać; ja złamałem umowę i nic nie chcę”. Jeszcze przeprosił. A na drugi dzień złapali go, bo kradł komuś zegarek. Albo są u nas „loniarze” — to tacy mali złodzieje. Taki złodziej skradnie coś, a jest jeden, który za opłatą oddaje. „Daj — mówi — tyle i tyle, a rzecz będzie leżała tu i tu”. I nie było zdarzenia, żeby skłamał. Bo my, proszę pana, mamy honor.

Zarucki słuchał i czuł, że ten malec otwiera mu oczy na cały nieznany mu świat, że ani on, ani ci wszyscy pisarze, z dzieł których badał duszę „dzieci ulicy” — nie znali jej i stąd ten bezmiar błędów w postępowaniu z nimi, w działalności filantropijnej dla nich.

Antek mówił teraz, a oczy mu lśniły; czuł, że imponuje temu nieznanemu opiekunowi, że teraz on jest we władzy Antka, i to mu sprawiało niewysłowione zadowolenie.

— My potrafimy być i dobrzy, i grzeczni, ale z nami trzeba delikatnie, bo my umiemy bronić swego honoru. Żeby kto był nie wiem jak pijany i zły, to jak go kto potrąci wypadkiem23 i przeprosi, to on mu nic nie powie, ale niech go nie przeprosi, to bieda mu. My nie każdego okradamy. Jest u nas jeden doktór, to wcale drzwi nie zamyka od swego mieszkania, a niechby mu kto co ruszył, no, to już byśmy wiedzieli, co takiemu zrobić. Bo ten doktór jest dla nas dobry i zna nas, że my ani tacy źli, ani tacy głupi, jak wam się zdaje. A jak kto chce być dla nas dobrym, a nie zna nas, to my go ocwanimy, oszukamy. Ja wiem, że Mańce pana obrazki się podobały i teraz pewnie beczy, i będzie się uczyła, i będzie dobra, ale ja wiem, że te obrazki to głupstwo i kłamstwo. Pan myśli, że jak ta żebraczka upije się i tańczy, i mówi różne słowa, to ona jest wesoła. A jakże, wesoła. Ona wie, że było jej kiedyś lepiej, a teraz jej źle i że musi umrzeć niedługo, to ona naumyślnie śpiewa i tańczy, żeby kto się nie domyślił, że jej jest źle. Bo niehonorowo jest u nas martwić się i już. Bo po co kto ma wiedzieć, że mnie jest źle?... No, ale ja tu gadam, a trzeba iść.

— Zostań Antoś, choć czytać się nauczysz.

— A na co mi czytanie? Jak ja się będę uczył, to ktoś będzie mnie uczył, a ja nie chcę, żeby mnie kto uczył; bo ja chcę być zawsze nauczycielem. My strasznie dumni jesteśmy, proszę pana.

— A po co żebrzecie?

— My nie żebrzemy, proszę pana, my tylko oszukujemy. Jak ja panu mówię prawdę i pan mi da dziesiątkę, to to jest żebranina, ale jak ja panu nakłamię i pan mi co da, to to jest tylko „naciągnięcie”, a nie żebranie. A jak ja od swojego co dostanę, to to jest przysługa. Widzi pan?...

Antek śmiał się, widząc zdziwienie Zaruckiego.

— My dumni jesteśmy...

— I skryci — dodał w zadumie hrabia.

— A tak. Jest u nas śmieciarka. Jak jej się powie „panna Zosia” — to kamieniami rzuca. My ją zawsze tak gniewamy, bo to okropnie śmieszna baba. Każe się nazywać „pani Michałowa”; taka ona pani Michałowa, jak ja pan Michał. I ona dumna ze swego śmieciarstwa. Ja wiem, że wy tego nie rozumiecie, bo wy zawsze się przed kimś kłaniacie, a my nie. A wie pan dlaczego? Bo wy boicie się, żeby nie być biednymi, a my się nędzy nie boimy wcale... No, ja idę...

— Chodź na chwilę, oddamy ci twoje papiery.

— Nie, ja tu zaczekam — opierał się Antek. — Niech mi pan odda moje ubranie, a ja panu oddam pana ubranie.

— Nie. Antoś, weź je sobie.

— Nie chcę.

— Przecież chciałeś w nim wyjść.

