Darmowe ebooki » Powieść » Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 65 66 67 68 69 70 71 72 73 ... 76
Idź do strony:
po pokoju.

— Waćpan mnie może nie zrozumiałeś, rzekł po chwili: musiałeś postąpić sobie nietrafnie. Nie należało się nabijać... ale uczynić tak, by oni sami nas prosili o przyjęcie.

— Właśnie się to w ten sposób robiło, odparł stary. Jak tylko się dowiedziałem o kapitale, na który szukano pewnej lokaty, natychmiast przez trzecie osoby poddałem myśl lokowania u Tepera... rzucając nawet wątpliwość, czy Teper przyjmie... Tymczasem ktoś inny poddał im kupienie majątku...

— To ich otną! facjendarze podadzą im inwentarz przesadny, na grunt nikt nie zjedzie, pochwycą pieniądze i na tem się skończy... Waćpan powiadasz, że to tam jedna panna ma wszystko w ręku? Czyż nie ma opiekuna? czy nie ma krewnych? doradców? Około tychby chodzić trzeba, żeby — w interesie ludzkości, nie dać jej uczynić krzywdy.

— Tak! tak! w interesie ludzkości, powtórzył niepoczesny jegomość; ja też to w ten sposób im mówiłem... Rzecz jeszcze nie zdecydowana, ale dziś pewnie się rozstrzygnie.

— Od kogoż to zależy?

— Jest tam pewny dziwak, Tyszko... jest archiwista regent... także niejasna figura — i — młody krewniak panny Dobkówny z Konopnicy... Ale podobno sama tam panna wyrokuje... choć jeszcze bardzo młodziuchna, a mówią, energiczna i rozumna.

— Tego Dobka co to go otruto...

— Córka... tak, rzekł niepoczesny, piękna bardzo panna... Szczęśliwy kawaler co jej rączkę pochwyci... Parę miljonów w złocie... i osoba urody wielkiej a rozumu szczególnego.

— Któż im dobra stręczy? zapytał niecierpliwie elegant; to chyba nieprzyjaciel. Któż teraz kupuje ziemię?

— Wszystko im to mówiłem, iż ziemia na nic, że teraz przemysł, mości dobrodzieju, grunt, banki, giełdowe obroty... ale oni tego nie rozumieją... to są ludzie ciemni.

— I z ciemnoty ich ktoś skorzysta! zawołał elegant. Ale idźże bo waćpan tam nazad, nastręczaj się, podchodź, i w interesie ludzkości obroń ich od rabusiów.

Niepoczesny jegomość stał przed progiem poprawiając pasa.

— A jeżeli się uda... tam? spytał, to...

Elegant spojrzawszy nań, resztę niedopowiedzianą z oczu wyczytał; przystąpił doń blizko i rzekł cicho:

— Ćwierć procentu... to jest zawsze bardzo piękna sumka!

— Bardzo piękna sumka, nie przeczę, gładząc nieogoloną od dwóch dni brodę, szepnął niepoczesny; nie ma słowa, lecz i interes też — nieszpetny!

— Cóż waćpan myślisz, iż dla Tepera tych nędznych trzykroć sto tysięcy czerwonych złotych...

— Przepraszam pana Salezego, nie są one wcale nędzne, rzekł niepoczesny, nawet dla Teperów... i Szulca.

Elegant ruszył ramionami.

— Pół procentu, przebąknął stojący w progu — tam?

— To się obejdziemy bez tego... zawołał elegant...

— Do nóg upadam, kłaniając się chłodno dosyć odezwał się niepoczesny; nóżki całuję.

Już miał wychodzić, gdy komissant za nim poskoczył, spozierając na zegarek:

— Waćpan jesteś wydrwigrosz... jak to można? jak to można żądać takich datków, gdy my im łaskę robimy?.. gdy wspaniałomyślnie pańską pracę oceniamy i przez wzgląd...

Wstrzymawszy się w progu, rękę położywszy na klamce, niepoczesny słuchał impetycznej mowy eleganta, a w końcu śmiechem parsknął. Scena się zmieniła, elegant zacofał i zaczerwienił, niepoczesny z innego począł tonu, ale cichutko, aby rozmowa do drugiego nie dochodziła pokoju.

