Budnik - Józef Ignacy Kraszewski (czytelnia internetowa darmowa .txt) 📖
Budnik to robotnik leśny, który przybył na tereny wschodniej Rzeczpospolitej z Mazowsza, gdzie zajął się karczowaniem lasów, produkcją smoły i drobnych materiałów budowlanych. Budnicy zamieszkiwali lasy, w których stawiali małe budowle mieszkalne, tzw. budy, od których pochodzi ich nazwa.
Budnikiem był Bartosz, bohater powieści Kraszewskiego, który mieszkał w małej chacie ze swoimi dziećmi — synem Maciejem i córką Julusią. O dom dba jego bratowa, wdowa, pani Pawłowa. Wiedzie on skromne, ale szczęśliwe życie. W jego córce zakochany jest panicz Jan, dziedzic pobliskiego folwarku. Chce to wykorzystać pani Pawłowa, która pragnie wysłać dziewczynę na służbę do dworu, by zapewnić rodzinie lepsze życie. Bartosz jest przeciwny temu pomysłowi, ale sytuacja się zmienia, gdy wraz z Maciejem zostają aresztowani. Wówczas Pawłowa realizuje swój plan i Julusia udaje się do dworu.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Budnik - Józef Ignacy Kraszewski (czytelnia internetowa darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Zaśpiewajcie bo co — rzekła — nudno! Wichrzysko się zmaga, a to taka puszcza głucha. A ten bałwan śpi! Ciarki przechodzą po skórze. Jeszcze pod taką noc o złem wspominać!
— Nie ma bo ochoty śpiewać.
— Jakto? w twoim wieku? Mój Boże! Ja, kiedy byłam tak młoda, to mi pani matka, świeć jej Boże, gęby stulić nie mogła.
— Musieliście być w lepszym stanie, to wam i weselej było.
— Toć się rozumie! A bo teżto dawniej daleko inne i lepsze były dla wszystkich czasy! W puszczy roboty huk, aż miło taki rwetes i życie. Stuk, puk, siekiery brzęczą, w piecach trzeszczy, dziegiec kapie a Mazurowie śpiewają. Tu belki złote leżą, tu się klepka w stosy sypie, tam łuczywo w szury stawią, tu korę brzozową zwożą, dalej popioły palą, dalej potaż kipi. A trzeba wiedzieć, że nieboszczyk Paweł nie miał sobie równego do potażu, nietylko korytnego, ale nawet kotłowego. Sprowadzali go o dziesięć i dwadzieścia mil. I u niego zawsze popiół lepiej wydawał się jak u drugich. Był dostatek, nie ma co mówić, był grosz, było wszystko czego dusza chciała. A! a! gdyby nie to nieszczęście!
— Nieszczęście?
— Jużciż! że się pobili w karczmie z Krzywonosym i mój dostał w głowę obuchem, co kawęczał dwa lata w łóżku zanim umarł. Oj! ta to przeklęta choróbsko mnie zgubiła. Bo kiedy już Pan Bóg tak chciał, żebym była sierotą, niechby był taki pochorowawszy trochę skończył; ale to i on się nieboraczysko namęczył okrutnie, i my się utracili do ostatniej koszuli, że za co go potem i pochować już nie było. A na starość przyszło cudze kąty wycierać.
— Jakto cudze? — rzekła Julusia — taćmy przecież swoi, pani Pawłowa.
— Swoi! tak! swoi! — pokręciła głową i zamilkła.
Maciej spał, a Burek układłszy się przy nim na ławie, patrząc w okno, uszy nastawił i sierść najeżył.
— Ale bo i wam ciężko! — dodała po chwili Pawłowa wzdychając. Ja co to lepszego kosztowałam i pamiętam dawniejsze czasy, nie wiem już jak dalej i wytrzymamy. Co dzień gorzej, co dzień nędza większa, roboty żadnej leśnej nie ma krom tej lichej smoły, co i plunąć nie warto. Chcieliby nas na chłopów przerobić i z wołami do roli zaprządz, ale z tegoto nic nie będzie. Podobno rychlej z głodu pomrzemy.
Julusia westchnęła.
— Co życie to życie! Męka, krótko mówiąc. W spiżarni pustki jak wymiótł, bydełko pozdychało. Jedna chuda krowina i dwie kozy całego dobytku, a koźlęta wilcy podławili. Na chleb mąki do przyszłej niedzieli nie stanie.
