Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
Potem było zwykłe „dreimal hoch!” i wojsko powsiadało znowuż do wagonów, dziwnie milczące. Zamiast 15 deka sera szwajcarskiego otrzymało nową wojnę — z Italią.
*
W wagonie, w którym siedział Szwejk z sierżantem rachuby Vańkiem, telefonistą Chudounskim, Balounem i kucharzem Jurajdą, zawiązała się interesująca rozmowa o przyłączeniu się Włoch do wojny.
— Przy ulicy Taborskiej w Pradze było kiedyś takie samo zdarzenie — zaczął Szwejk. — Był tam sobie kupiec, niejaki Horzejszi, a nieco dalej naprzeciwko miał sklep kupiec Poszmourny, a w samym środku między nimi miał kramik sklepikarz Havlasa. Więc ten kupiec Horzejszi wpadł któregoś dnia na taki koncept, żeby się złączyć z tym sklepikarzem Havlasą przeciw kupcowi Poszmournemu, i zaczął się z nim umawiać co do tego, że oba sklepy mogłyby istnieć pod wspólną firmą: „Horzejszi i Havlasa”. A ten sklepikarz Havlasa zaraz poleciał do kupca Poszmournego i powiada mu, że Horzejszi daje mu dwanaście setek za jego sklepik i chce z nim zrobić spółkę. Ale jeśli Poszmourny da mu o sześć setek więcej, to woli zrobić spółkę z nim przeciwko Horzejszemu. Więc się z sobą ugodzili, a ten Havlasa przez jakiś czas ciągle się kręcił koło tego Horzejszego, którego zdradził, i udawał jak najlepszego przyjaciela, a gdy się czasem zgadało o połączeniu obu interesów, to zawsze mawiał: „No, już niedługo się połączymy. Czekam tylko, aż klienci wrócą z letniska”. A kiedy klienci przyjechali, to sprawa rzeczywiście była już załatwiona, jak to obiecywał Havlasa kupcowi Horzejszemu, co do tego połączenia. Gdy mój Horzejszi pewnego poranka otwierał swój sklep, ujrzał wielki napis nad sklepem swego konkurenta, firma jak byk:
POSZMOURNY I HAVLASA
— U nas — zauważył głupawy Baloun — też się zdarzył wypadek podobny. We wsi sąsiedniej chciałem kupić jałówkę. Już była stargowana, a rzeźnik z Votic zabrał mi ją sprzed nosa.
— Teraz, kiedy mamy nową wojnę — mówił dalej Szwejk — kiedy mamy o jednego wroga więcej i nowy front, będziemy musieli oszczędzać amunicji. „Im więcej dzieci w rodzinie, tym więcej zużywa się rózeg” — mawiał dziadek Chovanec w Motole, który karcił wszystkie dzieci okolicznych rodzin i pobierał za to wynagrodzenie ryczałtowe.
— Ja się tylko jednego boję — rzekł Baloun trzęsąc się na całym ciele — że przez tę Italię porcje będą mniejsze.
Sierżant rachuby Vaniek zamyślił się głęboko i rzekł po chwili:
— Wszystko to być może, bo teraz na zwycięstwo wypadnie trochę poczekać.
— Teraz przydałby się nam nowy Radetzky — zawyrokował Szwejk. — Bo Radetzky znał już doskonale tamte okolice i wiedział o wszystkich stronach tych Włochów, wiedział, co trzeba szturmować i z której strony. Chociaż to nie takie proste wleźć na dobre do jakiegoś kraju, bo taką rzecz każdy potrafi, ale wydostać się stamtąd, to jest dopiero prawdziwy kunszt wojenny. Jeśli już człowiek gdzieś wlezie, to winien wiedzieć o wszystkim, co się dzieje dokoła niego, żeby czasem nie wpadł w jaką bryndzę, która nazywa się katastrofą. Pewnego razu w naszym domu, tam gdzie jeszcze dawniej mieszkałem, złapali na strychu złodzieja, ale chłopisko było sprytne; gdy tam wlazł, wypatrzył, że właśnie murarze poprawiają mur od strony ślepego podwórka, więc też wyrwał się, powalił na ziemię dozorczynię domu i zesunął się po rusztowaniu na dół, na to ślepe podwórko. Ale stamtąd ani rusz dalej. Natomiast nasz tatuś Radetzky znał każdą ścieżkę i nigdzie go dogonić nie mogli. W jednej ciekawej książce o tym generale było to wszystko bardzo ładnie opisane, jak to on uciekł spod Santa Lucia, a znowuż Italiany uciekły w drugę stronę i dopiero na drugi dzień ten generał zmiarkował, że właściwie bitwę wygrał, kiedy przez lornetę nie dopatrzył się ani jednego nieprzyjaciela. Więc zaraz się wrócił i zajął opuszczoną Santa Lucię. Od tego czasu był marszałkiem.
