Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
Kadet Biegler przy gruntownym mierzeniu temperatury uśmiechał się istotnie, ale z miną męczennika, gdy wtykano mu termometr w miejsce tak niezwykłe. Nie ruszał się.
„Objawy, które przy cholerze prowadzą ku końcowi — myślał węgierski lekarz sztabowy. — Bierna pozycja...”
Zapytał jeszcze podoficera-sanitariusza, czy w kąpieli kadet Biegler wymiotował i miał rozwolnienie.
Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, zapatrzył się w Bieglera.
Gdy przy cholerze mija rozwolnienie i kończą się wymioty, to te objawy są oznaką zbliżającego się końca wypełniając ostatnie godziny życia.
Kadet Biegler, zupełnie nagi, po wyniesieniu go z ciepłej wanny poczuł chłód i zaczął szczękać zębami. Na całym ciele miał gęsią skórę.
— Widzisz pan — rzekł lekarz po madziarsku — okropne dreszcze. Kończyny zimne. To już koniec.
I pochylając się nad kadetem, zapytał go po niemiecku:
— Also wie geht’s?
— S... s... se... hr... hr gu... gu... tt — zaszczękał zębami kadet Biegler. — Ei... ei... ne De... deck... cke.
— Świadomość częściowo jasna, częściowo przyćmiona — rzekł lekarz węgierski. — Ciało ogromnie wychudzone, wargi i paznokcie powinny być czarne... Już mam trzeci taki przypadek, że umierają u mnie ludzie na cholerę bez czarnych paznokci i warg.
Pochylił się nad kadetem i mówił dalej po madziarsku:
— Serce ledwie bije...
— Ei... ei... ne... ne De... de... de... deck... cke... cke — dygotał kadet Biegler.
— To, co teraz mówi, to ostatnie jego słowa — rzekł lekarz sztabowy do podoficera-sanitariusza po madziarsku. — Jutro pochowamy go razem z majorem Kochem. Teraz traci przytomność. Czy papiery jego są w kancelarii?
— Pewno są — odpowiedział spokojnie sanitariusz.
— Ei... ei... ne... ne De... de... de... deck... cke... cke — wołał za odchodzącymi kadet Biegler szczękając zębami.
W całej sali na szesnaście łóżek było tylko pięciu ludzi. Jeden z nich był nieboszczykiem. Zmarł przed dwiema godzinami, był przykryty prześcieradłem i nazywał się tak samo jak odkrywca zarazków cholerycznych. Był to major Koch, o którym lekarz sztabowy mówił, że jutro będzie pochowany razem z kadetem Bieglerem.
Kadet Biegler uniósł się na łóżku i po raz pierwszy widział, jak to się umiera na cholerę za najjaśniejszego pana, bo z czterech pacjentów dwaj konali, dusili się i sinieli. Z ich ust wydzierały się jakieś słowa, ale nie wiadomo było, co mówią i w jakim języku. Był to raczej charkot zdławionego głosu.
Dwaj inni z ogromnie burzliwą reakcją, będącą oznaką wyzdrowienia, przypominali chorych na tyfus, bredzących w gorączce. Wykrzykiwali jakieś niezrozumiałe słowa i wierzgali chudymi nogami, wysuwając je spod kołder. Nad nimi stał wąsaty sanitariusz, mówiący narzeczem styryjskim (co Biegler zauważył), i uspokajał ich:
— Ja też miałem cholerę, moi złoci ludkowie, ale nie wierzgałem kulasami. Teraz już z wami dobrze. Dostaniecie urlop, jak tylko...
Nie rzucaj mi się tu tak bardzo — wrzasnął na jednego z nich, który tak porządnie wierzgnął nogą, że kołdra przeleciała mu przez, głowę. — Tego się u nas nie robi. Bądź kontent, że masz gorączkę, bo cię nie będą stąd wywozili z muzyką. I tak już najgorsze za wami.
Rozejrzał się dokoła.
— A tam oto znowu dwaj zmarli. Można się było spodziewać — rzekł dobrodusznie. — A wy bądźcie kontenci, że najgorsze już za wami. Muszę skoczyć po prześcieradła.
