Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖
Pewna majętna kobieta otrzymuje list od zubożałego wynalazcy, proszącego o sfinansowanie badań nad wynalazkiem, który ma zrewolucjonizować naukę.
Zainteresowana adresatka wraz z panią Martą, zaprzyjaźnioną działaczką dobroczynną, odwiedza mężczyznę w jego domu. Ten opowiada jej historię swojego życia. Okazuje się, że posiadł umiejętność odczytywania przeszłości odbitej w lustrze. Choć wydaje się to wspaniałe — pozwala choćby na podglądanie dam, ujrzenie zmarłych osób lub obserwowanie słynnych ludzi — przysparza wielu problemów…
Zwierciadlana zagadka to jedyna powieść Deotymy, czyli Jadwigi Łuszczewskiej, utrzymana w konwencji fantastyczno-naukowej. Została wydana w „Kronice rodzinnej” w 1879 roku.
Deotyma to polska pisarka drugiej połowy XIX wieku. Znana była przede wszystkim jako improwizatorka poezji i autorka słynnej powieści dla młodzieży Panienka z okienka.
Czytasz książkę online - «Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
Z początku wielki żal mię ogarnął, nie mogłem się po tym zwierciedle odtęsknić, wkrótce jednak inne mię pocieszyły. Zakupywałem ich mnóstwo, z różnych fabryk i różnych epok; nie były to już dla mnie wspomnienia osobiste ani rodzinne, ale za to co za mozaika scen zachwycających lub ohydnych, nieraz tak zagadkowych, że całe noce spać nie mogłem, póki nie schwyciłem ich znaczenia!
Najczęściej przedstawiały się mieszkania bogatych, bo te najwięcej posiadają zwierciadeł. Czasem jednak z najśliczniejszego buduaru widok nagle się przenosił do izby lichwiarza, gdzie biedny sprzęt długo na wykupno czekał. Nabywałem także lustra hotelowe, restauracyjne — te były istnymi kalejdoskopami, pełnymi typów niezmiernie ciekawych, ale mniej mię zajmowały od zwierciadeł familijnych, rzewnie opowiadających dzieje kilku pokoleń. Co tam widziałem tragedii głuchych a rozdzierających! Co kapitalnych komedyjek! Autorowie44 by mię po rękach całowali, gdybym chciał im ten róg obfitości wysypać.
Kiedyś też przyszła mi fantazja kupić małe czworograniaste zwierciadełko o drewnianych ramkach, które w chałupie służyło dziewczęciu wiejskiemu; spodziewałem się najwdzięczniejszej sielanki; prawda, spostrzegłem kilka szczerych uśmiechów, ale jeszcze więcej kułaków po chacie migotających i czerwonych oczu obcieranych fartuchem.
Najlepiej lubiłem zwierciadła wielkich rozmiarów, od stropów do posadzki; w tych mogłem widzieć całe postaci, całe nawet tłumy, i to najczęściej wesołe, bo podobne ozdoby spotykają się tylko po pałacach, i to zwykle w części przeznaczonej do wspaniałych przyjęć. Przed taką kryształową ścianą zasiadałem jakby przed teatrem, gdzie za podniesieniem zaklętej zasłony roztwierał się szereg sal błyszczących od fresków i złota, przedłużonych w tajemnicze oranżerie albo przejrzyste, z marmuru wycinane krużganki. Nie zliczę, ile w tych salach widziałem balów, maskarad, uroczystości dworskich i wszechnarodowych. Nieraz w moim pokoju słońce przyświecało, a tam krocie lamp i świeczników jarzyły się na tle nocnym, i sam nie byłem pewien, gdzie prawda. Sala z wolna zapełniała się tłumem, z którego strojów zgadywałem, w jaką chwilę dziejową wchodzę: raz były długie, medycyjskie staniki, w trójkąt nasadzane klejnotami; inną razą misternie dziergane holenderskie kołnierze i skrzydlate kapelusze z piórami; tu głowy pudrowane, twarze jakby porcelanowe, gdzie indziej mitologiczne półubrania z epoki Dyrektoriatu; raz nawet, na jednym z tych balów, poznałem, wyraźnie poznałem Robespierra, stał cały wąski i wyblakły, jakby jakiś Mefistofeles, co dostał hipokondrii45, oparty o kominek, rozmawiał z kobietą przecudnej piękności; składał ręce, usta musiały szeptać gorące błagania, ale ta gorącość przejmowała mię zimnem; rude włosy jego nieco podnosiły się jakby płomyki, z oczu myślałem, że krew mu wytryśnie. I owa piękność musiała doznawać podobnego wrażenia, ramiona jej drgały jak od mrozu, a usta zacisnęły się arystokratyczną wzgardą; on pewnie prosił o kwiatek z jej ręki, bo nagle swój bukiet cisnęła do ognia w kominku i odeszła, spoglądając przez ramię z ironią. Ach, może to była owa księżna polska, co odrzuciwszy miłość ludowego Jowisza, poszła prosto z balu do więzienia, a z więzienia pod gilotynę?