— Italia, tak czy owak, kraj ładny — wtrącił kucharz Jurajda. — Byłem kiedyś w Wenecji i wiem dobrze, że Włoch każdego nazwie świnią. Gdy się rozzłości, to wszystko dla niego jest „porco maladetto”. Nawet papież jest dla niego porco i „Madonna mia è porco”, „papa è porco”.
Natomiast sierżant rachuby Vaniek wyraził się o Italii z wielką sympatią. W Kralupach przy swojej drogerii ma fabryczkę soku cytrynowego wyrabianego z gnijących cytryn, bardzo tanio kupowanych w Italii. Teraz kończy się przesyłanie cytryn z Włoch do Kralup. Nie ma co mówić: wojna z Włochami obfitować musi w różne niespodzianki, bo Austria będzie chciała zemścić się.
— Łatwo powiedzieć! Zemścić się! — uśmiechnął się Szwejk. — Niejeden myśli sobie, że się mści, a tymczasem wszystko zwali się raptem na takiego, którego sobie ten mściciel wybrał za narzędzie swej zemsty. Kiedy przed laty mieszkałem na Vinohradach, to w jednym domu był dozorca, a u tego dozorcy mieszkał jakiś drobny urzędniczyna z jakiegoś tam banku, który chodził stale do knajpki przy ulicy Crameriusa i w tej knajpce pokłócił się z jakimś panem, który miał na Vinohradach jakiś taki zakład do analizowania moczu. Ten pan o niczym innym nie myślał i nie mówił, tylko o tych analizach, i zawsze nosił przy sobie flaszeczki z uryną, wszystkim wtykał te swoje naczynia do rąk, żeby naurynowali, to on zanalizuje, bo to rzecz bardzo ważna, od której zależy często dobrobyt całej rodziny i szczęście, a kosztuje taka rzecz tylko sześć koron. Wszyscy goście tej knajpki, nawet gospodarz, kazali sobie mocz zanalizować, tylko ów urzędniczyna jeszcze się opierał, aczkolwiek ten pan od analizy łaził za nim zawsze, gdy tamten wychodził do pisuaru, i zawsze go troskliwie napominał: „Ej, panie Skorkowsky, mnie się pańska uryna jakoś nie podoba. Naurynuj pan do buteleczki, zanim nie będzie za późno”. Nareszcie go namówił. Kosztowało to owego urzędniczka sześć koron, a analiza była dokumentna i akuratna, jak wszystkie poprzednie, które zrobił dla gości, dla gospodarza i dla gospodyni. Gospodarz patrzył na tego analizatora krzywo, bo mu psuł interes. Przy każdej analizie wywodził, że to przypadek bardzo poważny, że nikt nie powinien nic pić prócz wody, że nie wolno palić, że ten a ten nie powinien się żenić, a wszyscy powinni jadać tylko jarzyny. Więc gdy takich rzeczy nagadał i temu urzędniczynie, to ów bardzo się na niego rozgniewał i wybrał sobie za narzędzie zemsty swego dozorcę, u którego mieszkał, ponieważ wiedział, że to człowiek brutalny. Więc razu pewnego mówi do tego pana od analiz, że ten dozorca nie czuje się dobrze i że go prosi, żeby jutro rano o siódmej przyszedł do niego po urynę, bo chce, żeby była zbadana. No i tamten poszedł. Dozorca jeszcze spał, a ten go budzi i mówi do niego po przyjacielsku:, „Moje uszanowanie, panie Malek. Dzień dobry panu! Oto jest buteleczka, niech pan do niej naurynuje i da mi pan sześć koron”. Istny dopust boży nastał wtedy, gdy ten dozorca wyskoczył w gaciach z łóżka, złapał swego gościa za kark, grzmotnął nim o szafę i wpakował go do niej! Potem wyciągnął go z szafy, złapał bykowca i sam w gaciach pędził go przed sobą ulicą Czelakovskiego, a ten skowyczał jak pies, gdy mu nadepnąć na ogon, i dopiero na ulicy Havliczka wskoczył do tramwaju, a dozorcę złapał strażnik. Dozorca pobił się z policjantem, a ponieważ był w gaciach i było widać co nie trzeba, więc z powodu takiego publicznego zgorszenia wsadzili go do plecionki i zawieźli na policję, a on jeszcze w tej plecionce ryczał jak tur: „Ach, wy draby, ja wam pokażę analizę moczu!”. Siedział sześć miesięcy za zgorszenie publiczne i obrazę policji, a potem jeszcze, po ogłoszeniu wyroku, dopuścił się obrazy domu panującego, więc może siedzi jeszcze dzisiaj za kratami. Mówię tedy, że gdy się jeden mści na drugim, to cierpi z tego powodu człowiek niewinny.
