Darmowe ebooki » Powieść » Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76
Idź do strony:
miała, a djabeł zbyt ma wiele do czynienia, aby tak brzydko się przebierał. Ona to była sama w tym nowym stroju, którego pomysł zaczerpnęła z przypomnień o Laurze. Zdało się jej, że co tamta mogła zrobić, to i jej też się uda... Przebrała się po męzku przed granicą i tak zamaskowana stanęła przed panią Dobkową.

W miarę, jak ta domyślała się i poznawała Lassy, coraz większy strach ją ogarniał, drżała nie mogąc przemówić słowa... ścisnęła ręce, nakoniec padła na najbliższe krzesło.

Widmo zbliżyło się ku niej i zawołało schrypłym głosem:

— Cóż to? czy pani mnie teraz nie poznajesz? Widzisz, byłam zmuszoną przybyć sama, mamy przecie z sobą rachunki?

Starościnie słów brakło...

— Ale czegóż jeszcze chcesz odemnie, przeklęta! zawołała zrywając się w końcu, czego? za co? Litując się nad tobą posyłałam co mogłam... nie mogę więcej, ja sama nie mam...

— Ty musisz mieć, przystępując bliżej z gniewem poczęła Lassy. Jak ty mi śmiesz mówić, żeś się litowała nademną, żeś mi dawała może z łaski? Ja się poświęciłam dla ciebie... ja mam prawo do wszystkiego co wzięłaś po nim... Jakto? zapomniałaś więc tego wieczoru? Nie wiesz o niczem? niewinna istoto? A któż to mnie pchnął w tę przepaść? dla kogo ja to zrobiłam? przez kogo cierpię? Ty teraz nic, nic nie wiesz?

— Jam cię nie posyłała ani namawiała do tego? zawołała Dobkowa...

— A któż-to powtarzał mi ciągle, dałabym coby kto chciał, byle mnie od tego człowieka uwolniono! Cóż to znaczyć miało?.. Wszak mówiłam ci, że to zrobię! wszak widziałaś, gdym szła i z czem tam poszłam?

— Cicho! na Boga! cicho! przerwała Dobkowa, czego chcesz!

— Pieniędzy! pieniędzy! złota twego! najęłaś mnie, płać! Ja się nie pytam, masz czy nie, pieniądze lub życie...

Dobkowa padła powtórnie na krzesło, łamiąc ręce, oczyma obłąkanemi wodziła po pokoju, nie widząc jak się od tego straszydła odkupić. Za każdym jej ruchem, Lassy podbiegała, nacierała, bojąc się, by jej nie uszła.

— Słuchaj! przeklęta kobieto, odezwała się po namyśle: słuchaj, dam ci ten raz, dam co chcesz, lecz jedź, precz, precz, i nie pokazuj mi się na oczy. Mnie ty nie zgubisz... nie masz świadków, jam się gotowa wyprzysiądz, mnie familia której imię noszę, obroni... a ty poniesiesz głowę na rusztowanie... ja cię wydam sama! Rozumiesz!

Lassy na chwilę się powściągnęła, jakby rozważała każde słowo powiedziane przez Dobkowę... lecz wkrótce poczęła się śmiać dziko...

— Już to ci ręczę, że jeśliby mi ginąć przyszło, zginiemy obie, bo ja cię nie puszczę... Ja mam w ręku dowody... żeś tego chciała, żeś mi to poddała...

— Czegoż chcesz! ile! mów! skończmy to, nie zamęczaj mnie! krzyknęła starościna.

— Ale czekaj! ty się odemnie nie uwolnisz tak łatwo! Naprzód ja nie myślę ztąd krokiem pójść... boby mnie gotowi poznać. Tu mi bezpiecznie, zostanę... Rób sobie co chcesz... Śpieszyć się nie mam czego, spocznę po drodze, a rachunek nasz długi i niełatwy! Dołożymy drogę, fatygę i na powrót podróż... nie głupiam się teraz dać wyprawić z biczykiem...

Poczęła starościna rozpaczliwemi krokami chodzić po gabinecie, a że godzina gry się zbliżała i goście zaczęli się schodzić, dwa razy zajrzał rotmistrz ciekawy, wywołując ją do stolika.

