O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame (biblioteka dla dzieci .TXT) 📖
Najpopularniejsze książki dla dzieci napisane po angielsku, „Alicję w Krainie czarów”, „O czym szumią wierzby” oraz „Kubusia Puchatka”, choć powstałe w różnych czasach, mają wspólną cechę. Zaczęły się od historyjek, które dorośli, improwizując, opowiadali bliskim sobie dzieciom. Mimo literackiego opracowania, „O czym szumią wierzby” zachowuje cechy bajek do poduszki opowiadanych przez autora swemu synowi: pełnych ciepła i humoru, gdzie bohaterem kolejnych przygód jest raz jeden, raz inny z przyjaciół, zaś fabuła czasem snuje się niespiesznie, a czasem pędzi w zawrotnym tempie.
Oto Kret, który pewnego wiosennego dnia, zniecierpliwiony nużącym robieniem porządków w mieszkaniu, rzuca wszystko i wychodzi na zewnątrz. W górze wzywa go nieznany świat! Wałęsając się po okolicy, dociera do brzegu Rzeki, czegoś, czego nigdy wcześniej nie widział. Mieszkający w pobliżu Szczur Wodny namawia go na wspólną przejażdżkę łodzią. Tak zaczyna się ich przyjaźń. Dzięki Szczurowi po pewnym czasie Kret zyskuje nowych znajomych: zarozumiałego i impulsywnego Ropucha, właściciela Ropuszego Dworu, oraz żyjącego na uboczu mądrego Borsuka. Przyjaciół czeka wiele przygód.
- Autor: Kenneth Grahame
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame (biblioteka dla dzieci .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Kenneth Grahame
— Oczywiście, proszę pana — odrzekła polna mysz z uszanowaniem. — Podczas świąt nasze sklepy bywają otwarte do późnych godzin.
— Posłuchaj więc — powiedział Szczur. — Pójdziesz natychmiast ze swą latarką i przyniesiesz mi...
Tu Szczur zniżył głos. Kreta dochodziły tylko strzępy długiego wywodu.
— Uważaj, aby były świeże... Nie, funt24 wystarczy... Koniecznie „Bugginsa”... nie chcę innej marki... Nie, najlepsze. Jeśli tam nie będzie, pójdziesz do innego sklepu... Tak, oczywiście, domowej roboty, nie w puszkach... Postaraj się załatwić to jak najlepiej.
W końcu zadźwięczały pieniądze podawane z łapki do łapki, polna mysz otrzymała wielki kosz na zakupy i oddaliła się śpiesznie ze swą latarką.
Polne myszy zasiadły rzędem na ławce, machając tylnymi łapkami, i dopóty przygrzewały sobie odmrożenia, aż łapki zaczęły je swędzić i szczypać. Kret nie potrafił wciągnąć myszy do rozmowy na ogólne tematy, przeszedł więc do spraw rodzinnych. Każda mysz musiała mu powiedzieć imiona licznych sióstr i braci, którzy, jak się okazało, byli jeszcze mali i dlatego nie pozwolono im jeszcze chodzić z kolędą, mieli jednak nadzieję, że w następnym roku uzyskają na to zgodę rodziców.
Tymczasem Szczur oglądał etykietę na butelce piwa.
— Widzę, że to „Old Burton” — zauważył z uznaniem. — Jesteś mądry, Krecie. Tego nam właśnie było trzeba, możemy sobie zrobić polewkę z piwa. Przygotuj wszystko, a ja tymczasem odkorkuję butelki.
Przyrządzenie polewki zajęło im niewiele czasu, wsunęli żelazny saganek w rozżarzone serce ognia. Wkrótce każda mysz polna popijała gorący trunek, kaszląc, dławiąc się i śmiejąc, i ocierając oczy. Zapomniały zupełnie, że kiedyś było im zimno.