— Ojciec pomyśli i postara się.
— A zkąd on się postara? z palca wyłamie? Z fuzją chodząc co zabije to zjemy, ze skórki się nie zbogaci, bo i zwierza nie bogato w lesie, roboty nie ma, a panicz...
Na wspomnienie panicza Julusia nieznacznie się zaczerwieniła. Stara Pawłowa niby tego nie widząc, dalej kończyła:
— Panicz nie pomoże? jak myślicie?
— Alboż ja wiem? albo ja wiem — żywo odparła dziewczyna. — Ale zdaje się...
— A co ci się zdaje kochanie?
— Sama nie wiem. Juściż i on i stara pani bardzo dobrzy dla ludzi biednych; to tylko rządzca i ekonom coby z nich skórę zdarli gdyby można.
— Oj tak, szczera prawda! Tak serdeńko! Panicz młody, serce dobre, śliczny chłopiec! A ty bo jemu w oczko wpadłaś.
— Kto? ja? — ruszając ramionami i rzucając się żywo do kądzieli zawołała dziewczyna. — Ja? dajcież pokój.
— No! no! Oczy mam nie dla proporcji. Nie udawaj! Wiem ja wszystko, wiem.
— A co macie wiedzieć?
— Co? ciekawość!! Panicz często z polowania pod naszą chatę zbacza, a jak ciebie zastanie na podwórku, to i zagada i zbliży się i pożartuje. A taki się robi słodki, miły, jakby go kto miodem posmarował. Oj! oj! gdybyś ty miała rozum, gdyby to tak ze mną, wiedziałabym ja co robić.
— Ale dajcież mi pokój! — porwała się Julusia cała w płomieniach. — Ja nawet nie wiem co wy sobie myślicie. Broń Boże by ojciec posłyszał!
— No, no! cicho! cicho! nie ma nic! — szepnęła stara ukośnem mierząc wejrzeniem Julusię najprzód, potem śpiącego Macieja.
Julusia tymczasem poszła ku piecowi zajrzeć do wieczerzy, na którą gotowały się kartofle i kasza, oboje bez omasty. Kartofle zatrzeć miano trochą sera wydając na stół, a kaszę tylko osolić i grzybem a cebulą podprawić; słonina była tu bajecznym przysmakiem, dawno niewidzianym, a odrobina masła najczęściej się sprzedawała kwaterkami w miasteczku dla kupienia soli i pierwszych potrzeb do życia.
Jeszcze u ognia stała dziewczyna, gdy stuk dał się słyszeć u drzwi. Porwała się Pawłowa i Maciej przebudzony chcąc poświecić do sieni, myśląc że Bartosz powraca, ale zarżenie konia zatrzymało ich oboje. O tej porze w głębi głuchego lasu konny podróżny był wypadkiem tak zadziwiającym, tak nadzwyczajnym, że wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem i niemem zapytaniem — coby to być mogło?
— Hej! jest tam kto? Panie Bartłomieju!
— To znajomy! — rzekł Maciej ośmielony — ale djabeł wie i kto i po co?
Pochwycił łuczywo, wychylił się za drzwi nieco i spytał: — A kto tam?
Burek także stanąwszy przedniemi łapami na wysokim progu, zadarłszy głowę do góry, sypał najrozmaitszemi głosami swoje zapytania przybyłemu.
— Nu! kto, swój. A weźcie sobakę.
— Jakiś żyd — szepnęła pani Pawłowa.
Maciej zaparł Burka do kąta za wiadro, na które wierne psisko wydrapawszy się ciągnęło dalej gderanie swoje.
— Nu! kto, swój! — odparł głos z sieni. — A jest pan Bartłomiej?
— Nie ma.
— A Maciej?
— Patrzcie i mnie zna! A toć ja jestem.
— Chodźcieno tu. Jakieś konie koło waszej chaty się pasły. Połapałem je, pomóżcie mi je powiązać, bo się znowu rozbiegną.
— Konie! konie! czyje?
— Albo ja wiem.
— Ale cóżby tu konie cudze o północku robiły? — kiwając głową szepnęła Pawłowa. — A wyż tu co tak późno?
— Późno, niepóźno. Nu! to się dowiecie po co ja tutaj, a wyjdźcieno i otwórzcie mi oborę.
