Bankructwo małego Dżeka - Janusz Korczak (biblioteka online darmowa .TXT) 📖
Mały Dżek zakłada klasowy sklepik. Zyski z handlu przyborami szkolnymi mają pomóc całej klasie spełnić marzenie o wspólnym rowerze…
Janusz Korczak, opowiadając o przygodach grupy uczniów trzeciej klasy, przekazuje czytelnikom solidną dawkę podstawowej wiedzy na temat ekonomii. Stary Doktor rozumie dziecięce dylematy: skąd wziąć pieniądze i jak je dobrze wydać. Szczerze i zabawnie objaśnia im te sprawy, pisząc np.: „Znam wypadek, gdzie matka zupełnie poważnie dowodziła, że lepiej kupić szalik na szyję niż parę gołębi, że ważniejsze są kalosze niż łyżwy”.
90 lat później dzieci zbierają na inne zabawki, ale „Bankructwo małego Dżeka” pokazuje uniwersalne zasady i w sympatycznej formie przypomina o odpowiedzialności.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Bankructwo małego Dżeka - Janusz Korczak (biblioteka online darmowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Pani nawet próbowała objaśnić, dlaczego robi się cień, ale nie wszyscy dobrze zrozumieli. Bo szkło jest przezroczyste — to prawda, ale z czego zrobione są promienie, trudno było wyrozumieć.
To znów chłopcy układali arytmogryfy64 i wymyślali z głowy szarady. Morris narysował rebus własnego pomysłu. Fil do spółki z Sillem ułożyli wierszyk, do którego Barnum dodał melodię, tak że można było śpiewać. Rozmawiano często, która książka ładna, która nudna, kto woli powieści historyczne, kto fantastyczne. I Gade był zachwycony, że zgodnie z wskazówkami książki O hodowli kwiatów nauczył psa służyć, warować, aportować i nawet rozpoznawać literę a.
— Jak nauczę psa czytać, przyprowadzę go do szkoły.
Jednym słowem, w trzecim oddziale rozpoczął się żywy ruch umysłowy.
Dżek miał długą i poważną rozmowę z panią. Gdyby Dżek był dorosły, a nie mały chłopak, z trzeciego oddziału, napisałbym, że Dżek odbył z panią — konferencję.
— Proszę pani — mówi Dżek — podobno uczniowie siódmego oddziału mogą kupować w szkole zeszyty, pióra, ołówki i różne rzeczy. I jeden uczeń ten sklep prowadzi.
— Istotnie — mówi pani — siódmy oddział ma kooperatywę. Czy chcesz spróbować coś podobnego i w trzecim oddziale?
Dżek nic nie odpowiedział, ale pani sama się domyśliła, że chce.
— Widzisz, chłopcze, w siódmym oddziele65 są już starsi uczniowie. Dobrze piszą, dobrze rachują. Obawiam się, że nie dasz rady.
Dżek uważnie patrzy na panią i czeka.
— Bo ja wiem. Z biblioteką doskonale sobie poradziłeś, ale kooperatywa jest o wiele trudniejsza.
— W szafce jest tyle wolnego miejsca — mówi Dżek. — Cała półka jest pusta. Mam tuzin bąków.
— Czego tuzin?
— Bąków drewnianych.
— Po co?
— No, do puszczania. Takie, co się batem pogania i się kręcą. W sklepie kosztuje po dwa centy, a ja kupiłem cały tuzin za dziesięć centów. Na gwiazdkę będą mogli kupić dla braci i sióstr na prezent.
— Więc bardzo chcesz spróbować?
Dżek nie odpowiedział, ale pani się domyśliła.
— Bardzo się boję — mówi pani. — Bo trzeba ci wiedzieć, że z własnymi pieniędzmi może każdy robić, co chce, i liczyć je albo nie liczyć. To jego rzecz. Z cudzymi pieniędzmi trzeba być niesłychanie ostrożnym. Kontrola musi być najściślejsza. Trzeba prowadzić książkę wpływów i wydatków; każdy wydatek musi być stwierdzony rachunkiem.
— Przecież przyniosłem rachunki od mister Tafta i od introligatora.
— Przyniosłeś. A czy posiadasz zaufanie klasy? Czy nie kłócą się z tobą?
— Teraz nie. Każdy dostaje na próbę gorszą książkę, a jeśli ją zwróci w porządku, dostaje lepszą. Każdy musi sprawdzać, że książka jest cała, a jak się jedna kartka kiwa, to zaraz przylepiam. Nie wolno trzymać książki dłużej niż tydzień. Sandersa i Dżona zupełnie wyrzuciłem z czytelni.