— Ci chłopcy dają przedstawienia teatralne — tłumaczył Kret Szczurowi. — Sami układają sztuki, a potem je wystawiają. Całkiem dobrze im to wychodzi. Zeszłego roku zagrali pyszną rzecz. Bohaterem sztuki była polna mysz wzięta do niewoli przez korsarzy. Musiała wiosłować na galerze, a kiedy uciekła i powróciła do kraju, dowiedziała się, że jej ukochana wstąpiła do klasztoru. Hej ty, mały! Pamiętam, że występowałeś w tej sztuce. Wstań i zadeklamuj nam jakiś wyjątek.
Mysz polna, do której Kret się zwrócił, wstała, przestępując z łapki na łapkę, rozejrzała się po pokoju i... zapomniała języka w pyszczku. Towarzysze dodawali jej otuchy, Kret perswadował i zachęcał, Szczur uciekł się nawet do gwałtownego środka i trząsł ją za ramiona, ale mysz nie mogła opanować tremy. Wszyscy kręcili się gorliwie wokół niej, niby przewoźnicy, co według przepisów Królewskiego Towarzystwa Humanitarnego ratują topielca, który długi czas przebywał pod wodą. Wtem zasuwa szczęknęła, drzwi się otworzyły i ukazała się polna mysz z latarką, zgięta pod ciężarem kosza.
Nie było już mowy o przedstawieniu, gdy wysypano na stół solidną zawartość kosza. Szczur objął komendę, a każdy musiał czymś się zająć. Przygotowano bardzo szybko kolację i Kret jak we śnie zasiadł na pierwszym miejscu. Miał przed sobą stół — niedawno pusty — zastawiony teraz znakomitymi przysmakami. Widział rozpromienione pyszczki swych małych przyjaciół, którzy nie tracąc czasu, rzucili się na jedzenie, a wreszcie sam, okropnie zgłodniały, zaczął wsuwać smakołyki, dostarczone jakimś cudownym sposobem, i myślał sobie, jak szczęśliwie mu się udał powrót do domu. Przy jedzeniu rozmawiali o dawnych czasach, myszy polne zdawały Kretowi sprawę z najnowszych miejscowych plotek i odpowiadały, jak umiały najlepiej, na setki zapytań, które im stawiał. Szczur mówił mało albo milczał, ale uważał, czy każdy gość ma wszystkiego pod dostatkiem i pilnował, aby Kret niczym się nie kłopotał i nie niepokoił.
Wreszcie polne myszy odeszły z tupotem, dziękując i życząc „wesołych świąt”. Zabrały pełne kieszenie upominków dla małych siostrzyczek i braciszków, którzy zostali w domu. Gdy drzwi zamknęły się za ostatnią myszą i ucichł szczęk zasuwki, Kret i Szczur podsycili ogień, przysunęli fotele do kominka, przyrządzili sobie jeszcze po jednej szklance piwnej polewki do poduszki i zaczęli omawiać wydarzenia dnia. Wreszcie Szczur, ziewając od ucha do ucha, oświadczył:
— Wiesz, stary Krecie, nie mogę powiedzieć, że mi się chce spać, gdyż to za mało. Po prostu padam ze zmęczenia. Ten tapczan na prawo pewno twój? W takim razie ja się kładę na tamtym. Cóż za rozkoszne mieszkanko! Wszystko pod ręką!
Wdrapał się na tapczan, owinął się szczelnie kołdrami i od razu zapadł w sen, który objął go niby żniwiarka biorąca w ramiona pokos jęczmienia.