— To co innego: jakbym uciekł, toby znaczyło, że ukradłem, a nie dostałem z łaski.

— Proszę cię, weź to ubranie jako zapłatę, żeś mnie tylu rzeczy nowych nauczył.

— A tak, to co innego.

Hrabia wrócił do pałacu, po kwadransie wyszedł z siwym sługą niosącym kuferek.

— Masz tam trochę rzeczy i książki. Daj mi słowo, że nie sprzedasz tych książek.

— Daję słowo.

— A tu masz pieniądze na drogę.

Antek podał mu rękę, hrabia pocałował go w czoło.

— A jak ci tam źle będzie, wracaj do nas.

— A pan niech weźmie Jędrka Marcinowego na moje miejsce.

Antek dał mu adres chłopca.

— Nie pożegnasz się z Mańką?

— E, nie potrzeba.

Otworzyła się żelazna brama. Przeszli przez aleję lipową, przez drogę, przez most, do wsi, zaszli do mieszkania rządcy.

— Hrabia prosi o bryczkę i konie.

W kwadrans później Antek jechał w stronę stacji z papierosem, który wziął od parobka. Puszczał kłęby dymu w sam nos staremu Grzegorzowi i gwizdał jakąś piosnkę wesołą.

Od rana wiedział, że uda mu się dzień dzisiejszy. „Nabrał”, stanowczo nabrał hrabię; dostał piętnaście rubli i ten kuferek. Pewnie mu tam nakładli sporo różnych rzeczy.

Do Warszawy wraca, do miasta — no, naopowiada niestworzonych bajek o swojej podróży.

Ciekawa rzecz, jak go tam przyjmą, co powiedzą, co ojciec zrobił z pieniędzmi, czy rozeszła się wieść o jego niezwykłym wyjeździe.

Antek śpiewał coraz weselej.

— O której odchodzi pociąg?

— Poczekasz do odejścia z pół godziny.

Ot, już wieś mijają, już wzgórza, już drugą, trzecią wieś, już las, już drogę, która prowadzi do stacji. Widać plant kolei.

A oto i stacja.

Grzegorz kazał dać dwie szklanki herbaty.

— A haraku?

— Dobrze.

— Ja zapłacę.

— Nie potrzeba.

— A pan nie pije?

— Nie.

Wypili, zakąsili.

Już Antek ma bilet. Już pociąg nadjechał.

— No, do widzenia. Niech pan podziękuje temu panu. Co on za jeden?

— Hrabia.

— Hrabia? — dziwi się Antek.

Pociąg rusza.

Antek siedzi w pustym prawie przedziale trzeciej klasy. Jakiś chłop leży na ławce i chrapie, dwóch Żydów półgłosem szwargocze, jakaś kobieta śpi z dzieckiem na ręku.

Antek wyszedł na platformę.

I nagle dwie łzy zabłysły mu w oczach, rosły, napływały, aż stoczyły się po policzkach. „Nabrał” i hrabiego, i Grzegorza: skrył, że ciągnie go coś do nich, że pragnąłby ucałować rękę przygodnego opiekuna, że pragnąłby, gdy tak siedział na kolanach, rzucić się na szyję i zapłakać. Skrył, że pragnął całą duszą zostać tam u nich. Skrył to wszystko, ale teraz już może sobie płakać do woli: nikt go nie podpatruje.

Antek drzemał trochę, myślał trochę, znów drzemał, aż zasnął na dobre.

Dwa razy budzono go, pokazywał bilet.

Raz wyszedł i kupił sobie buteleczkę wódki. Omal się nie spóźnił.

Pociągnął dwa łyki i wesoło mu się zrobiło.

Jest wolny, zupełnie wolny.

Nie wie sam jeszcze, co zrobi ze swą swobodą, ale czuje, że jest mu dobrze.

Zasnął.

Obudził się.

— Warszawa!

VI. Stypa

W pobliżu stacji, w jednym z domów, obowiązki stróża pełnił pan Wojciech. Pan Wojciech przed dziewięcioma laty przywędrował był z trojgiem dzieci ze wsi, dziś ma już ich sześcioro. Najstarszy Bartek wałęsał się razem z Antkiem po ulicach, był nawet przez czas pewien jego przyjacielem, potem chłopcy zerwali

1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Dzieci ulicy - Janusz Korczak (biblioteka przez internet .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz