O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame (biblioteka dla dzieci .TXT) 📖
Najpopularniejsze książki dla dzieci napisane po angielsku, „Alicję w Krainie czarów”, „O czym szumią wierzby” oraz „Kubusia Puchatka”, choć powstałe w różnych czasach, mają wspólną cechę. Zaczęły się od historyjek, które dorośli, improwizując, opowiadali bliskim sobie dzieciom. Mimo literackiego opracowania, „O czym szumią wierzby” zachowuje cechy bajek do poduszki opowiadanych przez autora swemu synowi: pełnych ciepła i humoru, gdzie bohaterem kolejnych przygód jest raz jeden, raz inny z przyjaciół, zaś fabuła czasem snuje się niespiesznie, a czasem pędzi w zawrotnym tempie.
Oto Kret, który pewnego wiosennego dnia, zniecierpliwiony nużącym robieniem porządków w mieszkaniu, rzuca wszystko i wychodzi na zewnątrz. W górze wzywa go nieznany świat! Wałęsając się po okolicy, dociera do brzegu Rzeki, czegoś, czego nigdy wcześniej nie widział. Mieszkający w pobliżu Szczur Wodny namawia go na wspólną przejażdżkę łodzią. Tak zaczyna się ich przyjaźń. Dzięki Szczurowi po pewnym czasie Kret zyskuje nowych znajomych: zarozumiałego i impulsywnego Ropucha, właściciela Ropuszego Dworu, oraz żyjącego na uboczu mądrego Borsuka. Przyjaciół czeka wiele przygód.
- Autor: Kenneth Grahame
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame (biblioteka dla dzieci .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Kenneth Grahame
— Ale co się z nimi stało? — spytał Kret.
— Któż to może wiedzieć? — powiedział Borsuk. — Ludzie przychodzą, mieszkają jakiś czas, budują, gromadzą dostatki... i odchodzą. Taki już mają zwyczaj. Ale my pozostajemy. Borsuki były tu, jak słyszałem, na długo przed powstaniem miasta, teraz znowu są borsuki. Wytrwałe z nas stworzenia. Możemy się wyprowadzić na jakiś czas, ale czekamy, czekamy cierpliwie i znowu wracamy. I tak będzie zawsze.
— Ale co się stało, gdy ci ludzie wreszcie się wynieśli? — spytał Kret.
— Kiedy odeszli, silne wiatry i długotrwałe deszcze wzięły się do roboty. Pracowały pilnie, bez wytchnienia, rok po roku. Być może i my, borsuki, dopomogliśmy im trochę we własnym skromnym zakresie, któż to może wiedzieć? Wszystko rozpadało się, rozpadało coraz bardziej, aż stopniowo miasto zamieniło się w ruinę, zostało zrównane z ziemią i wreszcie znikło zupełnie. A potem na tym miejscu wszystko zaczęło rosnąć. Rosło coraz wyżej, nasiona stały się sadzonkami, a sadzonki drzewami w lesie, paproć i ciernie pośpieszyły z pomocą, nagromadziły się warstwy przegniłych liści; wezbrane zimą strumyki przynosiły ziemię i piasek, które pokrywały wszystko i równały. Z czasem nasze mieszkania były znów gotowe, więc się wprowadziliśmy. Tam, w górze nad nami, działo się to samo: przyszły zwierzęta, miejsce im się spodobało, więc się wprowadziły, zakwaterowały, rozmnożyły i dobrze im się dzieje. O przeszłość się nie troszczą, przeszłość nigdy zwierząt nie obchodzi, nie mają czasu nią się zajmować. Było tu oczywiście sporo pagórków i nierówności, ale to właśnie było dla nas korzystne. Zwierzęta nie kłopoczą się także i przyszłością, przyszłością, w której ludzie może się znowu wprowadzą na pewien czas, nie ma w tym nic niemożliwego. Obecnie Puszcza jest dość gęsto zamieszkana przez istoty złe, dobre i obojętne, ot, zwykłe zbiorowisko, nie chcę nikogo wyszczególniać. Na świat składają się różne elementy. Coś mi się zdaje, że i ty się o tym osobiście przekonałeś.
