Miasto pływające - Jules Gabriel Verne (biblioteka za darmo online txt) 📖
Lektura, która usatysfakcjonuje miłośników morza, amatorów historii techniki oraz wielbicieli romansów.
Przeprawa wczesną wiosną przez Atlantyk na parowcu Great Eastern, który w 1866 roku wsławił się połączeniem liną telegrafu dwóch kontynentów, staje się okazją do ukazania pracy maszynerii statku i jego załogi, a także ludzkich namiętności i nawyków: życia małej społeczności zgromadzonej na pokładzie „pływającego miasta”.
Na deser spacer po Nowym Yorku i wycieczka nad Niagarę — w czasach, gdy Stany Zjednoczone były młodym państwem „w budowie”.
- Autor: Jules Gabriel Verne
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Miasto pływające - Jules Gabriel Verne (biblioteka za darmo online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jules Gabriel Verne
— A kto to taki — zapytałem — ten wysoki mężczyzna, postawy wyniosłej, co wchodzi w tej chwili. Sądząc z czarnych wąsów, możnaby go wziąć za oficera.
— To Mormon — odrzekł doktór. — Elder, p. Hatch, jeden z wielkich kaznodziejów Miasta Świętych. Jaki piękny typ mężczyzny! Przypatrz się pan temu oku dumnemu, tej powierzchowności, z której promienieje godność, jego postawie tak odróżniającej się od postawy Yankesa. P. Hatch wraca z Niemiec i z Anglii, gdzie głosił mormonizm z powodzeniem, gdyż sekta ta liczy w Europie wielką liczbę stronników, którym pozwala zastosowywać się do praw ich kraju.
— Rzeczywiście — rzekłem — sądzę, że w Europie wielożeństwo jest im wzbronione.
— Zapewnie, kochany panie, lecz nie myśl, że wielożeństwo jest obowiązujące dla Mormonów. Brigham Young posiada harem, gdyż jemu to wypada; lecz wszyscy zwolennicy nie naśladują go na brzegach jeziora Słonego.
— Doprawdy! A p. Hatch?
— P. Hatch ma tylko jedną żonę, i uważa to za dostateczne. Zresztą, zamyśla nam objaśnić swój system, któregokolwiek wieczora w osobnym odczycie.
— Sala będzie zapełniona — wtrąciłem.
— Tak — odpowiedział Pitferge — jeżeli gra nie zabierze mu zbyt wielu słuchaczy. Pan wiesz, że tu grają w kajucie na przodzie okrętu. Jest tam pewien Anglik twarzy brzydkiej i odrażającej: on to zdaje się przewodzi w gronie tych graczów. Jest to zły człowiek, opinii szkaradnej. Czy go Pan zauważyłeś?
Niektóre szczegóły, dodane przez doktora, dały mi poznać to indywiduum, które tego samego poranku, odznaczało się swemi bezzasadnemi zakładami, co do owych szczątków, pływających na morzu.
Mój sposób poznawania ludzi nie omylił mnie. Dean Pitferge powiedział, że on się nazywa Harry Drake. Był to syn przemysłowca z Kalkutty, gracz, birbant, lubiący się pojedynkować prawie zrujnowany; jechał on prawdopodobnie do Ameryki, spróbować życia awanturniczego.
— Tacy ludzie — dodał Doktór — znajdują zawsze pochlebców, którzy ich pod niebiosa wynoszą; i ten już ma swoje kółko łotrów a on jest w nim punktem środkowym. Pomiędzy niemi spostrzegłem małego człowieka kusego, twarzy okrągłej, z nosem spłaszczonym, z wargami grubemi, w okularach złotych. Musi to być żyd niemiecki. Mianuje się doktorem jadącym do Quebec, ale ja uważam go za nędznego filuta i wielbiciela Draka.
Dean Pitferge, który przechodził z łatwością z jednego przedmiotu na drugi, teraz trącił mnie łokciem. Spojrzałem na drzwi sali. Weszli pod rękę młody człowiek dwadzieścia dwa lat mający i panna siedemnastoletnia.
— Czy to młode małżeństwo? — spytałem.
— Nie — odpowiedział doktór głosem napół wzruszonym — to dwoje dawno zaręczonych, oczekujących tylko przybycia do Nowego Yorku, aby się pobrać. Wracają z podróży po Europie, — rozumie się z upoważnienia familii, — a teraz już wiedzą, że są dla siebie stworzeni. Ładna młoda para. Z przyjemnością patrzę się na nich! Często ich widuję nachylonych nad drzwiczkami machiny: stamtąd rachują obracania się kół, które według nich za wolno się poruszają! Ah! panie jeżeliby nasze kotły były tak rozpalone do białości, jak serca tych dwojga młodych ludzi, toby to nam podniosło ciśnienie!
Tego samego dnia o w pół do pierwszej na drzwiach dużego salonu, sternik przylepił obwieszczenie następujące:
Szer. 51° 15’ P.
Dłu. 18° 13’ Z.
Odl: Fastenet, 323 mil.
Co znaczyło, że w południe, byliśmy o 323 mil od latarni w Fastenet, ostatniej jaka się nam pokazała na wybrzeżach Irlandyi, i na 51° 15’ szerokości północnej, a 18° 13’ długości na zachód od południa w Greenwich. Był to punkt, w którym się statek znajdował. Kapitan w ten sposób dawał poznać, jego położenie; co dzień pasażerowie czytali o niem w tem samem miejscu. Tak więc radząc się tych obwieszczeń i przenosząc obliczenia na kartę jeograficzną, można było śledzić drogę „Great Easternu”. Dotąd ten parostatek zrobił tylko 323 mil w przeciągu trzydziestu sześciu godzin. To było niedostatecznem, gdyż mały statek, który się szanuje, nie powinien w dwudziestu czterech godzinach mniej przepłynąć jak 300 mil.
Rozstawszy się z doktorem, spędziłem resztę dnia z Fabijanem. Schroniliśmy się w tył okrętu, co Pitferge nazywał pójściem na przechadzkę w pole. Tam odosobnieni i oparci na wyniosłości okrętu, patrzeliśmy na morze bez granic. Mocne zapachy, dystylowane we mgle fal morskich, wznosiły się aż do nas. Małe tęcze na niebie, spowodowane przez promienie łamane, odbijały się w poprzek piany. Szruba wrzała bałwanami wody na czterdzieści stóp pod naszemi oczami, a kiedy wypływała na wierzch, jej zęby uderzały w fale z większym zamachem, wydobywając zarazem błysk mosiądzu. Morze wydawało się wielkim aglomeratem szmaragdów roztopionych. Grzywiasty ślad okrętu ginął w oka mgnieniu, jednocząc w tej samej drodze mlecznej i wrzenie bałwanów przez szrubę i przez koła wywołane. Ta białość, po której biegły rysunki więcej odznaczające się, przedstawiała się, jak ogromny żagiel rzucony na tło niebieskie. Kiedy mewy, z białemi skrzydłami, które zdobiły festony czarne, wzlatały nad powierzchnią, pióra ich mieniły się i błyszczały, szybkiem odbiciem. Fabijan patrzał na ten cały urok fal, nic nie mówiąc.
Co on widział w tych morskich głębin lustrze, które nadawało się do najdziwaczniejszych kaprysów wyobraźni? Czy przesuwał się przed jego oczyma, jaki obraz ulotny który mu przesyłał ostatnie pożegnanie? Czy spostrzegał cień jaki zatopiony w tych wirach wody? Wydał mi się daleko smutniejszy niż zwykle, a nie śmiałem go spytać o przyczynę jego smutku. Po tak długiem naszem rozłączeniu się on to powinien był mnie się zwierzyć, a ja musiałem zwierzeń jego oczekiwać. Opowiedział mi on przeszłość swego życia o tyle tylko, o ile chciał, abym wiedział, mówił o pobycie w garnizonie Indyjskim, polowaniu, o wyprawach hazardownych, lecz o wzruszeniach napełniających jego serce, o przyczynie westchnień, które pierś mu wznosiły, zamilczał. Zaiste, Fabijan nie był z tych, co szukają ulgi w swych cierpieniach, opowiadając je innym; a przez to więcej jeszcze cierpienia swe wzmagał.
Staliśmy więc tak pochyleni nad morzem, a kiedy się odwróciłem spostrzegłem, jak duże koła wznosiły się i zanurzały kolejno pod naciskiem kołysania.
Za chwilę Fabijan rzekł:
— Ten ślad jest prawdziwie cudowny, pomyśleć by można, że te poruszania fali mają upodobanie w rysowaniu liter! Patrz! litery l, litery e! A może mnie się tylko tak zdaje? Lecz nie! to rzeczywiście litery! Zawsze te same!