Tymczasem Baloun rozmyślał nad czymś bardzo usilnie i wreszcie z wielkim strachem zadał Vańkowi pytanie:
— Proszę pana, panie rechnungsfeldfebel, więc pan przypuszcza, że przez tę wojnę porcje będą mniejsze?
— To przecież całkiem jasne — odpowiedział Vaniek.
— Jezus Maria! — krzyknął Baloun, ukrył twarz w dłoniach i cicho siedział w kącie.
Na tym skończyła się ostatecznie dyskusja o Italii.
*
W wagonie sztabowym rozmowa o nowej sytuacji na frontach wojny światowej, wynikłej na skutek przystąpienia Włoch do wojny, byłaby zapewne bardzo nudna, skoro śród rozmawiających nie było sławnego teoretyka wojennego, kadeta Bieglera, ale sytuację ratował podporucznik Dub z 3 kompanii.
Jako cywil podporucznik Dub był nauczycielem języka czeskiego w gimnazjum i podobnie jak teraz, tak i dawniej korzystał z każdej sposobności, aby popisać się swoją prawomyślnością. W zadaniach piśmiennych wymagał od swoich uczniów opracowań na tematy z dziejów rodu Habsburgów. W klasach niższych straszył uczniów cesarz Maksymilian, który wlazł na skałę i nie umiał z niej zleźć, dręczył ich Józef II jako oracz i Ferdynand Łaskawy. W klasach wyższych tematy były, oczywiście, bardziej powikłane. W klasie siódmej zadawał np. tematy takie: „Cesarz Franciszek Józef, przyjaciel wiedzy i sztuki”. Temat ten stał się przyczyną wykluczenia jednego z gimnazistów ze wszystkich austriackich gimnazjów, ponieważ napisał on, że najpiękniejszym czynem tego monarchy było założenie mostu cesarza Franciszka Józefa I w Pradze.
Bardzo pilnował swoich uczniów, aby w dzień urodzin cesarza i w czasie innych uroczystości, związanych z domem panującym, z zapałem śpiewali hymn austriacki. W towarzystwie nie lubiono go, ponieważ wszyscy wiedzieli o nim, że denuncjuje swoich kolegów. W mieście, w którym nauczał, był jednym z trójki największych osłów i idiotów, do której prócz niego należał starosta powiatowy i dyrektor gimnazjum. W tym małym kółeczku nauczył się politykować o sprawach mocarstwa austro-węgierskiego. Oczywiście, że i teraz zaczął się popisywać swoimi mądrościami, wykładając je głosem i akcentem skostniałego belfra:
— Prawdę mówiąc, mnie wystąpienie Italii nie zaskoczyło wcale. Oczekiwałem czegoś podobnego już przed trzema miesiącami. Rzecz prosta, że Italia, skutkiem zwycięskiej wojny z Turcją o Trypolis, bardzo jest w sobie zadufana. Prócz tego liczy bardzo na swoją flotę i na nastroje mieszkańców w naszych krajach nadmorskich i w Tyrolu południowym. Jeszcze przed wojną rozmawiałem o tym z naszym starostą, żeby władze nasze nie lekceważyły ruchu irredentystycznego na Południu. Zgodził się ze mną bez zastrzeżeń, ponieważ każdy przewidujący człowiek, któremu zależy na pomyślności tego państwa, już dawno zdawać sobie musiał sprawę z tego, że niedaleko byśmy zaszli, gdybyśmy byli zbyt wyrozumiali dla takich żywiołów. Pamiętam dobrze, że przed jakimiś dwoma laty podczas wojny bałkańskiej, gdy wynikła sprawa naszego konsula Prohazki, wyraziłem się do starosty, iż Włochy czekają tylko sposobności, aby na nas napaść zdradziecko.