— Kogoż jegomość chcesz durzyć? hę? Kto tu wydrwigrosz? hę? Wolno tym żółtobrzuchom nie wiedzieć jak wy stoicie i w Tepera wierzyć jak w Pana Boga, ale ja jestem mały człeczyna, biedota, i umiem przecież rachować!

Gdybyście nie byli bankructwa blizcy, z czegożbyś waćpan utrzymywał konie i panienki? z czegoby stary Teper dostarczał na marnotrawstwa pani B... a pani Teperowa panu K...? z czegoby synowie konie po pięćset dukatów płacili? czembyście wy grali i zkąd na przegrane starczyli?

Widząc, że elegant stał struchlały ze strachu, by go w drugim pokoju nie usłyszano, niepoczesny mówił ciągle:

— Ja się będę tylko śmiał, gdy wszystkich trutniów i marnotrawców, i bogaczów wpędzicie w matnię! Dobrze! niechaj pracują! niech razowego chleba spróbują! niech też rączki namulać raczą! Mnie to wszystko jedno... Ich zrujnować wam wolno, a mnie biedaka krzywdzić! wara! nie godzi się! Jać wam służę... a chcecie zbyć mnie psim swędem... niedoczekanie!

Miał już wyjść i drzwi za sobą zamknąć, gdy elegant go dopadł.

— Czyś waćpan oszalał? zawołał.

— Nie, przy zdrowiuteńkich jestem zmysłach, wierzcie mi... i dla tego nie zrobię nic, aż mi zapłacicie jak należy.

— No! no! klepiąc go po ramieniu i uśmiechając się odezwał elegant: to i to były żarty, waćpan się na tem nie znasz... Da się ile należy, zgoda! mniejsza o to.

— W interesie ludzkości! po cichu zakończył przybyły. A zatem idę do roboty. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

To pozdrowienie po tej rozmowie dziwnie brzmiało; elegant na nie odpowiedział ukłonem tylko.

W kwadrans potem zahuczało przed oknami, i czterokonny faeton zaprzężony angielskiemi końmi z liberją o herbach wydatnych zatoczył się przed ganek, a z niego wysiadł mężczyzna już niemłody, pańsko a raczej spanoszało wyglądający, z maltańskim krzyżykiem u fraka... Elegant stanął co najprędzej przy pulpicie, umoczył pióro i przyłożył je nawet do papieru... drzwi się otworzyły, przybyły wszedł głośno i posuwisto...

Był to sam Teper, głowa domu.

Zbliżył się do swego pierwszego komissanta oglądając niespokojnie po pokojach, przystąpił doń tak, że prawie do ucha mu rzucił.

— A co? a co?

— Jeszcze nic... tylko co był tutaj ten co się o to stara... furfant to... chce już pół procentu...

— Daj mu cały, ale na miłość Bożą, potrzeba chwycić ten kapitał, waćpan wiesz, nie potrzebuję mówić... Za granicą zachwiany kredyt, potrzeba naprawić... w kraju także pilniejsze, krzyczące należności pozapłacać, choćby procenta... a kassa jest próżna..

— Prawie... to prawda.

— Więc nie ma się co drożyć...

— Zgodziłem się na pół procentu... Najgorsza rzecz, dodał po cichu elegant, iż już pono całych trzechkroć nie oddadzą... Chcą dobra kupować.

— Należało im to odradzić.

— Z tem poszedł właśnie.

— Ale kiedyż się to rozwiąże?

— Myślę, że dziś jeszcze... Tak znacznych summ w domu trzymać nie chcą...

— Bardzo słusznie! Teper zatarł ręce. Pracuj waćpan nad tem... wszystko zależy od tego kroku... zaufanie powróci, nous payerons à bureaux ouverts przez parę dni, potem nam pieniądze nosić będą więcej niż potrzeba.

To mówiąc, Teper wbiegł już do drugiego i trzeciego potem pokoju, kłaniając się z lekka swym biuralistom: dobył zegarka... spojrzał na listy przygotowane dla niego, zabrał je do kieszeni, zawrócił się, przeszedł śpiesznie wszystkie pokoje nazad... pożegnał eleganta i skoczywszy do powozu odjechał.