Zbytnie podrażniona imaginacyja Fabijana widziała w tem wirze, to co chciała w nim widzieć. Lecz co znaczyć mogły te litery? Co za wspomnienie wywoływały one w sercu Fabijana?
Wrócił on znowu do swej milczącej kontemplacyi. Wreszcie rzekł do mnie porywczo:
— Chodź! chodź! ta przepaść mnie ciągnie!
— Co tobie jest, Fabijanie? — zapytałem biorąc obie jego ręce — co ci jest mój przyjacielu?
— Mam tu — odpowiedział przyciskając pierś — mam tu ból, który mnie zabije!
— Ból? — pytam go — ból bez nadziei wyleczenia?
— Bez nadziei.
I po tych słowach, Fabijan wszedł do sali, a stamtąd do swego pokoiku.
Na drugi dzień w sobotę, 30 marca, pogoda była ładna. Fale małe, morze spokojne. Ognie regularnie i czynnie podsycane, sprawiały bieg prędszy. Szruba obracała się trzydzieści razy na minutę. Szybkość „Great Easternu” przechodziła wtenczas dwanaście węzłów (miara odległości w żegludze).
Wiatr zwrócił się na południe. Podkomendny kazał ustawić obydwa maszty z przodu i maszt tylny. Parostatek, lepiej wsparty nie doznawał żadnych kołysań, i powodu tego pięknego nieba, oświetlonego słońcem, pokład cały zaczął się ożywiać, kobiety wystąpiły w ubraniach świeżych, jedne się przechadzały, inne usiadły, — chciałem powiedzieć na trawnikach w cieniu drzew; dzieci rozpoczęły swe zabawy przerwane od dwu dni, a żwawe i dobrane korowody biegały w kółko cwałem. Dodawszy kilku wojaków w uniformie, z rękami w kieszeniach, z podniesionym nosem na wiatr, można było myśleć, że jest się na jakim spacerze francuskim.
O trzy kwandranse na dwunastą kapitan Anderson z dwoma oficerami weszli na mostki. Pogoda bardzo sprzyjała obserwacyjom; chcieli zobaczyć wysokość słońca. Każden z nich trzymał sekstans z lunetą i od czasu do czasu patrzyli na południową część horyzontu, ku której zwierciadło pochylone w ich narzędziach miało sprowadzić gwiazdę dzienną.
— Południe — rzekł w krótce kapitan.
Natychmiast sternik naznaczył godzinę na zegarze pomostowym, a wszystkie zegarki na okręcie zregulowały się podług tego słońca, którego przejście na południku zostało wskazane.
W pół godziny potem, przylepiono obwieszczenie następujące:
Szer. 51° 10’ P.
Dłu. 24° 13’ Z.
Bieg. 227 mil Odległość: 550.
Więc od wczoraj do dzisiejszego południa zrobiliśmy dwieście dwadzieścia siedm mil. Teraz właśnie była godzina pierwsza i czterdzieści dziewięć minut w Greenwich, i „Great Eastern” znajdował się o sto piędziesiąt pięć mil od Fastenet. Przez cały ten dzień nie widziałem Fabijana. Zaniepokojony jego nieobecnością kilka razy zbliżałem się do jego pokoiku, co mię przekonało, że nie wychodził stamtąd wcale.
Tłum zapełniający pokład, musiał mu się widocznie nie podobać. Zapewne unikał tego zgiełku a szukał samotności. Lecz spotkałem kapitana Corsicana, i przez godzinę chodziliśmy razem w tyle okrętu. Często była mowa o Fabijanie. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nieopowiedzieć kapitanowi, co wczoraj zaszło między mną i kapitanem Mac Elwinem.
— Tak — odrzekł Corsican za wzruszeniem, którego nie starał się wcale ukrywać — dwa lata temu Fabijan miał prawo uważać się za najszczęśliwszego z ludzi, a teraz jest najnieszczęśliwszym.
Archibald Corsican opowiedział mi w krótkości, że Fabijan poznał w Bombay młodą ładną dziewczynę pannę Hodges. Kochał ją i był kochanym, zdawało się, że nie istniała żadna przeszkoda co do połączenia się panny Hodges z kapitanem Mac Elwinem, kiedy za pozwoleniem jej ojca, zaczął się o nią starać syn pewnego przemysłowca z Kalkuty. Był to interes, o tak! interes, tylko ukartowany na długo przedtem. Hodges, człowiek stanowczy, surowy, mało powodujący się uczuciami, był wtenczas w drażliwem położeniu względem swojego korespondenta z Kalkuty. To małżeństwo mogło dobrze załatwić wiele rzeczy, poświęcił więc szczęście swej córki dla interesów pieniężnych. Biedne dziecko nie mogło stawić oporu. Oddali ją w ręce człowieka, którego nie lubiła, którego nawet nie mogła lubić i który prawdopodobnie jej również nie lubił. Czysty interes, szkaradny interes, a nikczemny czyn. Małżonek drugiego dnia po ślubie zabrał swoję żonę, i od tego czasu, Fabijan szalony z boleści, cierpiący najokropniej, nie widział już więcej tej, którą zawsze kochał.