No i stało się! — zawołał takim głosem, jakby mu słuchacze przeczyli, aczkolwiek przy jego wywodach wszyscy oficerowie myśleli w duchu, żeby ich ten cywil-gaduła pocałował w nos.
— Przyznać trzeba — mówił dalej tonem już nieco łagodniejszym — że w większości wypadków zapomniano o naszym dawniejszym stosunku do Italii także i w zadaniach szkolnych, że nie pamiętano o owych sławnych dniach naszych dzielnych i pełnych chwały wojsk oraz o zwycięstwach roku tysiąc osiemset czterdziestego ósmego i sześćdziesiątego szóstego, o których jest mowa w dzisiejszych rozkazach brygady. Co do mnie, to spełniałem zawsze swój obowiązek i jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego, że tak powiem na samym początku wojny, zadałem uczniom temat: „Unsere Helden in Italien von Vicenza bis zur Custozza, oder...”
I cymbał podporucznik Dub dodał uroczyście:
„...Blut und Leben für Habsburg! Für ein Oesterreich, ganz, einig, gross!...”
Zamilkł oczekując, że w wagonie sztabowym wszyscy zabiorą się do omawiania sytuacji wojennej, wytworzonej przez wystąpienie Włoch, i że on jeszcze raz udowodni im, że o wszystkim wiedział już przed pięciu laty i przepowiedział, jak się Italia zachowa wobec swojego sojusznika. Ale podporucznik Dub zawiódł się bardzo, bo kapitan Sagner, któremu Matuszicz przyniósł ze stacji wieczorowe wydanie „Pester Lloyd”, zajrzał do gazety i rzekł:
— Wiecie, panowie, ta Weinerowa, którą widzieliście w Brucku na gościnnym występie, grała wczoraj tutaj na scenie Teatru Małego.
Na tym się dyskusja o Italii skończyła także w wagonie sztabowym...
*
Prócz tych, którzy siedzieli nieco dalej, ordynans batalionu Matuszicz i służący kapitana Sagnera Batzer patrzyli na wojnę z Włochami ze stanowiska czysto praktycznego, ponieważ już dawno temu, przed laty, gdy odbywali służbę wojskową, obaj uczestniczyli w manewrach wojskowych w Tyrolu południowym.
— Kiepsko się będzie właziło na włoskie kopczyki — rzekł Batzer — bo kapitan Sagner ma kuferków sporo. Wprawdzie ja pochodzę z gór, ale to co innego, gdy człowiek bierze flintę pod kapotę i idzie upatrzyć jakiego zajączka na gruntach księcia Schwarzenberga.
— Oczywiście pytanie, czy przerzucą nas na Południe, do Włoch. Mnie także nie podobałoby się łażenie po kopcach i lodowcach z rozkazami. No i żarcie tam mają psiakrewskie: nic tylko polenta i oliwa — ze smutkiem wywodził Matuszicz.
— A skąd pewność, że nas właśnie nie zapędzą między włoskie góry — sierdził się Batzer. — Nasz pułk był już w Serbii, w Karpatach, włóczyłem kufry pana kapitana po różnych górach i dwa razy już je zgubiłem: w Serbii i w Karpatach podczas niezgorszego piekła. Kto wie, może po raz trzeci spotka mnie to samo we Włoszech. A co do tego żarcia na Południu... — Splunął i z wielkim zaufaniem przysiadł się bliżej
Uwagi (0)