Pani Marta, cała wychylona od bacznego słuchania, powtarzała:
— Proszę... no proszę...
Pan Cezary, którego wspomnienia tak silnie ożywiły, że nawet jego żółta cera nabiegła różowością, uśmiechnął się po młodzieńczemu i ciągnął dalej:
— Oj! co ja podpatrzyłem scen godnych Romea i Julietty, co wykradzionych dowodów czułości! Gdyby ci ludzie wiedzieli, że zwierciadła umieją mówić, byliby może...
Tu przerwał, po czym kłaniając się figlarnie, dodał:
— A! i panie byłybyście w ogóle ostrożniejsze. Bo już niczego więcej nie napatrzyłem się, jak postaci damskich, i to... w niebezpiecznych godzinach toalety, której zwykłym powiernikiem bywa zwierciadło. Nieraz dziwiono się, że prowadzę życie pustelnicze, że mało uczęszczam na zebrania, że wybrednie patrzę na kobiety. Mogłem wybredzać, kiedy krocie, tysiące ich na mój rozkaz przeciągały przede mną. Od aktorki do królowej, od prababek do prawnuczek, miałem olbrzymią skalę porównania. Były między nimi takie zachwycające, o jakich dzisiejsze pokolenia ani pojęcia nie mają. Nieraz już serce zaczynało mi pukać... zamęt się robił w myślach... ale kiedy wspomniałem, że ta boska postać, co przede mną stoi, gdzieś już pod ziemią w proch się rozsypała, wtedy wszystkie ognie nagle we mnie gasły, patrzyłem z rodzajem uszanowania podobnym do przestrachu i zdawało mi się, że w każdej cudnej twarzy jakby za różową mgłą widzę trupią głowę.
A przy tym... robiłem nieraz nieprzyjemne odkrycia. Ilem ja się napatrzył fałszowanych wdzięków, owych białości i rumieńców, co się dobywają z puszki, owych włosów, co się biorą z pudełka, aj! byłoby czego rozczarować najfanatyczniejszych czcicieli płci pięknej. A jeszcze gorsze niespodzianki duchowe: niejedna z tych piękności, co miała gołębią twarzyczkę i w salonach pewnie słynęła ze słodyczy, przed gotowalnią umiała rozzłościć się na pokojówkę albo i na mężulka jak istna Ksantypa, a wtedy, wierzcie mi, panie, brzydła nie do poznania.
Czasem też trafiały się odkrycia innego rodzaju: raz wynalazłem zwierciadło, przed którym Albrecht Dürer, mając lat trzynaście, wykonał swój własny portret, sławny ów portret, co dziś jest perłą Galerii Albertyńskiej. Inną razą nabyłem wielkie lustro, które długo wisiało w sali gry w Hamburgu; tam toż dopiero napatrzyłem się natury ludzkiej w jej najspiczastszych za rysach! Hogartowskie46 album47. Od granitu do wulkanu, od tygrysa do węża, od Baltazara do Roberta Macaira, wszystkie gatunki graczów48 przeciągały przede mną. Jeden z nich zastrzelił się w moich oczach... a ja płakałem nad nim, bo młodziuchny był i przez jego oblicze przeglądał jeszcze jego anioł stróż przerażony.
Ach, widziałem niejedno samobójstwo... Było małe, nadpęknięte zwierciadełko, co mi opowiedziało życie biednej szwaczki, może paryżanki, bo miała okrągły czepeczek i czarny fartuszek. W oknie wisiała klatka z kanarkami. Poczciwa dziewczynina musiała piekło przejść na ziemi... Opłakany koniec tego głuchego dramatu rozegrał się przede mną: w wieczór nałożyła fajerkę... tegoż dnia, rano, kanarki darowała sąsiadce, pewnie z obawy, aby się razem z nią nie zaczadziły. Ta litość nad ptaszyną maluje całą jej duszę; za samą tę litość nie wątpię, że dziś ma skrzydła.