Zaledwie powóz odszedł od zamku, gdy już drugi się zatoczył... Był on równie wytworny jak pierwszy, a tem się różnił od niego, iż młody człowiek w nim siedzący sam powoził. Oddawszy cugle mastalerzowi wyskoczył i wpadł do biura, witając eleganta wesołym uśmiechem.

Poklepał go po ramieniu, odprowadził do okna, poszeptał coś do ucha i dokończył głośno. Tylko prędko.

— Niepodobieństwo! zawołał elegant.

— Ale proszęż cię? taka bagatela?

— Tak, istotnie, bagatela, lecz dziś właśnie mamy ich tyle...

— A dla mnie? mój drogi! Ojciec tu był przed chwilą?

— Był, i właśnie...

— Nieznośny stary... Traci na tę Karolinę, a my musimy głód cierpieć!

Elegant się rozśmiał.

— Czyż głód?

— Naturalnie, że głodem to nazywam, bo kogo wychowano do pewnych wygód, należy mu ich dostarczać, c’est strictement logique! A więc?

— Dziś, słowo daję, nie mogę!

— Cóż ja pocznę? biorę cię za sędziego, dług honorowy!

— Trzeba się udać do ojca.

— Gdzie ja go znajdę? Lata po mieście, oddaje wizyty... Wiesz, daje wielkie śniadanie...

Elegant nie odpowiadając stał w miejscu dosyć znudzony.

— Więc jakże będzie?...

— Nie mogę...

— Niechże cię kaduk porwie! krzyknął wybiegając młodzieniec, trzasnąwszy drzwiami za sobą.

Przez okno elegant popatrzał tylko i ziewnął.

Godzina obiadu jego na Tłomackiem zbliżała się, chciał bardzo wyjść z tego nudnego biura od ciężkiej nad miarę pracy... a coś go tu jeszcze snadź przytrzymywało. Naostatek znudzony brał się już do kapelusza, gdy znowu zaturkotało. Powóz podobny do Teperowskiego, w którym siedział mężczyzna i młoda, nieładna, lecz bardzo wykwintnie ubrana, mała, zręczna i ruchawa kobiecina, zatrzymał się przed zamkiem znowu. Na twarzy eleganta znać było, że żałował tego, iż się nie wyniósł zawczasu. Chciał nawet wybiedz i skryć się w sieni, gdy wpadł młody mężczyznaz kapeluszem na głowie. Był to Szulc, zięć Tepera i wspólnik.

— A! dobrze, żem waćpana zastał, zawołał: tysiąc dukatów! trzeba mi zaraz tysiąc dukatów, tylko prędko!

Biuralista stał zmięszany z początku, potem nagle dobył zegarka i wskazał godzinę.

— Kassa zamknięta.

— Ba! dla mnie...

— Kassjera nie ma.

— A! coż znowu! krzyknął Szulc; jakiż u was porządek, proszę cię?

Elegant zamilczał.

— Więc, bardzo dobrze, dodał Szulc z wyraźnem nieukontentowaniem: to mi je proszę przysłać po południu.

Popatrzali na siebie, komisant ruszył ramionami.

— Dla czego mi nie odpowiadasz? zapytał Szulc.

— Cóż panu powiem? rzekł biuralista: w tej chwili są ogromne wypłaty, od których kredyt domu zależy. Z zagranicy chybiły nam wpływy; bank holenderski, który wczoraj miał nadesłać, milczy; tymczasem nas tu napierają. Niepodobieństwo...

— Ale, mój panie, tysiąc dukatów dla Tepera i Szulca! ha! ha!

— Są chwile... odezwał się elegant.

— Mais cela n’a pas le sens commun! Tout le monde puise à la caisse, a gdy ja przychodzę z taką fraszką...

— Być może, iż jutro rano...

— A ja potrzebuje dziś! podchwycił Szulc.

Komisant zmilczał.

— Gdzież jest le Chevalier Teper?

— Był tu przed chwilą.

— Muszę się z nim rozmówić, bo widzę, że z waćpana nic nie dobędę...

— Szczególniej pieniędzy, dziś — to istne niepodobieństwo, odezwał się elegant; trzeba mieć trochę cierpliwości.