Maciej ośmielony głosem żyda wyszedł nareszcie zaciekawiony do koni. Żyd Bramko, który się z niemi razem zjawił, dobrze mu był znajomy.
Mieszkał on w pobliskiem lichem miasteczku poleskiem, położonym u rzeki spławnej, i z niej całe swe życie ciągnącem. Bindiuha drzewa towarnego, skład materjałów leśnych, smoły i dziegciu z okolicy, mały handel zbożowy, dawały tu zarobek wieśniakom, a niekiedy i budnikom. Na mil kilka wkoło wszystko żyło tą mieściną, począwszy od szlachcica co w niej potrzebne do życia zapasy na kredyt dostawał, aż do wieśniaka który tu sól, skóry wyprawne, czapkę na jarmarku i chustkę dla córki mógł kupić, a furę zboża, siana i drew za lichą cenę sprzedać. Wśród żydowstwa, które jak mrowie pod drzewem z upadłych iglic wznosi mrówisko co dzień szersze i większe, Bramko odznaczał się nie bogactwem, ale nadzwyczajną ruchawością. Nie było targu, nie było roboty, nie było kontraktu bez niego. Gdzie nie czynił sam dla siebie, faktorował; gdzie faktorować nie mógł, przeszkadzał; gdzie przeszkodzić w początku nie potrafił, popsuł podstępnie choć później. Chciwy, niezmordowany, zapalczywy do zysku, najdrobniejszej jego okruszyny na ziemię nie upuścił.
Podejrzewano go nie bez przyczyny o zyski tajemne z handlów zakazanych, a nawet o związki z szajką złodziejów końskich; ale tego nikt zręcznemu izraelicie dowieść nie potrafił. To pewna, że coraz inne i bardzo dobre konie pokazywały się w jego rękach; że często oddalał się nie wiedzieć dokąd, że do niego obdarci żydzi nieznajomi schodzili się nocami; ale prócz podejrzeń, dowodów na niego żadnych nie było.
Bramko był słusznego wzrostu, barczysty, silny, z oznaką zdrowia na twarzy, z pejsem czarnym i wejrzeniem zuchwałem a kolącem. Minę miał hardą, mowę często szyderską, obejście prawie dumne, zwłaszcza z tymi, których za niższych od siebie uważał.
— Nu! otwórzcie oborę! rzekł do Macieja, który wyszedł na podwórze i przypatrywał się z zagapieniem sobie właściwem czterem koniom plączącym się na postronkach, wiedzionych przez jakiegoś obdartego żydziuka.
— A to na co?
— Konie postawim.
— Jakto postawim?
— Niechajby spoczęły.
— Myślicie tu nocować?
— Zobaczymy.
— Ale bo to u nas nie ma miejsca.
— Jakto? a obora, a stajnia?
— Stajni u nas i nie było nigdy, a w oborze drzewo schnie.
— A wasze bydło?
— Jakie bydło?
— Wasze. Albożto i bydła nie macie?
— Krowa stoi w sieni, a kozy pod przydaszkiem za oborą.
Żydzi poszwargotali z sobą po swojemu.
— Jakżeto będzie — spytał Bramko — to nie znajdziemy gdzie tych koni postawić?
— A cóż! chyba na podwórku.
Żyd mruczał gniewnie i chodził bijąc się po bokach; zbliżył się ku wrotom obórki, zmierzył je okiem i powrócił do Macieja.
— Mam interes do ojca, muszę się tutaj zatrzymać i konie te do jutra postawić; uprzątnijcie mi obórkę.
Maciej się rozśmiał. — Oj! oj! a toby było roboty na dwa dni, tyle tam kłod leży. A jeść-że cobyście dali tym koniom?
— Siano.
— Jakie siano? chyba go macie z sobą?
— A toć u was jest. A cóż je krowa?
— Krowa? Konie tyle rozumu co krowa nie mają. Ona żyje liśćmi i gałązkami, zwyczajnie budniczka.
Tu już Bramko kląć począł w niebogłosy i szarpać niecierpliwie czapkę i jarmułkę.
— Nu! kiedy tak, zawołał, tem gorzej dla was; bylibyście mieli zarobek, byłbym ojcu nastręczył dobry interes, ale kiedy i koni nie ma gdzie postawić i pokarmić, to ruszę dalej.
— A jakbyście poczekali na ojca? On niebawem nadejdzie i da wam może radę. Tymczasem chodźcie i ogrzejcie się w izbie.