Bywały i weselsze widowiska. Ach, jak szczęśliwie, że sobie przypominam! Byłbym ominął najciekawsze. Wystawcie sobie, panie, pewnego razu dostało się do moich rąk lustro wcale niepozorne, o wytartych mahoniowych ramach, a w nim zobaczyłem — kogo? Schillera49.
Tu ja wyciągnęłam szyję, wołając:
— Czy być może? Ach, mówże nam pan o nim, jak wyglądał? Co robił?
— Wyglądał bardzo mizernie; pewnie to już była ostatnia epoka jego życia, zapowiedź śmiertelnej choroby widniała wyraźnie w rysach wydłużonych i zwisłych ramionach, przecież każdy, co go zna z portretu, zawołałby od razu: „To Schiller!” Właściwy jego pokój musiał być gdzie indziej, bo tu tylko czasem jego postać się przesuwała; raz jednak widziałem, jak prawie całą noc pisał, a nawet wziąwszy mocną lornetkę, potrafiłem doczytać kilkanaście wyrazów, których osnowa, na wspak odwrócona, przedstawiła mi urywek z Dymitra, co był, jak wiadomo, jego ostatnim, nigdy nie dokończonym dziełem.
— Powiedzże mi pan — zapytałam — jak on pisał? Czy szybko, z rozpędem natchnienia, czy też z długimi namysłami?
— O! nie tylko z namysłami, ale z okropną pracą, z oporem, czasem nieledwie z niechęcią. Nieraz szczuplutką ręką w stół uderzył albo syknął jak osoba, co nie może rozwikłać nieznośnego supła. Często wstawał, chodził po pokoju z założonymi w tył rękami, objaśniał świece (notabene łojowe), popijał z kufelka coś żółtego, może swój ulubiony ponczyk, a może już jakie ziółka? Raz weszła do niego młoda kobieta, bardzo ładna, pewnie jego żona, przyniosła mu świeżą szklanicę napoju, pogadali, uściskała go i poszła, a mój Schiller znów do roboty. Nad jedną stronnicą50 siedział parę godzin; jak zauważyłem, była pewna linia, którą ze sześć razy przemazywał i przerabiał.
— To dziwne — odezwała się pani Marta — przecie taki sławny? Kto by w to uwierzył?
A ja odpowiedziałam:
— Dziwne i niedziwne. Publiczność nie ma wyobrażenia o trudach, niesmakach i przymusach, jakich wymaga każda twórczość. I to najosobliwsze zjawisko, że im dzieło szło trudniej, tym czyta się łatwiej. Niskie ja mam pojęcie o autorach, co sypią krocie tomów jak z rękawa; ci nie mają miłości dla dzieł swoich, nie chodzi im o jakość, ale o ilość, pędzą byle skończyć, a nie wiedzą, że wykończenie jest drugą połową, równie ważną, może nawet jeszcze ważniejszą niż pierwotne tworzenie. Wprawdzie utwór mniejszych rozmiarów da się jednym tchem napisać lub wypowiedzieć, ale to wcale nie znaczy, aby miał kosztować mniej wysilenia od tamtych, o nie! Tylko tu wysilenie streściło się na jedną chwilę, toteż po nim trzeba długo wypoczywać, nim źródło myśli, gwałtownie wyczerpnięte51, znów się powolutku napełni. Dzieła wielkie, o skomplikowanej budowie, nie dają się tak tworzyć za jednym zamachem; autor musi je rozkładać na dni i miesiące, wykonywać je drobnostkowo i obowiązkowo, bo gdyby chciał czekać na tak zwane „chwile natchnienia”, mógłby czasem czekać całe lata, a przy tym... szczerze mówiąc, natchnienie jest potrzebne tylko wtedy, kiedy tworzymy plan dzieła, kiedy idealny jego obraz objawia nam się w swojej promienistej nieskończoności, to jest chwila zachwytu i porywu. Później, kiedy nam przychodzi tę nieskończoność zamknąć w kształty skończone, po ziemsku odmalować to, cośmy widzieli po nadziemsku, wtedy natchnienie już nie tylko nie jest konieczne, ale nawet może staje się szkodliwe, bo odejmuje trzeźwość i rozwagę nieodzowne do każdej technicznej roboty, tak, nie cofam wyrazu, do roboty. Ogół ani się domyśla tych umęczeń i gwałtów, co wewnętrzne życie