— Oj tak! — odpowiedział Kret, a lekki dreszcz wstrząsnął nim.
— No, no! — rzekł Borsuk, klepiąc go po ramieniu. — To było twoje pierwsze zetknięcie się z „Nimi”. Nie są oni tacy straszni. Wszyscy musimy żyć i pozwolić żyć innym. Ale jutro uprzedzę ich i myślę, że odtąd już cię więcej nie będą dręczyć. Moi przyjaciele mogą sobie chodzić po tym kraju, gdzie im się żywnie podoba, już moja w tym głowa!
Gdy powrócili do kuchni, zastali Szczura, który krążył w podnieceniu po pokoju. Atmosfera podziemia przygnębiała go i działała mu na nerwy, zdawał się obawiać, że Rzeka mu ucieknie, jeśli jej nie dopilnuje. Włożył więc płaszcz i znów zatknął za pas pistolety.
— Chodź już, Krecie — rzekł niecierpliwie, kiedy tylko ich spostrzegł. — Musimy za dnia wyruszyć. Nie mam ochoty spędzać jeszcze jednej nocy w Puszczy.
— Wszystko pójdzie dobrze, kawalerze — odezwała się Wydra. — Idę przecież z wami, znam na pamięć każdą ścieżkę. A jeśli trafi się jakaś głowa, której wypadnie dać szturchańca, możecie z całą ufnością polegać na mnie.
— Nie martw się, Szczurku — dodał spokojnie Borsuk. — Moje korytarze ciągną się dalej niż przypuszczasz, z kilku stron wychodzą na brzeg Puszczy, chociaż nie mam ochoty, aby wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy już naprawdę będziecie musieli wyruszyć, poprowadzę was krótszą drogą, a tymczasem rozgośćcie się i siadajcie jeszcze.
Lecz Szczur był niespokojny, chciał wracać i pilnować swej Rzeki, więc Borsuk znów wziął latarkę i poprowadził ich krętym, wilgotnym, dusznym tunelem, częściowo wyrąbanym w skale, częściowo wykopanym w ziemi. Tunel to schodził w dół, to się podnosił i zdawał się ciągnąć przez szereg mil. Wreszcie zwierzęta ujrzały światło dzienne, przebijające przez splątaną roślinność, która zwisała nad wylotem tunelu. Borsuk pożegnał ich szybko, wypchnął ich z pośpiechem przez otwór, a potem zasłonił go starannie pnączami, suchymi liśćmi i gałęziami, by nadać wszystkiemu możliwie naturalny wygląd, i zawrócił do domu.
Przyjaciele znaleźli się na skraju Puszczy. Za sobą mieli skały, zarośla i piętrzące się splątane korzenie, przed sobą — bezmiar spokojnych pól, obramowanych linią płotów, które czerniały na śniegu. W oddali przebłyskiwała dobrze im znana stara Rzeka, a nisko na widnokręgu wisiało czerwone, zimowe słońce. Wydra, która znała wszystkie przejścia, podjęła się przewodnictwa, szli więc gęsiego, kierując się w stronę odległej kładki. Tam przystanęli na chwilę i obejrzawszy się, objęli wzrokiem Puszczę, a potem szybko ruszyli ku domowi, ku ognisku na kominku i wszystkim dobrze znanym przedmiotom, na których igrał blask płomieni. Czekał na nich szmer Rzeki, szumiącej wesoło za oknami, Rzeki, którą znali i której ufali, Rzeki, która mimo zmiennego usposobienia nie zaskoczyła ich nigdy przykrą niespodzianką.