Po chwili wrócił. Nakrył umrzyków z wargami całkiem sczerniałymi, wyprostował ich ręce ze sczerniałymi paznokciami, którymi w agonii dusząc się darli naprężone przyrodzenie, próbował wetknąć im języki do ust, a potem ukląkł przy łóżku i zaczął odmawiać pacierz: „Heilige Maria, Mutter Gottes...”, i stary styryjski sanitariusz spoglądał przy tym na obu pacjentów, których maligna oznaczała powrót do zdrowia i nowego życia.
— Heilige Maria, Mutter Gottes — mówił dalej, gdy wtem, jakiś nagus potrząsnął go za ramię.
Był to kadet Biegler.
— Słuchajcie no — mówił — ja się kąpałem... To jest, mnie kąpali... Potrzebna mi kołdra... Mnie zimno...
— To dziwny przypadek — mówił po upływie pół godziny ten sam lekarz węgierski pochylając się nad kadetem Bieglerem, który odpoczywał pod kołdrą. — Pan jest rekonwalescentem, panie kadecie. Jutro wyprawimy pana do zapasowego szpitala do Tarnowa. Pan jest siewcą bakterii cholerycznych... Wiedza posunęła się tak daleko, że wszystko już wiemy. Pan jest z 91 pułku...
— ...13 marszbatalionu — dodał sanitariusz za kadeta Bieglera — kompania 11.
— Proszę pisać — rzekł lekarz wojskowy. — Kadet Biegler, 13 marszbatalion, 11 kompania, 91 pułk piechoty, na obserwację do cholerycznego baraku w Tarnowie. Siewca zarazków cholerycznych...
W taki sposób z kadeta Bieglera, entuzjastycznego wojaka, stał się siewca bakterii cholerycznych.
Na stacji wojskowej w Budapeszcie Matuszicz przyniósł kapitanowi Sagnerowi telegram z komendy stacji. Autorem tego telegramu był nieszczęśliwy dowódca brygady wyprawiony tymczasem do sanatorium. Telegram był nieszyfrowany jak na poprzedniej stacji i był tej samej treści:
„Szybko skończyć gotowanie i marsz na Sokal!”
Do tego był jeszcze dodatek:
„Tabory zaliczyć do grupy wschodniej. Służba wywiadowcza zostaje zniesiona. 13 marszbatalion buduje most przez Bug. Szczegóły w gazetach”.
Kapitan Sagner udał się natychmiast do dowództwa stacji. Przywitał go mały grubawy oficer przyjaznym uśmiechem.
— Co ten nawyrabiał, ten wasz generał brygady — rzekł chichocząc na cały regulator — ale musieliśmy doręczać te idiotyzmy, ponieważ z dywizji jeszcze nie przyszło rozporządzenie, że depesze jego nie powinny być wręczane adresatom. Wczoraj przejeżdżał tędy 14 marszbatalion 75 pułku, a dowódca batalionu otrzymał depeszę z rozkazem, aby wszystkim szeregowcom wypłacono po sześć koron, jako osobne wynagrodzenie za Przemyśl; w depeszy było również podane, żeby każdy żołnierz z tych sześciu koron złożył w kancelarii dwie korony na pożyczkę wojenną... Według pewnych wiadomości ten generał brygady ma paraliż postępowy.
— Panie majorze — zapytał kapitan Sagner komendanta stacji wojskowej — czy według rozkazu pułku pojedziemy do Gödöllö, jak przewiduje marszruta? Szeregowcy mają dostać po 15 deka sera szwajcarskiego. Na stacji poprzedniej mieli dostać po 15 deka węgierskiego salami. Ale nic nie dostali.
— Tutaj widać także nic nie dostaną — odpowiedział major nie przestając się mile uśmiechać. — Nie wiem nic o takim rozkazie, który dotyczyłby pułków z Czech. Zresztą nie moja to sprawa; niech się pan zwróci do komendy zaopatrzenia.
— Kiedy odjeżdżamy, panie majorze?
— Przed wami stoi pociąg z ciężką artylerią idącą do Galicji. Puścimy go za godzinę, panie kapitanie. Na trzecim torze stoi pociąg sanitarny. Odchodzi w dwadzieścia pięć minut po pociągu z artylerią. Na torze dwunastym mamy pociąg z amunicją. Odjeżdża w dziesięć minut po pociągu sanitarnym, a w dwadzieścia minut po nim idzie pański pociąg. O ile, oczywiście, nie zajdą jakie zmiany — dodał z nieodmiennie miłym uśmiechem, który dla kapitana Sagnera stawał się wstrętny.
