W osiemdziesiąt dni dookoła świata - Jules Gabriel Verne (tygodnik ilustrowany biblioteka cyfrowa .TXT) 📖
Rok 1872. Gwałtownie rozwijająca się sieć połączeń kolejowych pokryła Europę, trzy lata wcześniej w Ameryce Północnej linia transkontynentalna połączyła wybrzeża Atlantyku i Pacyfiku. Tory kolejowe przecinają w poprzek Półwysep Indyjski, po morzach kursują parowce obsługujące regularne długodystansowe połączenia pasażerskie. Trwa złoty wiek wielkiej globalizacji. Phileas Fogg, tajemniczy dżentelmen londyński, znany ze spokojnego, regularnego trybu życia, pewnego dnia rozmawia ze znajomymi przy kartach, jak bardzo skurczył się świat. Od słowa do słowa, zakłada się z nimi o wielką sumę, że zdoła objechać świat dookoła w ciągu zaledwie 80 dni. W podróż wyrusza jeszcze tego samego dnia, razem z nowo zatrudnionym francuskim służącym, Obieżyświatem. W ślad za nimi udaje się agent policji Fix, przekonany, że pan Fogg jest uciekającym przestępcą…
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W osiemdziesiąt dni dookoła świata - Jules Gabriel Verne (tygodnik ilustrowany biblioteka cyfrowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
Większość podróżnych wiedziała o tej przerwie w linii kolei żelaznej i wychodząc z pociągu, zajęła miejsca w różnego rodzaju pojazdach, w czterokołowych wózkach ciągnionych przez zebu, rodzaj jednogarbnych bawołów, w podróżnych wozach przypominających ruchome pagody, na kucach itp. Panowie Fogg i Cromarty, po przeszukaniu całej wioski, powrócili, nic nie znalazłszy.
— Pójdę pieszo — rzekł pan Fogg.
Obieżyświat, usłyszawszy te słowa, skrzywił się, spojrzawszy przy tym markotnie na swe piękne, ale niewygodne w pieszej podróży pantofle. Wtem zaświtała mu w głowie szczęśliwa myśl i zwrócił się do swego pana.
— Panie — rzekł — zdaje mi się, że znalazłem środek transportu.
— Jaki?
— Słonia, który należy do Hindusa mieszkającego o sto kroków stąd.
— Chodźmy obejrzeć tego słonia — rzekł pan Fogg.
W pięć minut później Phileas Fogg, Franciszek Cromarty i Obieżyświat przybyli do chaty stojącej obok wysokiej budy. W chacie znajdował się Hindus, w budzie zaś słoń. Na ich prośby Hindus wprowadził pana Fogga i jego towarzyszy do budy. Tam znaleźli na wpół oswojonego słonia, którego właściciel tresował do potrzeb wojennych. W tym celu zaczął zmieniać ciche i spokojne usposobienie zwierzęcia, stopniowo rozdrażniając zwierzę i doprowadzając je do paroksyzmów wściekłości, zwanych w języku Hindusów mutsh. Karmił go podczas trzech miesięcy cukrem i masłem. Na szczęście dla pana Fogga wychowanie słonia, o którym mowa, dopiero niedawno się rozpoczęło i mutsh się jeszcze nie objawił. Kiuni, bo tak się nazywało zwierzę, mógł jak wszystkie słonie, przez długi czas iść szybkim krokiem i wobec braku innego wierzchowca pan Fogg zdecydował się z niego skorzystać.
Słonie w Indiach, gdzie stają się coraz rzadsze, są bardzo drogie. Szczególnie poszukiwane są samce, ponieważ tylko one nadają się do walk w cyrku. Z tego też powodu są one przedmiotem ogromnej pieczołowitości. Gdy pan Fogg zaproponował Hindusowi, żeby pożyczył mu słonia, ten kategorycznie odmówił. Pan Fogg nalegał i zaproponował sumę dziesięciu funtów za godzinę, a gdy Hindus się nie zgodził, dawał dwadzieścia, wreszcie czterdzieści; właściciel słonia nadal się nie zgadzał. Obieżyświat skakał z oburzenia przy każdym podniesieniu ceny. Ale Hindus pozostał niewzruszony.