Kret dążył naprzód, oczekując z niecierpliwością chwili, gdy znajdzie się znowu w domu, wśród dobrze znanych, ulubionych przedmiotów. Uświadomił sobie jasno, że jest zwierzątkiem związanym z uprawnymi polami i żywopłotami, z wyoraną bruzdą, z pastwiskiem, z dróżką wymarzoną na wieczorne spacery, z wypieszczonym ogrodem. Nie dla niego szorstkość, uparta wytrzymałość lub zgiełk walki, towarzyszące życiu na łonie dzikiej przyrody. Kret musi być mądry, musi trzymać się przyjaznych miejsc, w których sądzono mu przepędzić życie, oczekują go tam swoiste przygody, zdolne wypełnić całe jego istnienie.
Owce zbiły się w gromadę i napierały na płot, dmuchały przez delikatne nozdrza, tupały cienkimi nóżkami, odrzucając w tył łebki, a lekka para unosiła się w mroźne powietrze z zatłoczonej zagrody. Kret i Szczur śpiesznie mijali owce, obaj byli w doskonałych humorach, śmiali się i rozprawiali z ożywieniem. Szli na przełaj przez pola, powracając z całodziennej wyprawy w towarzystwie Wydry: polowali i przeszukiwali wyżyny, skąd brały swój nikły początek niektóre dopływy ich własnej Rzeki. Unosiły się już nad nimi cienie krótkiego zimowego dnia, a mieli jeszcze przed sobą spory kawał drogi. Przeprawiali się właśnie z trudem przez podorywkę18, zdając się na los szczęścia, kiedy usłyszeli beczenie owiec. Pośpieszyli ku nim i po chwili odkryli wydeptany ślad prowadzący do zagrody owiec, co im ułatwiło zadanie, a przy tym zaspokoiło to „coś”, coś subtelnego i czujnego, co tkwi w każdym zwierzęciu. Ślad bowiem mówił nieomylnie: „Macie słuszność, ta droga prowadzi do domu”.
— Tak tu wygląda, jakbyśmy zbliżali się do wioski — rzekł Kret z wahaniem, przyśpieszając kroku, w miarę jak ślad zamieniał się w ścieżkę, a ta znów — w brukowany gościniec. Zwierzęta wolą trzymać się z dala od wiosek, a własne gościńce, bardzo uczęszczane, wyznaczają samodzielnie, nie biorąc pod uwagę kościoła, poczty, czy karczmy.
— Ach, nic nie szkodzi! — powiedział Szczur. — Jest już późna godzina, o tej porze roku wszyscy siedzą w domu: mężczyźni, kobiety, dzieci, psy, koty. Wszystko gromadzi się przy ogniu. Przemkniemy spokojnie, bezpiecznie, bez kłopotów. Jeśli chcesz, możemy spojrzeć na ludzi przez okna i zobaczyć, co porabiają.
Szybko zapadająca grudniowa noc otuliła już całkiem wioskę, gdy Szczur i Kret podeszli do niej, stąpając lekko po pierwszym, z rzadka prószącym śniegu. Niewiele mogli dostrzec: po obu stronach drogi widniały tylko mroczne kwadraty czerwonopomarańczowego koloru, tam gdzie światło lampy czy ogniska sączyło się z okien domów w ciemną przestrzeń. Większość okratowanych okien nie miała zasłon, a dla tych, co patrzyli z zewnątrz, mieszkańcy zgromadzeni wokoło stołu z herbatą, zajęci ręczną pracą czy też rozmawiający i gestykulujący wesoło, odznaczali się ową pełną wdzięku swobodą, którą najtrudniej przyswaja sobie rutynowany aktor — owym naturalnym urokiem właściwym tym, którzy nie mają pojęcia, że są obserwowani. Obaj widzowie przechodzili swobodnie od jednego teatru do drugiego i sami będąc daleko od własnego domu, patrzyli z niejakim smutkiem na kota, którego głaskano, na rozespane dziecko, brane pieszczotliwie w ramiona i niesione do łóżeczka, lub na zmęczonego mężczyznę, który przeciągał się, wytrząsając fajkę nad kłodą dymiącą w kominku.
Wrażenie domowego ogniska, małego bezpiecznego świata, zamkniętego w czterech ścianach, skąd wyklucza się — zapominając o nim — wielki i ważny świat zewnętrznej przyrody, promieniowało najsilniej z pewnego okienka o spuszczonej zasłonie. To okno wyglądało na tle nocy niby zwykła matowa szyba. Tuż przy białej zasłonie wisiała klatka, a każdy jej szczegół, każdy drut czy grzęda, nawet wczorajsza kostka cukru o zaokrąglonych brzegach, rysowały się bardzo wyraźnie. Puszysty mieszkaniec klatki, siedzący na środkowej grzędzie z łebkiem głęboko schowanym pod skrzydło, zdawał się tak bliski, iż Kret i Szczur mieli wrażenie, że mogliby go łatwo pogłaskać, gdyby tylko zechcieli. Nawet delikatne końce jego nastroszonych piórek odcinały się jasno na oświetlonym ekranie. Kiedy mu się przyglądali, śpiący ptaszek poruszył się niespokojnie, zbudził się, otrząsnął i podniósł łebek. Ujrzeli rozwarty dziób, jakby ziewający z nudów. Ptaszek rozejrzał się, znów wsadził łebek pod skrzydło, a nastroszone piórka stopniowo opadły. W tej chwili ostry wiatr uderzył z tyłu na zwierzątka, drobne ukłucia lodowatego deszczu zbudziły ich jakby ze snu. Kret i Szczur uświadomili sobie, że stopy mają przemarznięte, a łapki zmęczone, od domu zaś dzieli ich daleka i żmudna droga.
Kiedy znaleźli się już poza wsią, gdzie nagle kończyły się zabudowania, doleciał ich z mroków po obu stronach drogi zapach przyjaznych pól, dodając sił do przebycia długiej przestrzeni — przestrzeni, za którą leżał dom, przestrzeni, u której kresu — jak dobrze wiemy — czeka nas szczęk zasuwy, nagły błysk ognia i widok znanych przedmiotów, co witają nas jak dawno niewidzianych wędrowców zza morza.
Kret i Szczur posuwali się naprzód ostrożnie, w milczeniu, pogrążeni w myślach. Kret rozmyślał przeważnie o kolacji. Ponieważ było ciemno, a okolicy nie znał — przynajmniej tak mu się wydawało — szedł więc posłusznie śladem Szczura, powierzając mu całkowicie kierownictwo. Co się zaś tyczy Szczura, wysunął się swoim zwyczajem nieco naprzód, wtulił łebek w ramiona, a oczy wlepił w ścielącą się przed nim prostą, szarą drogę. Nie zwracał więc uwagi na biednego Kreta, którego nagle dosięgło wezwanie podobne do elektrycznego wstrząsu.
Ludzie dawno już zatracili ten najsubtelniejszy ze zmysłów i nie mają nawet odpowiedniej nazwy na wzajemne porozumiewanie się zwierzęcia z otoczeniem, żywym czy też martwym. Mają na przykład jedyne słowo „węch” dla wyrażenia szeregu subtelnych drgań, które dzień i noc przemawiają do nozdrzy zwierzęcia, szepcząc wezwania i ostrzeżenia, pociągając je i odstręczając. Taki właśnie tajemniczy, czarodziejski zew dosięgnął wśród ciemności Kreta. Ten zew przyszedł nagle, uderzył w dobrze znaną strunę, która odezwała się skwapliwie, mimo że Kret nie mógł sobie na razie przypomnieć, o co chodzi. Stanął jak wryty na tropie, węszył tu i tam, usiłując uchwycić ponownie cienką nić, telegraficzny prąd, który go tak poruszył. Chwila niepewności... i znów odnalazł nić, a z nią przypłynęła gwałtowna fala wspomnień.