— A jednak dochodzą mnie skargi.
— Wiem, pewnie Doris.
— Skąd wiesz, że ona?
— Już teraz tylko ona się kłóci. Właściwie i ona nie powinna brać książek, ale mniejsza o to.
— No, tak. Ale od czego zaczniesz? Jak ty sobie to wyobrażasz?
— Wywieszam ogłoszenie, że kto chce należeć do kooperatywy, niech przyniesie pięć centów. Raz na tydzień urządzam posiedzenie, żeby powiedzieli, co kupić. No i kupuję, biorę rachunek, no i każdy bierze, ile chce, z rabatem, a potem kupuję coś innego. Nawet mogę nie brać od nich pieniędzy, bo mi zostało siedemdziesiąt osiem centów.
— Toś66 nie odebrał całego dolara? — zdziwiła się pani.
— Wcale nie miałem odebrać tyle. Przecież wydałem tylko osiemdziesiąt siedem centów, więc mi zostało trzynaście. Potem mi zwrócili sześćdziesiąt cztery centy i jeszcze później siedem. Jeszcze wydałem sześć centów dla Mary.
— Kto to jest?
— Moja mała siostrzyczka.
Dżek się zaczerwienił, bo skłamał. Wydał dla Mary tylko pięć centów, a jeden cent schował na pamiątkę. Tego jednego centa Dżek nie chciał wydawać; zawinął go w zieloną bibułkę i włożył do pudełka wyłożonego watą. Był to cent, który mu dała Nelly.
— A co kupiłeś siostrzyczce Mary?
— Kupiłem jej dwa ciastka, dwa aniołki — taki obrazek, a za resztę cukierków. Chciałem kupić figurkę dla mamy, ale mogę zaczekać.
— A dla siebie nic nie kupiłeś?
Dżek wzruszył ramionami.
— Więc ci później dopłacili tylko siedem centów? — dziwi się pani.
— No tak, jak mi pani oddała te sześćdziesiąt cztery centy, to potem Gill dał mi dwa centy, Drel67, Hamilton, Parkins, Watson, Karr — po cencie.
— A inni?
— Może nie mają albo zapomnieli.
— Czy zapisałeś sobie, kto ci zwrócił?
— Kiedy i tak pamiętam.
Pani pocałowała Dżeka w czoło.
Dorośli mają taki jakiś zwyczaj, że jak z nimi rozmawiać albo się o coś zapytać, ni stąd, ni zowąd wezmą i pogłaszczą albo pocałują. To znaczy, że im się spodobało.
— No i mam jeszcze dwa pióra, gumę, cztery nowe stalówki i jedną raz używaną.
— Dlaczego raz używaną?
— Pożyczyłem Nelsonowi, bo mu wpadła do kałamarza i nie miał czym pisać.
Pani pogłaskała Dżeka po głowie.
— Więc słuchaj, Dżek. Tobie bardzo się śpieszy, ale trudno: zaczekaj parę dni. Dowiem się, kto prowadzi kooperatywę w siódmym oddziele.
— Wiem, proszę pani, on się nazywa Horton.
— Ach, i to nawet wiesz.
Często dorośli się dziwią, że dzieci coś wiedzą. Jakby trudno było dowiedzieć się, jeżeli komuś bardzo zależy.
— Więc rozmówię się z Hortonem, żeby ci pokazał, jak prowadzi rachunki, żeby ci wszystko objaśnił. Masz wprawdzie dobrą pamięć, ale wszystkiego pamiętać nie można, więc trzeba zapisywać. Tymczasem rozmów się z Klaryssą, czy zechce ci w tym dopomagać.
— Klaryssa mi już nie pomaga — szybko powiedział Dżek.
— Dlaczego? — zdziwiła się pani.
— Powiedziała, że i tak sam wszystko robię, więc po co ma się nazywać, że jest bibliotekarką?
— Pokłóciliście się?
— Nie. Tak sobie odeszła.
— A jednak byłoby dobrze, żeby ci ktoś w pisaniu przynajmniej pomagał. Bo bardzo brzydko piszesz.
— Nelly ładnie pisze.
— I ty możesz się nauczyć, tylko musisz popracować. I błędnie piszesz.
— Miałem tylko trzy błędy.
— Ale Harry napisał bez błędu.
— Bo on jest pierwszym uczniem.
— A ty nie możesz być pierwszym uczniem?
— Nie może przecież być dwóch pierwszych.
Pani się roześmiała i do kancelarii wszedł kierownik.
— Co to, zbroił coś? — zapytał kierownik.
— Nie, rozmawialiśmy o naszych sprawach. To jest właśnie bibliotekarz Fulton, o którym panu mówiłam.
Kierownik podał pani palto, pani powiedziała coś, ale pewnie po francusku, bo Dżek nie zrozumiał. Potem pani pożegnała Dżeka i wyszli, bo już było po lekcjach.
Na korytarzu stał Fil.
— Cóżeście tak długo gadali?
— No, nie wiesz? O kooperatywie.
— Pozwoliła?
— Dopiero mi powie za parę dni.
— Na pewno pozwoli. Wiesz, co powiedziała o tobie kierownikowi?
— No co?
— Że jesteś „szczególny chłopak”. Daj pyska, brachu, ty jesteś szczególny, a ja mam ruchliwy umysł.
— Co znaczy: „szczególny chłopak”? — zapytał się Dżek.
— Choroba tam ich wie. Ja ci mówią, że się z nią kierownik ożeni.
— Dlaczego?
— Już ja się na tym znam. Jak wychodzili, to ją trącił czy coś i powiedział: pardon.
— Więc co?
— Jak kawaler z panną zaczynają: pardon i merci, to się na pewno ożenią.
— A co znaczy: merci?
— Merci to po francusku: dziękuję.
Dżek przypomniał sobie, że tak właśnie powiedziała pani, kiedy kierownik podał w kancelarii palto. Jak ten Fil wszystko wie — tylko szkoda, że taki łobuz.
— Ach, Fil, żebyś ty był spokojniejszy!
— A co ja robię?
— No, pomyśl tylko, czy można o pani mówić: „choroba ich wie”.
— Głupi. Przecież nie na panią tak powiedziałem, tylko w ogóle.
— I mówisz, że pani się ożeni z kierownikiem?
— No i co w tym złego? Wezmą się pod rączkę i będą sobie chodzili.
I złapał Dżeka pod rękę.
— Znów zaczynasz na ulicy.
— A ulica to kościół czy co? W domu nie można, w szkole nie można, więc gdzież, u licha, można? Dawniej ludzie żyli po dwieście lat, a teraz niecałe sto. Więc trzeba się trochę ruszać po świecie. Bo ty może myślisz, że jestem łobuz.
— Może nie?
— A właśnie, że nie. Jestem tylko lekkomyślny, bo mój stryj był lekkomyślny, a ja się w niego wrodziłem. Rozumiesz? To nie moja wina wcale. Bo jak się kto w kogo wrodzi, to już zdechł pies: nie ma rady.
Dżek był bardzo zadowolony, kiedy Fil krzyknął mu nagle: „pardon, merci”, uczepił się z tyłu samochodu68 i pojechał.
Bo Dżek chciał w samotności pomyśleć nad rozmową z panią.
Właściwie dlaczego dorosłym się zdaje, że dzieciom zawsze się spieszy? Przeciwnie, Dżek nawet woli, że pani da mu dopiero za parę dni odpowiedź. Poczeka, ułoży sobie tymczasem dokładnie cały plan, jak się zabrać do trudnej sprawy.
Bo jeżeli naprawdę trzeba dużo pisać, a Nelly się nie zgodzi? Pani wspomniała, że jakieś książki trzeba pisać. Co to znów za książki?
Do obiadu zostało pół godziny, więc Dżek wstąpił do mister Tafta. On musi wiedzieć.
— Mister Taft, przychodzę do pana z prośbą. Jeżeli będę prowadził kooperatywę, będę dużo u pana kupował: dla całej klasy. Ale niech pan objaśni, co znaczy — „książka wpływów” i „książka wydatków” — i ile te książki kosztują, i jak się to pisze? Obiecał mi pan wynagrodzić krzywdę wyrządzoną niesłusznym podejrzeniem; nie gniewam się już na pana, chcę zostać pana przyjacielem. Zdaje się, że będę potrzebował pańskiej pomocy w wielu sprawach. Pan rozumie: kooperatywa — to nie jakaś tam biblioteka. Nawet szósty oddział nie ma jeszcze, dopiero siódmy. I co właściwie znaczy „kooperatywa”?