Żyd poszwargotawszy z odartym towarzyszem posunął się do chaty i wszedł nie zdejmując czapki do izby, czarnemi bystremi oczy mierząc panią Pawłowę i Julusię, ciekawie mu się też przypatrujące. Milcząc, pogardliwie rzucił się na ławę przeciw pieca, i zakasawszy poły, począł otrząsać z deszczu.
Jeszcze się był nie rozgospodarzył, gdy drzwi za nim skrzypły i stary Bartosz krokiem, po którym go wszyscy zdaleka poznali, przestąpił próg swojej budy.
Byłto podżyły już, siwiejący nieco, wysokiego wzrostu, olbrzymych ramion mężczyzna, ubrany jak zwykle chodzą budnicy. Na nim szara, krótka kapota, pasem czerwonym ujęta, szarawary grube płócienne, łapcie ze skórzanemi sznurami, czapka mała bez daszka, torba borsucza i strzelba na ramieniu. U pasa w czarnej kaletce krzesiwo, przy niem zwieszony wielki nóż i drót do przetykania zapału w fuzji.
Piękne wyłysiałe czoło odsłonione, ukazało w pełni twarz, nie idealną zapewne, ale pełną głębokiego wyrazu i energii; zdawała się wyciosana z kamienia i ożywiona myślą jakiejś niepocieszonej tęsknoty, niezwyciężonego smutku. Smutek ten w uśmiechu ust, w spuszczonych powiekach, w zmarszczkach czoła się malował. Rzadka, ciemna, krótko przycięta broda, dobrze odbijała przy nagiej prawie i błyszczącej głowie.
Spojrzał Bartosz na swoich, potem na żyda i mruknął powitanie chrześcjańskie, które się tylko do domu i rodziny stosowało.
— Nu! jak się macie? — rzekł żyd sam zaczynając — dobrze żeście przyszli, czekałem na was.
— A cóż mi tam powiecie? — trochę dumnie odparł Bartosz — ciekawy jestem.
Żyd widać się obraził obojętnością budnika, od którego pokornego i serdecznego spodziewał się przyjęcia, wiedząc jak był ubogi. Stary zdejmował tymczasem z siebie torbę i strzelbę.
— Możebym wam naraił dobry interes, gdybyście mnie poprosili.
— A to wy nie wiecie, rzekł Bartosz, że ja nigdy nikogo o nic nie proszę, oprócz Pana BOGA?
— Nu! aj waj! Jaki wać dumny!
— Ale cóżto tam za dobry interes? Dacie mi robotę przy łuczywie u pana podsędka, czy dziegieć u pana Romualda? hę?
— Tfu! to nie ma co gadać; znalazłoby się co lepszego, nie taka robota.
— Schowajże dla siebie! — rzekł mu Bartosz kiwając głową.
Żyd wargi zagryzał, plunął, ruszył ramionami.
— Nie gadajmy o tem.
— Nie gadajmy.
— Nie macie gdzie tych koni postawić, com je tu w lesie koło waszej budy niedaleko połapał?
— Koło budy! w lesie! Żartuj zdrów! kpisz z ludzi! A na cóż je tu masz stawić?
— Juściż przenocować, niechby odpoczęły, nim...
Maciej wplątał się tu w rozmowę, opowiadając ojcu, że już żydowi wytłumaczył, iż koni wcale nie było gdzie postawić. Stary potwierdził słowa syna.
Potem zbliżywszy się do żyda i uśmiechając z politowaniem i szyderstwem razem, rzekł do Bramka: — Czemu nie prowadzisz swojego towaru jak zawsze do Jakóba?
Na te słowa żyd poczerwieniał, pobladł, zerwał się z ławy i mrugnął na starca niespokojny. Ten uśmiechnął się tylko pogardliwie.
— Życzę wam właśnie poprowadzić do Jakóba; miejsca hukiem: bo dziś i Jakóba samego i konie jego zabrali w nocy do miasteczka przysłani dziesiętnicy.
— To nie może być! — zawarczał żyd rwąc brodę.
— Dowiecie się! — odpowiedział obojętnie Bartosz.
Bramko obejrzał się wkoło i żywo podstąpił do starca, poczynając go pocichu prosić, kusić, nalegać nań; dobył nawet skórzanego worka, ale stary Mazur odepchnął go z zimną krwią i głośno tylko odpowiedział:
Uwagi (0)