— Więc czego chcesz! mów... powtórzyła starościna.

Lassy usiadła na kanapce...

— Cóż? pod noc mnie wygnasz!

— Ty tu zostać nie możesz!

— Ja muszę! a gdzież! po gospodach będę się tułała? po nocy mam uciekać? Nie pójdę...

Jakby namyślając się Dobkowa stanęła... Czekaj tu na mnie, ja zaraz powrócę.

Na te słowa Lassy się zerwała i pochwyciła ją za suknię.

— Ani kroku! rzekła, nie puszczę!

— Ja mam gości! ja muszę wyjść!

— Nie pójdziesz... sama tu nie zostanę.

W tej chwili rotmistrza głowa ukazała się we drzwiach, Lassy się zmieszała nieco, a Dobkowa skorzystała z tego, by się wymknąć i drzwi za sobą zatrzasnąć...

— Rotmistrzu! zawołała starościna jakby obłąkana... chciałeś mojej ręki, odmówiłam ci, będę twoją... a uwolnij mnie od tego — djabła. Tu jest Lassy! Lassy, która struła Dobka... chce mnie zgubić, chce mnie odrzeć... chce mnie obwinić... ja o niczem nie wiedziałam! jam niewinna! Rotmistrzu! ratuj! zlituj się!

Poręba stanął jak wryty... Ale cóż ja z nią zrobię! Chyba łajdaczkę uduszę; A to śliczna historja... Czegoż ona chce?

— Pieniędzy! nieustannie pieniędzy!

— Jakto? już jej dawałaś?

— Przez litość.

Rotmistrz zamyślił się mocno, parę razy za klamkę pochwycił i powstrzymał się. Ile ona chce? spytał.

— Ja nie wiem...

— No, to ja się z nią rozmówię, rzekł Poręba, i znowu za klamkę ujął i — wstrzymał się, zadumał, głowę spuściwszy...

— Was dwie... mruknął, a tu jeszcze i mnie trzeciego chcecie wpędzić w matnię... żebym głową nałożył?

— Rotmistrzu! jam niewinna! zawołała Dobkowa. Za całą odpowiedź Poręba spojrzał, uśmiechnął się i ramionami zżymnął.

— Idź! dam jej co chce, zabieraj ją i wywieź precz... jak najdalej, za granicę, za świat...

— A co ręczy, że pieniądze straciwszy, nie wróci? zapytał Poręba, jabym to paskustwo zdeptał... ale plugawa rzecz...

Do drzwi z drugiej strony zaczęła się dobijać Lassy, rotmistrz i Dobkowa weszli razem.

— Cóżeś to asani z siebie za monstrum zrobiła? począł rotmistrz zobaczywszy ją, a to istny djabeł!

Lassy spojrzała groźno...

— Mów, czego chcesz? ile? przerwała starościna, nie ma czasu do stracenia. Rotmistrz waćpanią do granicy odstawi.

— A no, dobrze, choć w takiem towarzystwie niebardzo miłą odbędę przejażdżkę, ale to asani muszę powiedzieć, że gdybyś tu jeszcze raz powróciła to, słowo daję, zduszę...

Lassy krzyknęła odskakując od niego.

— Mów, czego chcesz? powtarzała Dobkowa.

— Nie powiem nic! nie ruszę się! dopóki ten człowiek nie odejdzie, odparła Lassy.

Stali wszyscy, przybyła odsuwała się z obawą od rotmistrza coraz dalej, a w Porębie rosła złość niema widocznie, żyły mu nabrzmiewały na czole i oczy czerwieniały... Starościna powtarzała: mów czego chcesz...

— Ja od tysiąca dukatów nie ruszę i na drogę musicie dać... ja się dla was poświęciłam...

— Milcz... jędzo! tupiąc nogą rzekł Poręba... ale milcz...

Starościna usłyszawszy summę zakrzyknęła...

— Dać jej i niech jedzie, odezwał się Poręba, ja ją odprowadzę. Niech pani idzie po pieniądze, ja zostanę, potem na pocztę i będę służył jejmości za granicę.

— Obłąkanym wzrokiem patrzała stara po przytomnych. Po co mi towarzystwo, ja nie potrzebuję przeprowadzania, rzekła, obejdę się bez waszej łaski, mam z sobą mego... narzeczonego.