Po skończeniu opowiadania, zrozumiałem, że w istocie cierpienia, które znosił Fabijan, były wielkie.
— Jak się nazywała ta młoda dziewczyna? — Zapytałem kapitana Archibalda.
— Ellen Hodges — odpowiedział.
Ellen! to imię wytłomaczyło mi litery, które Fabijan, jak mu się zdawało, widział wczoraj w śladzie okrętu.
— A jak się nazywa mąż tej nieszczęśliwej kobiety? — zapytałem znów kapitana.
— Harry Drake.
— Drake! — wykrzyknąłem — wszak ten człowiek jest tu na okręcie.
— On! tutaj! — powtórzył Corsican, zatrzymując mnie za rękę i patrząc mi w oczy.
— Tak — odpowiedziałem — jest na okręcie.
— Daj Boże, aby się chociaż nie spotkali! — rzekł poważnie kapitan. — To szczęście, że jeden drugiego nie zna, a przynajmniej Fabijan nie zna Harry Drake’a. Lecz samo to nazwisko, gdyby wymówione było w obec Fabiana, sprawiłoby wybuch.
Opowiedziałem wtedy kapitanowi Corsicanowi, co wiedziałem o Harry Drake’u, a raczej co mi mówił doktór Dean Pitferge. Opisałem go takim jak był, jako awanturnika, zuchwalca i rozpustnika już zrujnowanego przez grę i birbanteryją, a gotowego na wszystko, byle tylko zebrać majątek. W tej chwili Harry Drake przeszedł koło nas. Pokazałem go kapitanowi. Oczy Corsicana ożywiły się nagle. Zrobił giest gniewu; ale go powstrzymałem.
— Prawda — powiedział mi — to dopiero fizyjonomia łotrowska!... Lecz gdzież on jedzie?
— Mówię, że do Ameryki, szukać w szczęśliwym losie tego, czego nie chciał znaleść w pracy.
— Biedna Ellen! — poszepnął kapitan — gdzież ona teraz?
— Może ją ten nikczemnik porzucił?
— Dla czegóż nie miałaby być na okręcie? — zauważył Corsican, patrząc na mnie.
Myśl ta przyszła mi do głowy po raz pierwszy, lecz ją odrzuciłem. Nie. Ellen nie była, nie mogła być na okręcie. Ona nie byłaby uniknęła inkwizycyjnego wzroku doktora Pitferge’a. Nie! Ona nie towarzyszyła Drake’owi w tej podróży!
— O gdyby to mogło być prawdą, co pan mówisz — odpowiedział mi kapitan Corsican — gdyż widok tej biednej ofiary, przywiedzionej do takiego opłakanego stanu, zadałby Fabijanowi cios okropny. Nie wiem, coby stąd nastąpiło. Fabijan jest w stanie zabić Drake’a jak psa. W każdym razie, ponieważ pan jesteś przyjacielem Fabijana, zarówno jak ja sam, będę więc pana prosił o jeden dowód tej przyjaźni. Nie traćmy go nigdy z oczu, i w razie wypadku, niech zawsze jeden z nas będzie gotów rzucić się pomiędzy niego i jego rywala. Pojmujesz pan, że spotkanie z bronią, nie powinno nigdy nastąpić między temi ludźmi. Ani tu, niestety! ani nawet gdzieindziej, żona nie może zaślubić zabójcy swego męża, chociażby ten mąż był najniegodziwszym w świecie.
Zrozumiałem dowodzenie kapitana Corsicana. Fabijan nie mógł sam sobie sprawiedliwości wymierzać. Znaczyło to przewidywać przyszłe wypadki z bardzo daleka. A jednak to być może, te dziwne spraw ludzkich powikłania są zawsze na porządku dziennym, dla czegóż nie zdać sobie z nich rachunku? Lecz miałem złe przeczucie. Czy to
Uwagi (0)