Pan Fogg, nie przejmując się wcale, zaproponował Hindusowi kupno zwierzęcia za tysiąc funtów. Hindus nie chciał sprzedać. Być może przeczuwał świetny interes.
Pan Cromarty wziął pana Fogga na stronę i radził dobrze się namyślić, zanim znowu podniesie cenę. Pan Fogg odrzekł swemu towarzyszowi, że nie zwykł nic czynić bez zastanowienia, że tu idzie o zakład dwudziestu tysięcy funtów szterlingów, że słoń ten jest mu niezbędny i że choćby mu przyszło dwadzieścia razy przepłacić wartość zwierzęcia, musi go mieć.
Pan Fogg zaofiarował Hindusowi tysiąc dwieście funtów, następnie tysiąc pięćset, potem tysiąc osiemset, w końcu dwa tysiące funtów. Gdy doszło do dwóch tysięcy funtów, Hindus się zgodził.
— Na moje pantofle! — wykrzyknął Obieżyświat. — Drogo nicpoń sprzedaje mięso słonia.
Po ubitym targu trzeba się było rozejrzeć za przewodnikiem. Znaleziono go niebawem. Młody Pars o inteligentnym wyglądzie zaofiarował swoje usługi.
Pan Fogg przyjął go, obiecując sowitą zapłatę. Przyprowadzono słonia i zajęto się jego wyekwipowaniem.
Pars dobrze znał rzemiosło przewodnika. Okrył grzbiet słonia rodzajem dery i umocował po bokach dwa kosze, niezbyt jednak wygodne.
Pan Fogg zapłacił Hindusowi banknotami wyjętymi ze znanej nam już torby podróżnej i zaproponował panu Cromarty’emu, by zabrał się wraz z nim do stacji Allahabad. Generał przyjął propozycję; jedna osoba więcej nie stanowiła różnicy dla tak olbrzymiego stworzenia.
Kupiono zapasy żywności, pan Cromarty zajął miejsce w jednym koszu, pan Fogg w drugim. Obieżyświat dosiadł słonia okrakiem między generałem a swym panem. Pars usadowił się na szyi słonia i o godzinie dziewiątej zwierzę, opuściwszy wioskę, weszło w gęsty las.
By skrócić sobie drogę, przewodnik pozostawił po prawej stronie rozpoczętą linię kolejową. Linia ta, przerywana ciągle kapryśnymi odnogami gór Windhja, nie była najkrótsza. Przewodnik, bardzo dobrze obeznany ze wszystkimi drogami i ścieżkami swego kraju, przypuszczał, że przecinając las, skróci sobie drogę o jakieś dwadzieścia mil. Podróżni pozostawili mu w tym względzie zupełną swobodę.
Panowie Fogg i Cromarty, zagłębieni po szyję w swych koszach, z powodu szybkiego kroku słonia byli co chwila podrzucani w górę, co znosili z iście angielską flegmą, niewiele z sobą rozmawiając i nie widząc się prawie wcale. Co do Obieżyświata, to umieszczony na barkach zwierzęcia zajmował najmniej wygodną pozycję, wystawiony na uderzenia ze wszystkich stron; poczciwy chłopak znosił to wszystko z prawdziwym stoicyzmem42.
Po dwugodzinnej jeździe przewodnik zatrzymał się na odpoczynek. Zwierzę pożerało gałązki i krzaczki. Pan Cromarty cieszył się z tego postoju; był po prostu rozbity tą jazdą, pan Fogg zaś czuł się jak najlepiej.
— Ależ to człowiek z żelaza! — rzekł generał, patrząc nań z podziwem.
— I to z kutego żelaza — dodał Obieżyświat, zajmując się przygotowaniem śniadania.
W południe przewodnik dał znak do odjazdu. Kraj, który przebywali, nabierał coraz dzikszego wyglądu. W ślad za ogromnymi lasami ciągnęły się gaje palm, potem obszerne równiny pokryte rzadkimi krzakami. Cała ta część górnego Bundelkundu, mało uczęszczana przez podróżnych, zamieszkana jest przez ludność fanatyczną, zatwardziałą w swych okropnych praktykach religii hinduskiej.
Anglicy nie mogli utrwalić swojej władzy w tym kraju, poddanym wpływowi radżów43, których trudno było dopaść w ich niedostępnych schronieniach w górach Windhja. Kilka razy po drodze spotykano dzikich Hindusów, którzy na widok szybko idącego słonia gestami i mimiką okazywali swój gniew i niezadowolenie. Pars unikał jak mógł spotkania z nimi. Zwierząt tego ranka widziano mało, ukazało się zaledwie kilka małp, które zaraz uciekły.
Tymczasem Obieżyświat był niezmiernie zajęty myślą, co też pan Fogg zrobi ze słoniem, gdy przybędą na stację Allahabad. Czy zabierze go ze sobą? Nie, to niemożliwe, koszty transportu dodane do ceny kupna zrujnują pana Fogga. A może sprzeda słonia lub wypuści na wolność? To poczciwe zwierzę zasługiwało na względy.
Tego dnia przebyto dwadzieścia pięć mil, tyle samo pozostawało jeszcze do stacji Allahabad. O ósmej wieczorem zatrzymano się w lesie na odpoczynek. Pars rozniecił z suchych gałęzi ogień. Przygotowano wieczerzę z zapasów żywności zakupionych w Kholby i zajadano z wielkim apetytem. Rozmowa, wlokąca się wskutek zmęczenia podróżnych, urwała się wkrótce i niebawem dało się słyszeć głośne i przeciągłe chrapanie. Przewodnik pozostał przy Kiuni, który również zasnął, oparty o pień grubego drzewa.
Noc minęła bez żadnego wypadku. Od czasu do czasu tylko ryk pantery, tygrysa lub ostry pisk małpy na chwilę przerywał ogólną ciszę. Generał spał głęboko jak po walnej bitwie; Obieżyświat w gorączkowym i niespokojnym śnie raz jeszcze przeżywał wszystkie wypadki poprzedniego dnia, a pan Fogg odpoczywał tak spokojnie, jak gdyby był w swym mieszkaniu przy Saville Row.
O siódmej ruszono w dalszą podróż. Przewodnik miał nadzieję, że jeszcze tego samego dnia wieczorem staną w Allahabadzie. Tym sposobem pan Fogg straci tylko część z czterdziestu ośmiu godzin zaoszczędzonych w ciągu podróży. Zjechano już z ostatnich stoków gór Windhja.
Około południa przewodnik minął wioskę Kallenger, położoną nad rzeką Kani, jednym z dopływów Gangesu. Omijał jak mógł miejsca zaludnione, czując się pewniej w opuszczonych wioskach. Do stacji Allahabad było tylko dwanaście mil w kierunku północno-wschodnim. Zatrzymywano się pod palmą, której owoce, równie zdrowe jak chleb, również smaczne jak śmietana, jak mówią podróżni, są niezwykle cenione.
Po upływie dwóch godzin przewodnik wszedł do lasu, w którego gęstym cieniu miano przejść kilka mil. Dotychczas podróż odbywano bez żadnych przeszkód i sądzono, że tak będzie do końca, gdy wtem słoń się zaczął niepokoić i w końcu stanął, nie chcąc iść dalej. Była czwarta po południu.
— Co się stało? — spytał pan Cromarty, wysuwając się ze swego siedzenia.
— Nie wiem, panie oficerze — odparł Pars, przysłuchując się szmerowi dochodzącemu z gęstwiny leśnej. W kilka chwil później szmer stał się wyraźniejszy. Dało się słyszeć coś w rodzaju koncertu, jeszcze bardzo odległego, złożonego z ludzkich głosów i miedzianych instrumentów. Obieżyświat zamienił się cały w słuch i wzrok.
Pan Fogg czekał cierpliwie, nie mówiąc ani słowa. Pars zeskoczył na ziemię, przywiązał słonia do drzewa i zapuścił się w głąb lasu.
Po kilku chwilach powrócił.
— Procesja braminów44 — rzekł — zbliża się ku nam. Jeśli to możliwe, ukryjmy się.
Przewodnik zaprowadził słonia w gąszcz, prosząc podróżnych, żeby nie schodzili na ziemię. Sam zaś był przygotowany w razie potrzeby wskoczyć szybko na kark słonia. Sądził jednak, że dzięki nieprzejrzystej gęstwinie pochód wiernych przejdzie, nie zauważywszy go.
Szum głosów z dźwiękami instrumentów coraz bardziej się zbliżał. Monotonne śpiewy mieszały się z uderzeniami bębnów i dźwiękami cymbałów. Niebawem między drzewami ukazało się czoło procesji. Pan Fogg i jego towarzysze mogli, nie będąc sami widziani, przypatrywać się ciekawej ceremonii religijnej.
Na samym przodzie posuwali się kapłani w spiczastych czapkach i długich, obramowanych szatach. Otaczała ich grupa mężczyzn, kobiet i dzieci, śpiewających pogrzebowe psalmy, przerywane uderzeniami tam-tamu45 i dźwiękami cymbałów. Za nimi, na wozie o szerokich kołach, których szprychy i obręcze przedstawiały splecione węże, ciągniętym przez czwórkę zebu przystrojonych w piękną uprząż, ukazał się szkaradny posąg. Figura ta miała cztery ciemnoczerwone ramiona, wypukłe oczy i rozczochrane włosy, wywieszony język i pomalowane karminem usta. Naszyjnik z czaszek i pas z obciętych rąk służyły jej za ozdobę. Stała na powalonym bezgłowym olbrzymie.
Franciszek Cromarty poznał tę statuę.
— To bogini Kali — rzekł półgłosem — bogini śmierci i miłości.
— Śmierci, na to się zgodzę, ale miłości, takie szkaradzieństwo? — rzekł Obieżyświat. — Nigdy.
Pars dał znak, żeby zamilkli.
Wokół posągu trzęsła się, poruszała, łamała w konwulsyjnych ruchach grupa starych fakirów o ciałach ochrą46 pomalowanych w pasy, pokrytych ranami w kształcie krzyża, z których kropla po kropli płynęła krew, fanatyków, którzy podczas wielkich ceremonii rzucali się pod koła wozu Juggarnauta47.
Za nimi widać było kilku braminów, odzianych w pełne przepychu wschodnie szaty, ciągnących kobietę ledwie mogącą się utrzymać na nogach. Kobieta była młoda, biała jak Europejka. Jej głowa, szyja, plecy, ręce, uszy i palce były obwieszone naszyjnikami, bransoletami, kolcami i pierścieniami. Jej kształty okrywała lamowana złotem tunika, przysłonięta lekkim muślinem.
Za tą młodą kobietą straż, z obnażonymi szablami w ręku i pistoletami za pasem, dźwigała na noszach trupa.
Były to zwłoki starca w bogatym odzieniu radżów, w wysadzanym perłami turbanie, w jedwabnej szacie przetykanej złotem, przepasanej kaszmirowym pasem z brylantami, ze wspaniałą bronią książąt hinduskich. Procesję zamykali muzykanci i banda fanatyków, których przeraźliwe wrzaski zagłuszały hałaśliwe dźwięki instrumentów.
Pan Cromarty z przejęciem przypatrywał się konduktowi i zwracając się do przewodnika, rzekł:
— To sati.
Pars skinął głową na znak potwierdzenia i przyłożył palec do ust. Długa procesja posuwała się powoli między drzewami i wkrótce skryła się zupełnie w głębi lasu.
Stopniowo śpiewy nikły w oddali i nastąpiła zupełna cisza.
Phileas Fogg usłyszał słowa wypowiedziane przez Franciszka Cromarty’ego i gdy tylko procesja znikła, spytał:
— Co to jest sati?
— Sati, panie Fogg — odpowiedział generał — to ofiara ludzka, ale ofiara dobrowolna. Kobieta, którą pan widział, jutro o świcie zostanie spalona.
— O niegodziwcy! — wykrzyknął Obieżyświat, nie mogąc powstrzymać objawów oburzenia.
— A te zwłoki? — spytał pan Fogg.
— To zwłoki księcia, jej męża — odparł przewodnik — udzielnego radży Bundelkundu.
— Jak to — ciągnął dalej pan Fogg, głosem niezdradzającym najmniejszego wzruszenia — te barbarzyńskie zwyczaje istnieją jeszcze w Indiach i Anglia nie zniosła ich dotąd?
— W większej części Indii — odparł pan Cromarty — ofiary takie już się nie odbywają, ale my nie mamy najmniejszego wpływu na te dzikie kraje, zwłaszcza na tereny Bundelkundu. Cała północna strona gór Windhja jest areną ciągłych morderstw i grabieży.
— O, biedna! — mruczał Obieżyświat. — Spalona żywcem.
— Tak — ciągnął dalej generał — gdyby jej nie spalono, nie uwierzycie, w jaki okropny sposób obchodziliby się z nią jej krewni. Obcięto by jej włosy, dano zaledwie garść ryżu jako strawę, odpychano by ją od siebie. Byłaby uważana za istotę nieczystą i umarłaby gdzieś w kącie jak nędzny pies. Dlatego obawa przed tak strasznym losem znacznie silniej niż miłość lub fanatyzm religijny skłania do ofiary te nieszczęsne istoty. Czasami jednak ofiara jest rzeczywiście dobrowolna, nieraz rząd musi użyć swej władzy, aby temu przeszkodzić. Przed paroma laty, gdy mieszkałem w Bombaju, młoda wdowa prosiła gubernatora, żeby pozwolił na spalenie jej wraz ze zwłokami męża. Łatwo się domyśleć, że gubernator odmówił. Wtedy wdowa opuściła miasto, schroniła się pod opiekę niezawisłego radży i tam spełniła ofiarę.
Podczas opowiadania przewodnik kiwał głową i gdy generał skończył, rzekł:
— Ofiara, która odbędzie się jutro, nie jest dobrowolna.
— Skąd o tym wiesz?
— W Bundelkundzie wszyscy znają tę historię — odrzekł przewodnik.
— Ale ta nieszczęśliwa nie okazywała żadnego oporu — zauważył Franciszek Cromarty.
— To dlatego, że odurzono ją dymem z konopi i opium.
— Ale dokąd ją prowadzą?
— Do świątyni Piladżi, o dwie mile stąd. Tam spędzi noc, oczekując godziny, w której odbywają się ofiary.
— Kiedy nastąpi ofiara?
— Jutro o świcie.
Po tej odpowiedzi przewodnik wyprowadził słonia z gęstwiny i wskoczył mu na szyję. Ale w chwili, gdy chciał zagwizdać na zwierzę, aby zachęcić je do biegu, pan Fogg powstrzymał go i zwracając się do pana Cromarty’ego, rzekł:
— A gdybyśmy ją uratowali?
— Tę kobietę, uratowali?! — wykrzyknął Cromarty.
— Mam jeszcze dwanaście godzin do dyspozycji, mogę je poświęcić.
— Ależ pan ma szlachetne serce — rzekł pan Cromarty.
— Czasami — odparł spokojnie pan Fogg
Uwagi (0)