Kret, radosny i zadowolony, złożył z rozkoszą łebek na poduszce. Lecz nim zamknął oczy, pozwolił im błądzić po swym dawnym pokoju i rozkoszować się blaskiem ognia, który igrał na dobrze znanych, miłych sprzętach lub oświetlał je łagodnie. Te sprzęty przez długi czas stanowiły nieświadomie jakby część Kreta, a teraz, nie żywiąc do niego urazy, przyjmowały jego powrót z uśmiechem. Radosny nastrój Kreta był zasługą taktownego postępowania Szczura. Kret zdawał sobie jasno sprawę, że jego mieszkanko jest proste i niewyszukane, nawet ciasne, ale równie jasno widział, jak silnie jest do niego przywiązany, i oceniał wartość takiej przystani dla zwierzęcia. Nie pragnął wcale porzucać nowego życia i jego wspaniałych przestrzeni, nie miał zamiaru odwracać się od słońca, powietrza i wszystkiego, co od nich brał, aby wślizgnąć się z powrotem do swojego domu i pozostać w nim. Życie tam w górze zbyt silnie do niego przemawiało. Nawet tu, w swojej norze, Kret czuł jego wezwanie, wiedział, iż musi wrócić na szerszy świat. Lecz z przyjemnością myślał, że ma dokąd się schronić, ma własny domek i te sprzęty, które go tak radośnie witają. Czuł, że zawsze może tu liczyć na serdeczne przyjęcie, pełne prostoty.
Był pogodny ranek na początku lata. Rzeka wróciła do swego normalnego łożyska i zwykłej bystrości nurtu, a upalne słońce zdawało się wydobywać wszystką zieloność ukrytą w ziemi, podciągało wzwyż, rzekłbyś, sznurami, wszystkie krzaki, wszystkie sadzonki. Kret i Szczur wstali skoro świt i zajęli się pilnie sprawami związanymi z łodzią i otwarciem żeglarskiego sezonu: malowali i politurowali, naprawiali wiosła, zaszywali poduszki, szukali zaginionych haków i tak dalej. Kończyli właśnie śniadanie w małym saloniku, omawiając z przejęciem plan dnia, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
— O, do licha! — rzekł Szczur, który miał pyszczek umorusany jajkami. — Mój Kreciku, skończyłeś już śniadanie, idź zobacz, kto to taki.
Kret poszedł otworzyć, Szczur usłyszał zdziwiony okrzyk, a po chwili drzwi od saloniku rozwarły się z impetem i Kret oznajmił głosem pełnym namaszczenia:
— Pan Borsuk!
Był to doprawdy zdumiewający wypadek, żeby Borsuk przyszedł do nich — czy w ogóle do kogokolwiek — z oficjalną wizytą. Zwykle, gdy zaszła taka potrzeba, czyhało się na niego przy żywopłocie, wzdłuż którego prześlizgiwał się wczesnym rankiem lub późnym wieczorem, albo też przyłapywano go w jego mieszkaniu w środku Puszczy, a było to trudne zadanie.
Borsuk wsunął się ociężale do pokoju i stanął, patrząc z powagą na przyjaciół. Szczur upuścił łyżeczkę i otworzył pyszczek ze zdumienia.
— Wybiła godzina! — oznajmił Borsuk uroczyście.
— Jaka godzina? — spytał Szczur, spoglądając z niepokojem na zegar.
— Spytaj raczej: czyja godzina? — odparł Borsuk. — Godzina Ropucha. Jego godzina. Obiecałem, że wezmę się za niego, jak tylko zima minie na dobre, i dziś zamierzam spełnić swoją obietnicę.
— Godzina Ropucha, no tak! — zawołał radośnie Kret. — Wiwa-a-at! Pamiętam! Nauczymy Ropucha rozumu!
— Dziś rano — ciągnął dalej Borsuk, zasiadając w fotelu — dowiedziałem się z pewnego źródła, że mają przysłać na próbę do Ropuszego Dworu nowy samochód o niezwykle potężnym silniku. Może w tej chwili właśnie Ropuch nakłada na siebie ten ohydny strój, tak przez niego lubiany, i z dość przystojnego Ropucha zmienia się w przedmiot, na którego widok każde rozsądne zwierzę dostaje nerwowego ataku. Trzeba działać, póki czas. Pójdziecie zaraz ze mną do Ropuszego Dworu, musimy dokonać dzieła ocalenia.