Rotmistrz parsknął i splunął.

— Ja dla tego muszę asindźkę wywieźć, choćby się narzeczony miał gniewać, bo mogłabyś zostać i jutro przyjść znów wołać pieniędzy, a tego już dosyć...

Dobkowa wyszła, Lassy widząc, że przychodziło do rozwiązania, udobruchała się...

— Ja przecie nic tak wielkiego nie wymagam... poświęciłam się dla niej... poczęła do rotmistrza.

— A kto was o to prosił? zawołał Poręba... at! milczałabyś, dość tego...

Chodził tedy po gabinecie, a Lassy padła na kanapkę...

— Kto innyby asanią sam do sądu oddał i już przez toby z siebie podejrzenie zrzucił... Jabym wolał tak zrobić niż wam zapłacić. Za co? za to, że wasby powiesić warto...

— A ją? a ją? krzyknęła Lassy.

— Milczeć, przerwał rotmistrz, drugi raz ja na siebie wezmę i odstawię cię za kołnierz do kordygardy...

W krótkim przeciągu czasu starościna wróciła zadyszana, na pół nieprzytomna... i rzuciła na kanapkę, na której Lassy siedziała, rulony złota przyniesione... Chciwie poczęła je zagarniać przybyła... licząc oczyma i ważąc na ręku, opychała niemi kieszenie, potem wiązała w chustkę, niepewna jak najlepiej je schować. Rotmistrz patrzał z zaciętemi usty, obejrzał się szukając kapelusza i wyszedł po niego... Dobkowa stała drżąca... Lassy chciała się do niej zbliżyć z pożegnaniem, lecz nastawiła obie ręce przeciwko niej, aby nie dopuścić.

— Otóż-to taka wdzięczność!... syknęła stara...

— Precz! precz! wołała wdowa, nie chcę cię znać... idź!...

Rotmistrz wszedł w płaszczu i kapeluszu... Koło drzwi leżało porzucone okrycie, które prędko narzucił na ramiona kobiety, podał jej kapelusz i pchnął w boczne drzwi. Marsz.

Lassy się chciała obrócić.

— Marsz! a żywo... dodał Poręba, i za obojgiem zamknęły się drzwiczki, a Dobkowa jak wryta stała jeszcze ciągle przysłuchując się stąpaniu rozlegającemu się w korytarzu. Nie prędko potem wyszła blada do swoich gości skarżąc się na ból głowy, a dopiero w parę godzin, gdy Poręba nie powrócił, zaczęła grać, napiwszy się nieco wina dla orzeźwienia. Całą noc tak spędziła z różnem szczęściem za stołem... a nad ranem, gdy się porozchodzili towarzysze, spróbowała udać się na spoczynek. Sen nie brał... Cały dzień następny przebyła zamknięta chodząc tylko i patrząc przez okna czy Poręby nie zobaczy. Nie było go jeszcze i następnego, aż trzeciego około południa zjawił się czerwony, zmęczony... i widocznie napiły. Wszedł już do domu jak do swego, dysponując głośno, aby mu jeść dawano. Ton zupełnie zmienił.

— A cóż? zapytała wdowa nieśmiało.

— Wywiozłem to paskustwo, krótko odezwał sięPoręba, i ręczę, że się jej nie zechce tu drugi raz przyjechać...

— Dobkowa nieśmiała pytać więcej.

— Teraz, moja królowo, trzeba też z nami skończyć... a dać na zapowiedzi, nie ma powodu zwlekać...

Wdowa spuściła oczy... Cóż miała zrobić... Dwa tygodnie potrzebowały formalności, po czem państwo nie młodzi, pojechali cicho i bez parady do kościoła, a wieczorem dowiedzieli się słudzy i znajomi, iż ślub się odbył. Nie zmieniły się cale obyczaje domu, lecz rola gospodyni zgasła przy tonach, jakie sobie Poręba dawać zaczął. Mimo to, że zajmować się niczem porządnie nie umiał, mieszał się do wszystkiego, szumiał, rozkazywał, a panna Rózia przed przyjaciółkami swemi w kilka miesięcy potem opowiadała po cichu: iż, bywały przypadki, w których rotmistrz podchmielony laską z najukochańszą małżonką spory kończył. Ludzie także mówili, iż krzyki słyszeli... ale się to spazmami tłómaczyło...