— Miałem jej aż do zbytku, teraz jednak zaczyna mnie ona opuszczać, dodał Szulc nakładając kapelusz zdjęty przed chwilą.

I bez pożegnania powrócił do powozu, w którym kręcąc się oczekiwała nań młoda kobiecina.

Patrzał na zawracający się powóz, szczęśliwy, że się uwolnił M. Louis, i już rękawiczki nakładać zaczynał, gdy jeszcze raz się drzwi otworzyły... Hajduk tak wysoki, iż ledwie się mieścił w nie, wiódł pod rękę mało co mniejszego niż sam był pana, w stroju paradnym, ze wstęgą, ale w aksamitnych ciepłych butach i o lasce... Długa nad miarę, nalana twarz, którą podgolona czupryna jeszcze czyniła na oko ogromniejszą, z podstrzyżonym wąsem, oczyma wypukłemi, nosem rzymskim wielkiego kalibru, miała wyraz okrutnie pański i rozkazujący... Powoli rękę zgrubiałą podniósł do czapki przypatrując się elegantowi z pewnym rodzajem pogardy.

— Kto acan jesteś? zapytał.

— Jestem głównym urzędnikiem banku panów barona Tepera i Szulca.

— Barona? kiego djabła? jakiego barona? hę? spytał gruby, którego hajduk prowadził do kanapy.

— A tak... przecież wiadomo...

— Komu wiadomo? trzeba było ogłosić przez gazety, mówił sapiąc otyły jegomość. A gdzież sam ten baron Teper?

— Pan baron rzadko tu bywa.

— Nie raczy? hm... Wszystko jedno, a waćpan płacisz co komu należy? zapytał.

— Wypłacam, jeśli termin...

— Dawno minął... patrzajno acan, oto wasza karta... przeczytaj (to mówiąc wyciągnął z za kontusza fascykuł papierów, dobył z niego kartę i podsunął ją elegantowi). Pięć tysięcy czerwonych złotych z procentem...

Niezmiernie długo rozczytywał się, przewracał na wszystkie strony ową kartę Mr. Louis, patrzał na nią, namyślał się, i rzekł w końcu:

— Termin w istocie minął, hm! ale pan wojewoda pozwoli uczynić uwagę, iż nieodebrane na terminie pieniądze... zwykliśmy uważać za przedłużone na rok następujący i, do tego się regulujemy... Więc te pięć tysięcy zapisane są u nas jako płatne na przyszły Ś-ty Jerzy.

— A u mnie są zapisane jako płatne dzisiaj, rozumiesz mnie asindziej? hę? pretenduję, żeby mi były wypłacone, stantepede.

— To nie może być, panie wojewodo!

— Musi być, kochanku... inaczej powiem na rynku, że Teper i Szulc są bankruty, i oddam tem prawdziwą przysługę łatwowiernym, coby jeszcze gotowi wam pieniądze nosić.

Elegant pobladł straszliwie.

— Potrzebuję się odnieść do pana Tepera, rzekł cicho.

— Choćby do samego djabła, a ja mosterdzieju ztąd nie ruszam, póki rezolucji nie będzie.

— Ale biuro się zamyka...

— Gdyby się zamknęło niepotrzebnie, to moi hajducy wam drzwi wyłamią, odparł wojewoda, jam człek uparty.

Słysząc ten spór wszyscy pracujący w dalszych pokojach zbliżyli się z piórami w rękach i za uszami, tak, że drzwi całe zajęli. Elegant bladł i pocił się.

— Poszlej acan jednego z tych gryzipiórków, rzekł wojewoda do barona Tepera, i każ mu powiedzieć odemnie, że ja tu siedzę a z miejsca się nie ruszam, dopóki mi moich pięciu tysięcy nie zapłaci... a żadnym Jurym jak rak świśnie, i odkładką nie dam się wyruszyć. Co u kata! bankier, który kiepskich pięciu tysięcy dukatów nie może zapłacić... to łapserdak!

Elegant był oburzony, krew

1 ... 65 66 67 68 69 70 71 72 73 ... 76
Idź do strony:

Darmowe książki «Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz