Budnik - Józef Ignacy Kraszewski (czytelnia internetowa darmowa .txt) 📖
Budnik to robotnik leśny, który przybył na tereny wschodniej Rzeczpospolitej z Mazowsza, gdzie zajął się karczowaniem lasów, produkcją smoły i drobnych materiałów budowlanych. Budnicy zamieszkiwali lasy, w których stawiali małe budowle mieszkalne, tzw. budy, od których pochodzi ich nazwa.
Budnikiem był Bartosz, bohater powieści Kraszewskiego, który mieszkał w małej chacie ze swoimi dziećmi — synem Maciejem i córką Julusią. O dom dba jego bratowa, wdowa, pani Pawłowa. Wiedzie on skromne, ale szczęśliwe życie. W jego córce zakochany jest panicz Jan, dziedzic pobliskiego folwarku. Chce to wykorzystać pani Pawłowa, która pragnie wysłać dziewczynę na służbę do dworu, by zapewnić rodzinie lepsze życie. Bartosz jest przeciwny temu pomysłowi, ale sytuacja się zmienia, gdy wraz z Maciejem zostają aresztowani. Wówczas Pawłowa realizuje swój plan i Julusia udaje się do dworu.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Budnik - Józef Ignacy Kraszewski (czytelnia internetowa darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3410-1
Budnik Strona tytułowa Spis treści Początek utworu I II III IV V VI VII VIII IX X XI XII XIII XIV XV XVI XVII XVIII XIX XX XXI Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaW ciągu lat dwudziestu kilku Budnik dożył wydań kilku i tłumaczenia na język niemiecki. Autor we własnej wiosce miał budników i mógł się ich obyczajom przypatrzeć, a malował, jak zwykle — z natury. Leżało w ogóle wówczas na sercu wprowadzenie naszego własnego, rzeczywistego świata do powieści w miejsce konwencjonalnych obrazków, a nawet salonowych historyj, które barwy ani charakteru nie mają nigdy innej nad — kosmopolityczną. Leżało też na sercu równouprawnienie w obec sztuki tych klass społeczeństwa, które przedtem nie miały prawa ani do sceny, ani do romansu, ani do obrazu, chyba przeodziane w jakąś szatę skrojoną przez urzędowego krawca... Budnik należy do tego szeregu, w którym się mieści Ulana, Ostap Bondarczuk, Jermoła i inne powieści z życia ludu... Dziś i ten lud wcale inaczej wygląda. Co było powieścią stało się — powtarzamy — historją prawie. — Stare dzieje! ćwierć wieku przysypało ich grób, a na nim zielenią się nowe kwiaty.
6. Stycznia 1874.
Chociaż od niejakiego czasu nie zbywa nam na pisarzach, w kraju szukających przedmiotów i natchnienia do swoich obrazów, wiele stron naszego życia, wiele okolic kraju, wiele charakterów właściwych nam, pozostały piórem nietknięte, myślą jeszcze niedoścignione. Tak giną i zapadają w przeszłość, bezpowrotnie może, liczne obrazy, któreby dopełniły późno przedsięwziętą, pojętą późno historją wewnętrzną; gdyż wkrótce i dziejopis nawet w zamilkłych podaniach nie znajdzie śladu wielu stron przeradzającego się w nowe oblicze życia.
Dawniej wszystko, czego nie zapisały kroniki, krystalizowało się w podaniu idealizującem na swój sposób historją; dziś wszystko się powoli zapomina, lub dziwacznie, ubogo, sucho, w kilku słowach, jak pogardliwa jałmużna, rzuca się nadchodzącej przyszłości. Lecz kto wie? może na mogiłach podań wyrosną dopiero poetyczne ich kwiaty.
To rzecz pewna, że rozmaite miejscowości zaledwie dziś (nie mówię zbadywane), ale rozpatrywane być poczynają. Ciekawość powierzchownym poglądem chce chwytać obraz, który się wyciska na przelotnej podróżnego karcie, martwo i płasko. Trzeba żyć w kraju, w kątku, który się ma opisać żywo; trzeba by między nim a nami był związek nietylko przedmiotu obserwacji z ciekawością postrzegacza, ale związek żywotny, serdeczny, inaczej obraz da tylko powierzchnią bez ducha. Wieleżto ciekawych pozostało okolic, nietkniętych dotąd, pominionych, z któremi oswojeni ci, którzy w nich życie wiodą, nie śmieją, nie umieją, nie mogą przerzucić na papier co widzą: bo nie czują znowu ważności przedmiotu, który jest ich chlebem powszednim.
Dosyć już dawno czytając podróż jakiegoś angielskiego turysty, który z nad brzegów Gangesu, przez Persję i Kaukaz, potem przerzynając się częścią Wołynia, spieszył do Londynu, opisując po drodze Młynów i Torczyn bardzo powierzchownie i pociesznie, pomyśleliśmy: że opis własnego dobrze znajomego kraju, okolicy, mógłby przecież być zajmującym. Wydana próba wzbudziła naśladowców, któremi niech się nam będzie wolno poszczycić. Za Wspomnieniami Wołynia, poszły w ślad Wspomnienia Podola, Żmudzi i Wielkiejpolski. Lecz wszystkie, a naprzód próbka nasza, jakże są jeszcze dalekiemi od tego, czemby podróż po własnym kraju być mogła i powinna! Ile zajmujących tajemnic pozostało za szrankami tych książek, które szukały w miastach, pańskich dworach i pałacach, na gruzowiskach i ruinach zamczysk, przedmiotów do obrazów jednostronnych i niepełnych. Ileto razy przyszło nam żałować pośpiechu, myśląc jakby go nową pracą wynagrodzić.
Dziś wszakże nie przychodzimy do was, miłościwi czytelnicy, ze wspomnieniem podobnem, ale z powieścią, której treścią prostą będzie obrazek żywota klasy ludu najmniej może znanej, zamieszkującej lasy Polesia wołyńskiego.
Ta odrębna obyczajami, językiem, wiarą i twarzą różniąca się wielce od otaczającego ją plemienia garść przychodniów, oddawna tu osiadłych, pospolicie zowie się Budnikami lub Mazurami. Pierwsze z tych nazwań pospolitsze.
Pochodzenie tych osadników, nazwisko Mazurów, mowa ich, dochowany nieco akcent i obyczaje, dostatecznie wyświecają; lecz ani powód wędrówki, ani czas kiedy tu przyszli, nie jest nam wiadomy. Wszyscy prawie od bardzo dawna, lat dwóchset i więcej zamieszkali w tym kraju, lecz niejedna rodzina zmieniała kilkakrotnie chatę i przenosiła się z miejsca na miejsce. Prócz szlacheckich nazwisk rodowych, żadnych pamiątek pochodzenia swego, żadnych piśmiennych jego nie dochowali dowodów.
Osady te Mazurów nie są wsiami, nigdzie prawie kilku chat razem niewolniczo skupionych nie znajdziesz, wszystkie rozpierzchłe po lasach i puszczach, najczęściej pojedyńczo na wzgórzach, u ruczajów nieopodal dróg siedzą. Lecz w jednej okolicy, rozległej puszczy, w jednym obrębie lasów zwykle kilka, kilkanaście i kilkadziesiąt rodzin razem się mieści, choć oddzielonych od siebie znaczną niekiedy przestrzenią. To rozstrzelenie ich nie wpłynęło bynajmniej na pomieszanie z ludem okolicznym, na zatarcie pochodzenia, zapomnienie mowy, a nawet nie zmusiło ich do zawierania związków z Rusią otaczającą. Mazurowie pozostali po największej części sami sobą i wierni pamięci swego rodu, który wysoko, choć bez żadnej przyczyny wynoszą.
Odosobnienie ich, osamotnienie, rodzaj życia dzikiego, zajęcia dziś znacznie zmienione po wyniszczeniu lasów, które oni wprzódy wyrabiali na belki, klepki, smołę, dziegieć i potaże, musiały przeważnie wpłynąć na ich obyczaje i stan moralny. Tak się też stało. Ci ubodzy bud leśnych mieszkańcy są dziś może najbiedniejszą i najsmutniejszą, litość wzbudzającą klasą mieszkańców Polesia.
W początkach osadnicy ci, może dla swej zręczności w pędzeniu smoły, wyrabianiu dziegciu i wygotowywaniu z popiołów korytnego i kotłowego potażu sprowadzani, zapewniony mieli dobry byt samym pracy dostatkiem. Później, gdy przenoszącym się z opustoszałej puszczy jednej do drugiej nie stało zajęcia; gdy z robotników dobrze płatnych, przeszli na nędznych leśnych tułaczy; odwykli od roli, do której i ochoty im braknie, ledwie mając za co kilka kóz i chudą kupić krowę, nie zawsze szczęśliwi myśliwcy, zubożeli do ostatka. Długi pobyt na tej ziemi zacierając pamięć okolic z których wyszli, zabraniał im powrotu, o którym i nie myślą nawet.
Ogromne tutejsze puszcze, których proste jak trzciny, jak trzciny gładkie sosny masztowe wzrastały wieki, których dęby potężne, wanczosów i klepki tak długo dostarczały do Gdańska i Królewca, których gęstych zarośli tyle się w popiół popłatny zmieniło; dzisiaj stały się smutną pustynią, gdzie zwierza spotkać, drzewa dorodnego znaleźć trudno. Łosie, dziki i sarny i ptastwo nawet uciekło z gołych borów na nieliczne gęstwiny, które trzęsawiska otaczające lub dziwny przypadek od chciwego wyrobku do szczętu ochronił.
Gdzie przeszedł budnik z siekierą swoją na plecach, z sznurkami powiązaną strzelbą na ramieniu, głucha po nim cisza i pnie tylko po nim zostały a spróchniałe kłody. Gdzie zaś sosnowe lasy wyrobiono aż do balów i murłatów, tam w ostatku dziedzic i pnie nareszcie na łuczywo, z którego się pędzi smoła, powydobywać kazał. Widok lasu zniszczonego w ten sposób jest czemś dziwnie smutnem; jest ruiną, gorzej, bo wielkim zdaje się cmentarzem, na którym śmiesznie byłoby zapłakać, a nie można się oprzeć smutnemu wrażeniu.
Gdzież bowiem dzisiaj te puszcze nasze szumiące wśród uroczystej
Uwagi (0)