Mister Taft nałożył okulary, wyjął dwa kajety z kantorka, kazał Dżekowi usiąść i Dżek odbył drugą, tym razem prawdziwą już finansową konferencję.
I o dwadzieścia pięć minut spóźnił się na obiad. I dostał od matki taką sobie, niedużą burę.
Jacy są rozmaici, najrozmaitsi na świecie ludzie. Na przykład Fil Russel69 i William Pennell. Jeden chwili nie może na miejscu usiedzieć, drugi rusza się jak niedźwiedź. Jakiś czas nawet nazywali Pennella niedźwiedziem. Nazywali go jeszcze ciamarą, serdelkiem i: „i wiesz, co ci powiem”. Ale potem przestali, bo jedni widzą, że właściwie nie ma go za co przezywać, a inni uważają, że nie warto. Bo Pennell wcale się nie obraża, jak go przezywają. Przez całe dwa lata Pennell bił się tylko raz, a właściwie się nie bił, tylko wytargał za włosy, podrapał i ugryzł, i to kogo? — dziewczynkę. Prawda, że tą dziewczynką była Doris. Rety, co się wtedy działo! Pani mało nie zemdlała, że podrapano jej ukochanego aniołka. To nawet dziwne, że przez dwa lata jedna tylko Doris, i to raz jeden tylko, potrafiła rozzłościć Pennella. Bo tak to się tylko uśmiechał. A zaczynali z nim wszyscy, którzy lubią drażnić się i dokuczać.
Pennell był dobry nawet chłopak, tylko bogaty. Z początku przynosił kakao w termosie. Termos to taka flaszka, że jak wlać coś gorącego, nie ostygnie. Pennell pozwalał każdemu oglądać, więc mu stłukli dwa termosy, a one są bardzo drogie. Po drugim przyszła matka Pennella na skargę i potem pani chowała mu kakao do szafki. Ale trzeci termos stłukł już na ulicy, więc przestali. Zaczął przynosić na śniadanie jajka, serdelki, sielawy (bardzo drogie ryby), jabłka, wiśnie, pomarańcze. Z początku prawie zawsze ktoś mu zjadał śniadanie, nie całe, ale trochę. Zaczęło się od kakao, bo każdy chciał spróbować, czy naprawdę gorące. Był czas, kiedy nawet sam się pytał: „Czy chcesz jeden serdelek?” albo „Czy chcesz pół pomarańczy?” Bo przestali już brać od niego, bo klasa się na tych gniewała, nazywali ich żebrakami, pętakami i mówili, że im oczy wyłażą. Więc dali pokój.
Ubranie miał Pennell ciepłe i bogate, ale zawsze brudne. Nos wycierał rękawem, chociaż miał chustkę, którą często gubił, i pończochy mu opadały. Bardzo był nieporządny. Jak czego nie zostawił w klasie, gubił na ulicy. Ale mówił, że na ulicy. Pennell nie był kłamczuch i nie lubił się skarżyć; mówił prawdę, jak go się zapytać. I to się niektórym nie podobało. Przez jakiś czas żartowano tak, że się pytali:
— Williamek70, kto ci zjadł śniadanie?
Inny powiedziałby: „Tobie co do tego?”, a Pennell nie.
— Kto mi zjadł śniadanie?... Jedno jajko zjadł Robin, a drugie jajko sam zjadłem.
— A jajeczko było smaczne? — pyta się kpiarz.
— Smaczne było — poważnie odpowiada Pennell.
— A kto zjadł wisienki?
— Wisienki to nie pamiętam. Jadł Sill, Higgs, a więcej już nie pamiętam.
Pieniędzy miał Pennell też strasznie dużo, ale kupował tylko, jak go ktoś namówił. Jak się zaprzyjaźnił z żarłokiem, wydawał wszystko na ciastka i cukierki — tylko fundy urządzał. To znów dziewczynkom kupował pierścionki.
— Co ty taki facet, że dziewczynkom prezenty dajesz?
— Kiedy mnie proszą.
I dopiero chłopcy na dziewczynki: zaczynają się wyśmiewać, że prezenty sobie każą kupować. Dopiero Una71 wyrzuciła pierścionek przez okno, Rosa oddała i jeszcze nawymyślała, że daje i wymawia. Ale to wcale nieprawda, bo Pennell ani trochę nie wymawiał. Skończyło się z pierścionkami, znów zaczął się fotografować: co tydzień z kim
Uwagi (0)