Dom! Oto, co znaczyły te pieściwe wezwania, te łagodne podmuchy unoszące się w powietrzu, te niewidzialne rączki, które starały się pociągnąć Kreta w jednym kierunku! Dom musi być w tej chwili zupełnie blisko. Jego dawny dom, który opuścił w pośpiechu i nigdy nie odwiedził od dnia, kiedy po raz pierwszy odkrył Rzekę! Domowe ognisko słało dziś swych wywiadowców i posłów, aby go pochwycili i przywiedli. Od chwili ucieczki w ów pogodny ranek Kret nie poświęcił ani jednej myśli dawnemu domowi, pochłonęło go nowe życie, jego przyjemności, niespodzianki, wrażenia nieznane i pociągające. Teraz, wraz z falą dawnych wspomnień, dom zarysował się przed nim w ciemności. Był mały i ciasny, i ubogo wyposażony, ale był jego własnością. To był dom, który Kret sam dla siebie zbudował, dom, do którego powracał radośnie po całodziennej pracy. A najwidoczniej i temu domowi było dobrze z Kretem, tęsknił za nim i pragnął jego powrotu, przemawiał do niego za pośrednictwem węchu, słał wezwanie smutne i pełne wyrzutu, ale pozbawione gniewu i goryczy. Przypominał żałośnie, że jest tuż, bliziutko i że tęskni za Kretem.
Głos był wyraźny, wezwanie jasne, Kret musi mu być posłuszny, musi iść za nim natychmiast.
— Szczurku! — zawołał w radosnym podnieceniu. — Stój! Wracaj! Jesteś mi potrzebny! Wracaj natychmiast!
— Chodź, Kreciku, chodź, nie marudź! — odparł Szczur wesoło, sunąc dalej.
— Błagam cię, Szczurku, stój! — prosił biedny Kret z bólem serca. — Nie rozumiesz, o co chodzi. To mój dom, mój dawny dom! Doleciał mnie jego zapach, jest tu niedaleko, naprawdę, całkiem blisko! Muszę tam iść, muszę! Wróć, Szczurku, proszę cię, błagam, wracaj!
Tymczasem Szczur odszedł już daleko, za daleko, aby słyszeć wyraźnie, o co chodzi Kretowi, za daleko, aby uchwycić dojmujący ton bolesnej prośby w jego głosie. Był przy tym zaniepokojony pogodą, bowiem i on wywąchał coś, co wyglądało bardzo podejrzanie, coś, co zapowiadało zbliżanie się śniegu.
— Nie możemy się teraz zatrzymywać! — odkrzyknął. — Przyjdziemy jutro poszukać tego, czego szukasz. Boję się zatrzymywać, już późno i zbliża się śnieg, i nie jestem pewien, czy dobrze idziemy. Potrzebny mi twój nos, Krecie, chodź prędko, chodź! — i Szczur podążył dalej, nie czekając na odpowiedź.
Biedny Kret z rozdartym sercem stał samotnie na drodze, a gdzieś głęboko w jego wnętrzu wzbierało gorzkie łkanie. Czuł, iż wkrótce wybuchnie niepohamowanym płaczem. Lecz jego wierność dla przyjaciela wytrzymała tę ciężką próbę. Ani mu przez myśl nie przeszło, że mógłby Szczura opuścić. A tymczasem fale płynące z dawno opuszczonego domu prosiły, szeptały, zaklinały, a wreszcie zaczęły żądać. W ich zaczarowanym kole Kret nie śmiał się dłużej ociągać. Z wysiłkiem, od którego niemal pękało mu serce, spuścił łebek i podążył posłusznie śladem Szczura. A tym czasem słabe, łagodne zapachy drażniły mu wytrwale nozdrza, wyrzucając mu nową przyjaźń i obojętną, zimną niepamięć.
Z trudem dogonił Szczura, który nic nie podejrzewając, zaczął paplać wesoło o tym, co zrobią po powrocie, o kłodach wesoło płonących na kominku w salonie, o kolacji, jaką ma zamiar przyrządzić.
Uwagi (0)