— Pan pozwoli, panie majorze — rzekł kapitan Sagner — czy mógłby mi pan objaśnić, jak to jest, że pan nic nie wie o rozkazie dotyczącym 15 deka sera szwajcarskiego dla pułków z Czech?
— To sprawa tajna — odpowiedział z uśmiechem komendant stacji wojskowej w Budapeszcie kapitanowi Sagnerowi.
„A tom się ubrał — myślał kapitan Sagner wychodząc z gmachu komendy. — Tam do diabła, po co ja kazałem porucznikowi Lukaszowi, żeby zebrał wszystkich dowódców i żeby razem z szeregowcami poszedł po 15 deka szwajcarskiego sera na osobę”.
Zanim dowódca 11 kompanii marszowej porucznik Lukasz wydał według rozkazu kapitana Sagnera rozporządzenie dotyczące żołnierzy marszbatalionu mających pójść do magazynu po 15 deka sera szwajcarskiego na osobę, podszedł do niego Szwejk razem z nieszczęśliwym Balounem.
Baloun dygotał ze strachu.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — ze zwykłą uprzejmością rzekł Szwejk — że sprawa, o którą chodzi, jest bardzo ważna. Prosiłbym, panie oberlejtnant, żebyśmy tę sprawę mogli załatwić gdzieś na uboczu, jak powiedział mój kamrat Szpatina ze Zhorza, gdy był drużbą na weselu, a w kościele zachciało mu się nagle...
— Czego chcecie, Szwejku? — przerwał mu porucznik Lukasz, który tak samo zatęsknił za Szwejkiem jak Szwejk za nim. — Chodźmy więc gdzieś na bok.
Baloun wlókł się za nimi nie przestając drżeć. Ten poczciwy olbrzym stracił zupełnie równowagę ducha i w jakiejś rozpaczliwej beznadziejności kiwał się na wszystkie strony i machał rękoma.
— Więc o co wam chodzi, Szwejku? — zapytał porucznik Lukasz, gdy odeszli na bok.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk — że daleko lepiej zawsze przyznać się do wszystkiego, nim szydło wylezie z worka. Pan mi dał rozkaz, żeby Baloun przyniósł panu pański pasztet i bułkę, jak tylko przyjedziemy do Budapesztu. Dostałeś taki rozkaz czy nie? — zapytał Szwejk zwracając się do Balouna.
Baloun zaczął jeszcze bardziej wymachiwać rękoma, jakby się chciał obronić przed nacierającym nieprzyjacielem.
— Rozkazu tego — mówił Szwejk — nie można było, niestety, wykonać, panie oberlejtnant, ponieważ ja ten pański pasztet zeżarłem.
Zeżarłem go — rzekł z naciskiem, dając wystraszonemu Balounowi sójkę w bok — bo pomyślałem, że taki pasztet może się zepsuć. Ja kilka razy czytałem w gazetach, że całe rodziny potruły się takim pasztetem. Pewnego razu na Zderazie się potruli, potem znowuż w Berounie, raz w Taborze i raz w Młodej Boleslavi, a także w Przibramie. Wszyscy ci otruci poumierali. Taki pasztet to drańska rzecz...
Baloun usunął się na bok, wsadził palec w usta i zaczął wymiotować.
— Co wam się stało, Balounie?
— Ja rzy... rzy... e... e... gam, panie ober... e... e... ober... lejt... nant... e... e... — mówił nieszczęsny Baloun korzystając z przerw w wymiotowaniu. — To ja... ja... ee... go zeżar... łłłem, ja... e... e... ja... eee sa... eemmm... e... e... e...
Z głębin biednego człowieka wyrywały się kawałki pasztetu razem ze staniolem, w który pasztet był zawinięty.