mistrza czynią podobnym do życia galernika, i może lepiej, że się nie domyśla; straciłby rozkoszne złudzenie, w którym sobie wystawia52, że arcydzieła wyskakują z czoła Jowiszowego jak Minerwa nie tylko pełnoletnia i wspaniała, ale ze zbroją, z hełmem i nawet z koturnami. Pamiętam, we Florencji, zwiedzając pracownię sławnego rzeźbiarza Dupré, wśród wielu posągów mniej więcej ukończonych zobaczyłam jeden, ohydny... Może zresztą on i posiadał wszelkie warunki piękności, ale jakżeż miałam o nim sądzić, kiedy był cały nabity igiełkami, i to od stóp do głów, i to gęsto, prawie jak u jeża? Przestraszona zapytałam, czy to jaki męczennik, czy wyobrażenie jakich tortur, którymi dzicy ludzie pastwią się nad zwyciężonymi? Uśmiano się z moich pytań i wytłumaczono mi, że każdy posąg przechodzi przez istne tortury, kiedy ma być z gliny przeniesiony w kruszec. Trzeba sztyfcikami nurtować matematycznie wszystkie jego wklęsłości, nakłuwać go, oblepiać, poddawać dziesięciu szkaradnym operacjom, a kiedy na koniec z nich wyjdzie, to cały podziobany i pokiereszowany tak, że trzeba znów zagładzać jego tysiączne blizny i ospowatości. Z początku zmartwiło mię trochę to odkrycie... Ja naiwnie myślałam, że posąg po prostu wychodzi jak ulany. Jednak po krótkiej chwili zmartwienie zostało zatarte przyjemnością większego odkrycia: pojęłam, że twórczość wszędzie podlega jednym i tym samym prawom, że wszelka myśl, czy się wyraża farbami, czy kamieniem, nutami czy słowem, zawsze musi przejść przez tortury, a twórca z nią razem. Tylko tłumowi nie pokazuje się posągu, dopóki jest nakłuty igiełkami, ale dopiero wtedy, kiedy go się dźwignie na piedestał.
— I bardzo słusznie — odparła pani Marta. — Rzecz wiadoma, że kto chce smaczno jeść obiad, nie powinien bardzo zaglądać do kuchni. Widok przygotowań odejmuje apetyt.
Pomimo obniżenia tonu, do jakiego te słowa nagle ściągały rozprawę, musiałam przyznać pani Marcie, że jej porównanie jest wyborne. Ale pan Cezary, który, jak dostrzegłam, nie znosi dysonansów, strzelił ku niej wzrokiem niechętnym i coraz więcej do mnie zwracał rozmowę.
— Ach, jak ja odczuwam — powtarzał — wszystko, co pani mówiła! Bo i gonienie za wielkim odkryciem jest także nieustanną twórczością. I tu poszukiwacz zdaje się pogrążony w drobiazgowych, czysto mechanicznych działaniach, a jednak ich celem jest zawsze idea, którą z niebios utopii trzeba ściągnąć na ziemię, a nie ściąga jej się bez rozdarcia i ciężkich wysileń.
— Istotnie — przerwała znowu pani Marta — musiałeś pan użyć niemało fatygi, choćby już tylko z tego ciągłego patrzenia przez oczko w kortynie53; jest czego w końcu przygarbić się i stracić oczy.
— O, przepraszam panią, takie trudności nawet nie wchodziły w rachunek; miałem przecie dosyć sprytu, aby je od razu usunąć. Urządziłem się nie tylko z wygodą, ale jak prawdziwy sybaryta; rozparty na fotelu, miałem zwykle po jednej stronie stolik z książkami i piórami, po drugiej ową kortynę z otworem wyciętym na wysokość oczu i dość obszernym, aby można obie źrenice weń zanurzyć; często go nawet zaopatrywałem w szkło przybliżające. Byłem więc jak człowiek, co sobie siedzi przy oknie z gazetą lub cygarem i tylko kiedy zechce, spogląda na ulicę, a rodzajem pedału mogłem wedle woli przyśpieszać lub zatrzymywać zegarowy pochód przyrządu.
Muszę jednak przyznać, że przedstawiały się pewne nieprzyjemności, na które nie mogłem i nie mogłem wynaleźć środka; i tak na przykład owo wieczne cofanie się w przeszłość było dla mnie długo nieznośnym; trudno sobie
Uwagi (0)