W dalszym ciągu zdaje się, iż państwo Porębowie kilką laty później założyli restaurację, a że się na tej nie wiodło, mieli potem szynk na Krakowskiem, upodobany woźnicom wielkich panów, którzy jejmość nazywali starościną, i utrzymywali, że tam wódka była najlepsza. Poręba kosztując tego czem handlował, poprzedził bodaj na cmentarz szanowną połowicę, którą ostatecznie z litości przyjęła siostra biedna utrzymująca magazyn przy ulicy Senatorskiej, odepchnięta niegdyś przez panią Dobkową... Ale bodaj czy ztąd nie dostała się do szpitala, bo ją powracającą w zbyt wesołym humorze wieczorami i walającą się po rynsztokach, ciężko było utrzymać...

X

Wojewoda kazawszy być cierpliwą Laurze... o skutku swoich zabiegów nic nie mówił... Jeździł, posyłał i dosiedział w Warszawie, póki oddania Borowiec wnuczce nie wyrobił czarno na białem. Użyła go tylko panna Laura zręcznie bardzo, żeby trochę za długo już siedzącego Honorego, do domu wyprawić. Czy się pan wojewoda domyślił czego czy nie, ale bardzo stanowczo powiedział do niego: — Asindziej sobie już możesz jechać, ja to biorę na siebie, że jej krzywdy uczynić nie dam...

Na pożegnanie wyszła Laura z Basią razem, podała mu rękę drżącą i odezwała się cicho:

— Jedź, kochany bracie, tam tak na was czekają, jak mybyśmy cię radzi mieć z nami, a nam się nie godzi zatrzymywać... Pozwólcie tylko, bym Zosi i chorążemu przesłała małe pamiątki...

Łzy się kręciły w oczach Laurze, ze stolika chwyciła kilka przygotowanych pudełek i oddała je Honoremu.

— Bądź zdrów rzekła: Za jaki rok, dwa... gdy dom w Borowcach odbuduję... zapraszam was z Zosią, z całą rodziną. Koniecznie. Niestety! prędzej nie mogę, ani pomyśleć, chyba, gdy się tam chata jaka sklei...

— Na wesele wasze! szepnął wzdychając Honory.

Laura smutno się uśmiechnęła — i głową potrzęsła. O! nie, rzekła, nie spodziewam się, abym tak prędko skończyła moją żałobę, po tem wszystkiem com straciła... Zostanę sobie starą panną, grymaśnicą, będę hodować kanarki, sadzić kwiatki i dumać na ruinach... Możesz być poetyczniejsze życie?

Honory już nie śmiał się odezwać, wyczekiwał z razu innego pożegnania, sądząc, że się Basia Tyszkówna oddali, lecz ta pozostała do końca i chorążyc ucałowawszy podaną mu rękę, wyszedł...

Laura skinęła nań jeszcze z okna śląc mu ostatnie pożegnanie, odwrócił się, stanął jakby chciał wrócić, ręką dała mu znak, że jechać powinien i odeszła...

Honory tegoż dnia odjechał.

W tydzień potem przybył wojewoda z nieodstępnymi hajdukami, stękając na pedogrę.

— No, rzekł do Laury, przywożę ja asińdźce zwrót Borowiec... oddano ci je, a ja opiekunem jestem z panem Tyszką. Teraz, rozmówmy się, co począć myślisz?

Laura chciała przerwać, wojewoda ręką dał znak, że chce mówić dalej.

— Powiedziałbym asińdźce siedź w mieście, gdyby dla kogokolwiek miasto zdrowem było, tembardziej dla was, coście do ciszy wiejskiej przywykli. W tych Borowcach się zamknąć znowu — niepodobna, zasuszysz się i zestarzejesz z nudy...

Laura chciała jeszcze raz mówić, wojewoda nie dopuścił. Ale czekaj-że, powiesz co chcesz tylko ja po starszeństwie, pierwszy mam

1 ... 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76
Idź do strony:

Darmowe książki «Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz