Miasto pływające - Jules Gabriel Verne (biblioteka za darmo online txt) 📖
Lektura, która usatysfakcjonuje miłośników morza, amatorów historii techniki oraz wielbicieli romansów.
Przeprawa wczesną wiosną przez Atlantyk na parowcu Great Eastern, który w 1866 roku wsławił się połączeniem liną telegrafu dwóch kontynentów, staje się okazją do ukazania pracy maszynerii statku i jego załogi, a także ludzkich namiętności i nawyków: życia małej społeczności zgromadzonej na pokładzie „pływającego miasta”.
Na deser spacer po Nowym Yorku i wycieczka nad Niagarę — w czasach, gdy Stany Zjednoczone były młodym państwem „w budowie”.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Miasto pływające - Jules Gabriel Verne (biblioteka za darmo online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
Nazajutrz 31 marca była niedziela. Jak też ten dzień przejdzie na okręcie? Czy to będzie niedziela angielska lub amerykańska, która zamyka taps i bars w czasie nabożeństwa, która wstrzymuje nóż rzeźnika nad głową ofiary, łopatę piekarza na brzegu pieca, która zawiesza wszelkie sprawy, przygasza ogniska huty a zwalnia dym w fabrykach, która zamyka sklepy, otwiera kościoły i hamuje ruch pociągów na drogach żelaznych, zupełnie przeciwnie jak robią we Francyi? Tak jest, tak być miało, a przynajmniej podobnie.
A naprzód dla zachowania święta, lubo pogoda była prześliczna i wiatr sprzyjający, kapitan nie kazał rozwieszać żagli. Byliby zyskali kilka węzłów, lecz to byłoby „improper”. Cieszyłem się bardzo, że dozwolono kołom i linii śrubowej odbywać swe obroty powszednie, codzienne. A kiedy się pytałem o powód takiej tolerancyi jednego zapalonego purytanina ze statku:
— Panie — odrzekł mi poważnie — trzeba szanować to, co pochodzi wprost od Boga. Wiatr jest w jego ręku, a para w rękach ludzkich!
Oczywiście musiałem się zadowolnić jego zdaniem, i przypatrywałem się temu, co się działo na okręcie. Cała służba okrętowa, była w całej paradzie i ubrana nadzwyczaj czysto. Nie zadziwiono by mię wcale, mówiąc że palacze pracują w czarnych ubraniach. Oficerowie i inżynierowie mieli na sobie najparadniejsze uniformy ze złotemi guzikami. Trzewiki połyskiwały blaskiem brytańskim, i rewalizowały z natężonem promieniowaniem kaszkietów ceratowych. Wszyscy ci tędzy ludzie ubrani i uczesani, wyglądali jakby wyszli z pudełka. Kapitan i jego podkomendny dawali przykład, w rękawiczkach świeżych, zapięci po wojskowemu, błyszczący i wyperfumowani, przechadzali się po pokładzie, czekając godziny nabożeństwa.
Morze było wspaniałe i jaśniało pod pierwszemi promieniami wiosny. Nie było widać żadnego żagla. „Great Eastern” sam jeden zajmował punkt matematyczny wśród tego obszernego horyzontu. O godzinie dziesiątej dał się słyszeć dzwon bijący wolno i w regularnych przestankach. Dzwonił nim sternik w paradnem ubraniu i wydobywał z tego dzwonu jakieś tony religijne, a nie owe dźwięki metaliczne, któremi towarzyszył gwizdawce kodów, kiedy parostatek płynął wśród mgły. Mimowolnie szukało się wzrokiem dzwonu parafijalnego zwołującego na mszę.
W tej chwili liczne grupy pokazały się we drzwiach z tyłu i z przodu okrętu. Mężczyzni, kobiety i dzieci ubrali się starannie z powodu tej okoliczności. Bulwary w krótce się zapełniły. Przechadzający zamieniali z sobą skromne ukłony. Każden trzymał w ręku książkę do nabożeństwa, a wszyscy oczekiwali ostatniego uderzenia dzwonu oznajmującego rozpoczęcie modłów. Widziałem wówczas niesione stosy biblij, nałożonych na blacie, który służył zwykle do roznoszenia potraw. Biblije te rozstawione zostały po stołach kaplicy.
Kaplica była to duża sala jadalna z przodu okrętu, która zewnętrznie przez swoję długość i regularność przypominała pałac Ministerstwa Finansów na ulicy Rivoli. Wszedłem. Wiernych siedzących przy stołach była wielka liczba. Głęboka cisza panowała wśród zebranych. Oficerowie zajmowali część przednią kaplicy: Pomiędzy niemi przewodził kapitan Arderson jak pastor. Mój przyjaciel Dean Pitferge usiadł obok mnie. Małe jego przenikliwe oczy biegały po tem całem zebraniu. Domyślam się, że on tam był więcej z ciekawości jak z nabożeństwa.
O w pół do jedenastej kapitan wstał i rozpoczął modlitwy. Czytał po angielsku jeden rozdział ze starego testamentu, wyjąty z drugiej księgi Mojżeszowej. Po każdem wierszu obecni mruczeli wiersz następny. Słychać było wyraźnie, jak ostry sopran dzieci i mezzo-sopran kobiet, oddzielał się od barytonu mężczyzn. Ta rozmowa biblijna trwała blisko pół godziny. Ceremonija ta bardzo skromna a zarazem bardzo podniosła, dokonywała się z prawdziwie purytańską powagą; a kapitan Anderson sprawujący obowiązek pastora na okręcie, wśród tego bez granicznego oceanu i mówiący do tego tłumu zawieszonego nad przepaścią, miał prawo do szacunku nawet u najbardziej obojętnych. Gdyby się nabożeństwo ograniczyło było na czytaniu, byłoby dobrze, lecz po kapitanie wystąpił kaznodzieja, który nie mógł przenieść na sobie, żeby nie wnieść namiętności i gwałtowności tam, gdzie powinna panować tolerancyja i zebranie ducha. Był to wielebny, o którym już wzmiankowaliśmy, ów mały człowiek ruchliwy, ów intrygant Yankee, jeden z owych mistrzów których wpływ jest tak wielki w stanach Nowej Anglii. Miał już kazanie przygotowane, a że się dobra nadarzyła sposobność, chciał je zużytkować. Kochany Yorick czyżby nie tak samo postąpił? Spojrzałem na doktora Pitferge’a. Doktór Pitferge ani mrugnął, wydawał się przysposobionym do zniesienia zapału kaznodziei.
Ten zaś zapiął poważnie swój czarny surdut, położył kapelusz jedwabny na stole, wyciągnął chustkę, którą lekko dotknął ust i obejmując zebranych kolistem spojrzeniem: „Na początku — rzekł — Bóg stworzył Amerykę w przeciągu sześciu dni, siódmego odpoczął”. Ledwie to posłyszałem byłem, już u drzwi.
W czasie śniadania, Dean Pitferge opowiedział mi, że wielebny cudownie rozwinął swój tekst. Monitory, machiny wojenne, forty obwarowane, torpille podmorskie, wszystkie te wynalazki weszły do jego kazania. Sam siebie zrobił wielkim na zasadzie wielkości Ameryki. Jeżeli się to podoba Ameryce, być wychwaloną w ten sposób, to nie mam nic więcej do powiedzenia. Wchodząc do dużego salonu, przeczytałem obwieszczenie następujące:
Szer. 50° 8’ P.
Dłu. 30° 44’ Z.
Bieg. 255 mil.
Zawsze ten sam rezultat. Dopiero zrobiliśmy tysiąc sto mil, licząc w to trzysta dziesięć mil które oddzielają FasŁenet od Liverpoolu. Stanowiło to blisko trzecią część podróży. Przez cały dzień oficerowie, majtkowie pasażerowie i pasażerki, odpoczywali, jak Pan Bóg po stworzeniu Ameryki. W pokojach cichych ani jeden fortepijan się nie oderwał. Szachy nie wyszły ze skrzynki, ani karty ze swego puzderka. Pokoje do gry były próżne. Tego dnia miałem sposobność zapoznać doktora Pitferge’a z kapitanem Corsicanem. Mój oryginał zabawił wielce kapitana, opowiadając mu tajemną kronikę „Great Easternu”. Starał się go przekonać, że to był okręt potępiony, zaczarowany, że go spotka straszne nieszczęście. Legenda o „mechaniku zalutowanym” bardzo się podobała Corsicanowi, który jako szkot, był wielkim lubownikiem nadzwyczajności, jednakże nie mógł się wstrzymać od uśmiechu niedowierzania.
— Widzę — zauważył doktór Pitferge — że kapitan nie wierzy moim legendom?
— Bardzo!... to wiele znaczy! — odrzekł Corsican.
— Czy uwierzysz mi więc, kapitanie — zapytał doktór tonem poważniejszym — jeżeli pana przekonam, że ten okręt jest w nocy nawiedzany?
— Nawiedzany! — wykrzyknął kapitan. — Jak to! Więc w to się mieszają duchy? I pan temu wierzysz?
— Wierzę — odrzekł Pitferge — wierzę temu, co opowiadają ludzie godni wiary. Trzymam się zaś tego co mi opowiadali jednozgodnie oficerowie kolejni i majtkowie, że w czasie głębokiej nocy, jakaś postać jak cień przechadza się po okręcie. Jak ona się zjawia? nie wiadomo. Jak niknie? także nic o tem nie powiedzą.
— Na świętego Dunstana! — zawołał kapitan Corsican — będziemy ją pilnowali razem.
— Tej nocy? — spytał doktór.
— Tej nocy, jeżeli pan chcesz. A pan — dodał kapitan, zwracając się do mnie — będziesz nam towarzyszył?
— Nie — odrzekłem — nie chcę zakłócać inkognita tego widma. Zresztą wolę myśleć, że nasz doktór żartuje.
— Ja nie żartuję — odpowiedział uparty Pitferge.
— Ależ pozwól doktorze — rzekłem. — Czy pan rzeczywiście wierzysz w umarłych, którzy powracają na pokład statków?
— Wierzę nawet w umarłych, którzy zmartwychwstają — odpowiedział doktór — a tembardziej dziwnem to się może wydawać, że jestem lekarzem.
— Lekarzem! — powtórzył kapitan Corsican, odsuwając się, jakby go ten wyraz zaniepokoił.
— Uspokój się kapitanie — odrzekł doktór z miłym uśmiechem — nie trudnię się praktyką w podróży!
Nazajutrz pierwszego kwietnia, morze miało pozór wiosenny. Zieleniło się jak łąka pod pierwszemi promieniami słońca. Ten wschód słońca kwietniowy na Atlantyku, był cudowny. Fale toczyły się roskosznie, a kilku delfinów pląsało, jak clowny wśród mlecznego śladu okrętu.
Spotkałem kapitana Corsicana. On mi opowiedział, że duch zapowiedziany przez doktora, uważał za niestosowne pokazywać się. Zapewnie noc nie była dosyć ciemną dla niego. Przyszło mi na myśl, że to była mistyfikacyja Pitferge’a, której użył na pierwszego kwietnia, gdyż w Ameryce, w Anglii równie jak we Francyi, zwyczaj ten jest bardzo rozpowszechniony. A oszukujących i oszukiwanych w tym dniu nie brakowało. Jedni się śmiali, inni gniewali. Nawet zdaje mi się, były tam i uderzenia pięści, lecz między saksonami te uderzenia pięścią nigdy się nie kończą uderzeniem szabli. Wiadomo istotnie, że w Anglii pojedynek sprowadza bardzo srogie kary. Oficerom i żołnierzom nawet zabroniono bić się, z jakiegokolwiek by to miało być powodu. Zabójca jest skazany na kary cielesne i hańbiące w najwyższym stopniu; przypominam sobie, że doktór wymieniał mi nazwisko jednego oficera, który jest na wygnaniu od lat dziesięciu, za to, że zranił śmiertelnie swego przeciwnika w pojedynku nawet bardzo prawnym. Łatwo więc pojąć, że w obec tak surowego prawa, pojedynek znikł zupełnie z zakresu obyczajów brytańskich.
Przy tak pięknem słońcu, obserwacyja południa była bardzo dobra. Wypadło z niej, że szerokość była 48°47’ długość 36° 48’, a przebieg dwieście pięćdziesiąt mil tylko. Najmniej szybki zaatlantycki statek, miał prawo zrobić nam zarzut. To bardzo gniewało kapitana Andersona. Inżynier przypisywał ten brak szybkości niedostatecznemu przewiewowi nowych ognisk. Ja myślałem, że ta wada ruchu głównie pochodziła od kół których średnicę nieroztropnie zmniejszono. Jednak tego dnia około godziny drugiej, nastąpiło polepszenie w szybkości parostatku!
Postawa dwojga młodych narzeczonych odkryła mi tę zmianę. Oparci o parapet z boku okrętu, szeptali jakieś radosne wyrazy i klaskali w ręce. Patrzeli z uśmiechem na rury, które się wznosiły wzdłuż kominów „Great Easternu” i których otwór pokrywał się lekką parą białą. Ciśnienie poszło w kotły szruby i silne działanie zmusiło klapy, których ciężar dwudziestu i jeden funtów na każdy cal kwadratowy nie mógł dłużej wstrzymać. Było to zaledwie słabe wciągnienie powietrza, mało znaczący oddech, podmuch, lecz nasi młodzi ludzie połykali go wzrokiem. Nie! Dyjonizy Papin nie był szczęśliwszym, kiedy zobaczył parę na pół wznoszącą pokrywę swego sławnego kociołka!
— Wychodzi para, wychodzi para! — wykrzyknęła młoda miss, a lekka para wychodziła także z jej ust wpółotwartych.
— Chodźmy zobaczyć machinę! — odrzekł młody człowiek, przyciskając rękę swej narzeczonej.
Dean Pitferge przyłączył się do mnie. Poszliśmy za zakochaną parą.
— Jakie to ładne! młodość! — powtarzał mi.
— Tak — odpowiedziałem — młodość we dwoje.
Wkrótce i my byliśmy pochyleni na drzwiczkach machiny szrubowej. Tam na dnie tej głębokiej studni, na sześćdziesiąt stóp pod naszemi oczami, spostrzegliśmy cztery długie wały poziome, które się przechylały jeden za drugim, zwilgotniając się za każdem poruszeniem, kroplą oliwy śliskiej.
Tymczasem młody człowiek wyjął zegarek, a panna pochylona na jego ramieniu patrzyła na skazówkę, pokazującą sekundy. Podczas gdy ona patrzyła, jej narzeczony rachował obroty szruby.
— Jedna minuta! — powiedziała.
— Trzydziesta siedm obrotów! — odrzekł młody człowiek.
— Trzydzieści siedm obrotów i pół — zauważył doktór który sprawdzał działanie.
— I pół! – zawołała młoda miss. — Słyszysz Edwardzie! Dziękuję panu — dodała zwracając się do godnego Pitferge’a z uprzejmym uśmiechem.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Wchodząc do dużego salonu, zobaczyłem następujący program przylepiony na drzwiach:
THIS NIGHT
First part
„Ocean Time” — Mr. Mac Alpine.
Song: Beautiful isle of the sea — Mr. Ewing.
Reading — Mr. Affleet.
Piano solo: Chaut du berger — Mr. Alloway.
Scotch Song — Doktór T...
Part second
Piano solo — Mr. Paul V...
Burlesque: Lady of Lyon — Doctor T...
Entertainement — Sir James Anderson.
Song: Happy moment — Mr. Norville.
Song: Your remember — Mr. Ewing.
Finale:
God save the Queen.
Był to jak widzimy, zupełny koncert z pierwszą częścią, przestankiem, drugą częścią i zakończeniem. Jednak zdawało się czegoś brakować, gdyż usłyszałem za sobą mruczenie:
— Wybornie! Niema Mendelsohna!
Odwróciłem się. Był to prosty steward; protestował on przeciw opuszczeniu swojej ulubionej muzyki.
Wyszedłszy na pokład, zacząłem szukać Mac Elwina. Corsican właśnie mi powiedział, że Fabijan wyszedł ze swego pokoiku, więc nie naprzykrzając mu się naturalnie, chciałem go wyrwać z samotności. Znalazłem go na przodzie parostatku. Rozmawialiśmy przez jakiś czas, lecz nie zrobił żadnej wzmianki o swojem przeszłem życiu. W pewnych chwilach, był zamyślony i milczący, zatopiony sam w sobie, nie słyszał słów moich, przyciskał swą pierś, jakby dla przytłumienia spazmatycznego bólu. Gdy tak przechadzaliśmy się, Harry Drake, skrzyżował się z nami po kilka razy. Zawsze ten sam krzykliwy i machający rękami, zawadzając jak młyn w ruchu, gdyby był w sali do tańca! Czy
Uwagi (0)