— Masz słuszność! — zawołał Szczur, zrywając się. — Ocalimy biedne, nieszczęsne stworzenie! Nawrócimy go! Będzie najżarliwszym z nawróconych Ropuchów.
Puścili się więc w drogę, aby spełnić miłosierne posłannictwo, a Borsuk kroczył na ich czele. Gdy zwierzęta wędrują w towarzystwie, zwykle idą gęsiego, tak każe rozsądek i przyzwoitość. Nie rozłażą się po całej drodze, gdyż to utrudnia wzajemną pomoc w razie nagłej potrzeby czy niebezpieczeństwa.
Kiedy dotarli do wjazdowej alei Ropuszego Dworu, zobaczyli stojący przed domem — według słusznych przewidywań Borsuka — nowiuteńki czerwony samochód olbrzymich rozmiarów (czerwień była ulubionym kolorem Ropucha). A kiedy podeszli do domu, drzwi wejściowe otwarły się z trzaskiem i pan Ropuch, w samochodowych okularach, w czapce, kamaszach i obszernym płaszczu, zaczął schodzić ze schodów z dumną miną, naciągając rękawiczki.
— Bywajcie, chłopcy! — wykrzyknął wesoło na widok przyjaciół. — Przychodzicie w porę, odbędziemy razem rozkoszną... odbędziemy rozkoszną... roz-kosz-ną...
Gdy Ropuch zauważył surową, nieugiętą postawę swych milczących przyjaciół, nie dokończył zaproszenia, jego serdeczny głos załamał się i ucichł.
Borsuk wszedł na schody posuwistym krokiem.
— Prowadźcie go z powrotem do domu! — rozkazał surowo swym towarzyszom. A gdy mimo oporu i protestów Ropucha wepchnęli go do sieni, Borsuk zwrócił się do szofera, który przyprowadził nowy samochód:
— Bardzo mi przykro, ale nie będzie pan dziś potrzebny. Pan Ropuch zmienił zdanie, nie kupi tego samochodu. Jest to postanowienie nieodwołalne, nie ma pan na co czekać! — Borsuk wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.
— A teraz — zwrócił się do Ropucha, gdy we czterech znaleźli się w sieni — zdejmij przede wszystkim ten śmieszny ubiór.
— Nie zdejmę! — zaperzył się Ropuch. — Co znaczą te zniewagi? Żądam natychmiast wyjaśnienia!
— Rozebrać go! — nakazał krótko Borsuk.
Szczur i Kret musieli rozciągnąć Ropucha na ziemi, nie mogli sobie z nim inaczej poradzić: wymyślał i kopał ich. Wreszcie Szczur na nim usiadł, Kret zaś ściągał z niego kolejno różne części samochodowego rynsztunku, po czym postawili go na nogi. Sporo junackiego25 animuszu wywietrzało mu z łebka wraz ze zwleczonym ubraniem. Teraz, gdy był po prostu Ropuchem, a nie Postrachem Szos, przestępował z łapy na łapę i spoglądał błagalnie to na jedno zwierzę, to na drugie. Zdawało się, że zrozumiał swoje położenie.
— Wiedziałeś, że wcześniej czy później musiało do tego dojść, Ropuchu — tłumaczył Borsuk surowo. — Lekceważyłeś nasze ostrzeżenia, trwoniłeś pieniądze odziedziczone po ojcu. A przez ciebie, przez twoje wariackie jazdy, katastrofy, awantury z policją, dobre imię zwierząt w okolicy zostało narażone na szwank. Niezależność jest rzeczą cenną, lecz my, zwierzęta, nie możemy pozwolić, aby głupota naszych przyjaciół przekroczyła pewne granice. A ty granice te przekroczyłeś. Jesteś na ogół dobrym zwierzakiem, nie chcę więc okazywać zbytniej surowości. Postaram się raz jeszcze przemówić ci do rozsądku. Chodź za mną, dowiesz się, co myślę o twoim postępowaniu. Zobaczymy, czy wyjdziesz z tego pokoju takim samym Ropuchem, jakim jesteś teraz.