— Jak pan widzi, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk ani na chwilę nie tracąc swej równowagi ducha — każdy zeżarty pasztet wyjdzie na wierzch jak oliwa na wodę. Ja chciałem tę rzecz wziąć na siebie, a ta małpa tak się oto wsypuje. On jest człowiekiem na ogół bardzo porządnym, ale wszystko zeżre, co ma pod opieką. Znałem jednego takiego człowieka, był służącym w pewnym banku. Można było pozostawiać tysiące na jego opiece. Pewnego razu podejmował pieniądze w innym banku i dostał o tysiąc koron za dużo. Oddał je natychmiast, ale jak mu dali 15 grajcarów, żeby przyniósł wędzonki, to połowę jej po drodze zeżarł. Taki już był nienażarty, że gdy urzędnicy posyłali go po kiełbaski, to je dziurawił scyzorykiem i wydłubywał po trosze, a dziurki zalepiał plasterkiem angielskim, który przy pięciu kiełbaskach więcej go kosztował niż jedna cała kiełbaska.
Porucznik Lukasz westchnął i oddalił się.
— Czy ma pan dla mnie jakie rozkazy, panie oberlejtnant? — wołał za nim Szwejk, podczas gdy niefortunny Baloun wciąż jeszcze wtykał sobie palec w usta.
Porucznik machnął ręką i podążył ku magazynom zaopatrzenia, przy czym do głowy przyszła mu myśl osobliwa, że skoro żołnierze pożerają swoim oficerom pasztety, to Austria wojny wygrać nie może.
Szwejk odprowadził tymczasem Balouna na drugą stronę toru wojskowego i pocieszał go, że razem zajrzą do miasta i stamtąd przyniosą dla pana oberlejtnanta debreczyńskich parówek. Szwejkowi wydawało się, że Budapeszt pełen jest debreczyńskich parówek.
— Jeszcze by nam pociąg uciekł — biadał Baloun, który był nie tylko wiecznie głodny, lecz i chciwy zarazem.
— Gdy się jedzie na front, to nigdy spóźnić się nie można — zadecydował Szwejk — bo każdy taki pociąg, zanim ruszy z miejsca, dobrze się zastanowi, czy opłaciłoby mu się dojechać na miejsce z połową eszelonu. Zresztą, rozumiem cię, mój Balounie, masz węża w kieszeni.
Do miasta się, oczywiście, nie wybrali, ponieważ ozwał się sygnał wzywający do wsiadania do wagonów. Szeregowcy poszczególnych kompanii powracali z magazynów zaopatrzenia znowu z pustymi rękoma. Zamiast 15 deka sera szwajcarskiego, który miał być wydawany, każdy żołnierz dostał pudełko zapałek i pocztówkę, wydaną przez komitet opieki nad wojennymi grobami Austrii. Zamiast 15 deka sera szwajcarskiego każdy trzymał w ręku obrazek jednego z galicyjskich cmentarzy żołnierskich z pomnikiem zbudowanym ku czci nieszczęsnych landwerzystów przez dekującego się rzeźbiarza sierżanta Scholza, jednorocznego ochotnika.
Koło wagonu sztabowego panowało także niezwykłe wzburzenie. Oficerowie marszbatalionu zebrali się dokoła kapitana Sagnera, który był bardzo zdenerwowany i coś im tłumaczył. Powrócił właśnie z komendy stacji i trzymał w ręku prawdziwy, bardzo tajny telegram ze sztabu brygady, ogromnie długi i nadziany wskazówkami, jak należy postępować wobec nowej sytuacji, w jakiej znalazła się Austria dnia 23 maja 1915 roku.
Dowództwo brygady telegrafowało, że Italia wypowiedziała Austrii wojnę.
Jeszcze w Brucku nad Litawą w oficerskim kasynie bardzo często rozmawiano przy obiadach i kolacjach o dziwnym postępowaniu Italii, ale na ogół nikt nie oczekiwał, że spełnią się prorocze słowa tego idioty kadeta Bieglera, który pewnego wieczoru przy kolacji odsunął talerz z makaronem i rzekł:
— Makaronu najem się jeszcze do syta pod bramami Werony.
Kapitan Sagner przestudiował instrukcje, otrzymane właśnie z dowództwa brygady, i kazał trąbić na alarm.
Gdy się wszyscy szeregowcy marszbatalionu zebrali, ustawiono ich w czworobok, a kapitan Sagner głosem ogromnie uroczystym odczytał żołnierzom dostarczony mu telegraficznie rozkaz dowództwa brygady:
„W bezprzykładnej zdradzie i chciwości zapomniał król włoski o tych bratnich związkach, które łączyły go jako sprzymierzeńca z naszym mocarstwem. Od chwili
Uwagi (0)