Borsuk chwycił silną łapą ramię Ropucha, zaprowadził go do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
— To na nic — rzekł Szczur z pogardą. — Gadanie nigdy nie uleczy Ropucha. Wszystkiemu będzie potakiwał.
Przyjaciele usadowili się wygodnie w fotelach i czekali cierpliwie. Przez zamknięte drzwi dochodził ich nieprzerwany szmer głosu Borsuka. Głos ten pod wpływem krasomówczego zapału to wznosił się, to opadał. Po pewnym czasie zauważyli, że kazanie przerywa miarowy, głęboki szloch, szloch pochodzący najwidoczniej z piersi Ropucha. Ropuch był stworzeniem uczuciowym, obdarzonym miękkim sercem i dawał się łatwo przekonać — przynajmniej na chwilę — o słuszności każdego zapatrywania.
Po upływie mniej więcej trzech kwadransów drzwi się otworzyły: ukazał się w nich Borsuk, prowadząc uroczyście za łapę zgnębionego Ropucha; skóra wisiała na nim na kształt worka, łapki mu drżały, a policzki były mokre od obfitych łez wywołanych wzruszającą przemową Borsuka.
— Siadaj, Ropuchu — rzekł dobrotliwie Borsuk, wskazując krzesło. — Przyjaciele — ciągnął dalej — oznajmiam wam z przyjemnością, że Ropuch uznał wreszcie swoje błędy. Żałuje szczerze swych przewinień. Postanowił wyrzec się samochodów na zawsze, uroczyście mi to obiecał.
— To bardzo pomyślna wiadomość — powiedział Kret poważnie.
— Bardzo pomyślna — powtórzył za nim Szczur z powątpiewaniem — jeśli tylko... jeśli...
Mówiąc te słowa, wpatrywał się bacznie w Ropucha i zdawało mu się, że zauważył coś w rodzaju błysku w jego oku, wciąż jednak smutnym.
— Jeszcze jedno, Ropuchu — ciągnął dalej zadowolony Borsuk — chciałbym, abyś powtórzył tu uroczyście, wobec zgromadzonych przyjaciół, to, co przed chwilą przyznałeś mi w gabinecie. Po pierwsze: że żałujesz swego postępowania i zdajesz sobie sprawę, jakie było szalone.
Nastąpiła długotrwała cisza. Ropuch rozglądał się z rozpaczą na wszystkie strony, a zwierzęta czekały, milcząc z powagą. Wreszcie Ropuch wybuchnął:
— Nie! — rzekł posępnie, lecz z dumą. — Wcale tego nie żałuję. To nie było żadne szaleństwo. To było po prostu cudowne.
— Co? — wykrzyknął Borsuk, wielce zgorszony. — Ty obłudny zwierzaku! Czy nie zapewniałeś mnie dopiero co, tam...
— O tak, tam! — rzucił niecierpliwie Ropuch. — Tam byłbym przyznał się do wszystkiego. Jesteś taki wymowny, kochany Borsuku, tak logicznie dowodzisz, że... Potrafisz wzruszać i przekonywać... Tam mogłeś zrobić ze mną, co tylko chciałeś, wiesz o tym dobrze. Ale zastanowiłem się, przetrawiłem wszystko i doszedłem do przekonania, że właściwie nie żałuję niczego i niczym się nie martwię. Więc po co, u licha, mam mówić to, czego nie myślę?
— A więc nie obiecujesz, że już nigdy nie dotkniesz samochodu? — spytał Borsuk.
— Ani myślę! — odparł Ropuch z naciskiem. — Przeciwnie, obiecuję solennie, że jak tylko zobaczę jakiś samochód, zatrąbię
Uwagi (0)