Darmowe ebooki » Powieść » ...i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa (biblioteka hybrydowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «...i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa (biblioteka hybrydowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 13
Idź do strony:
Za chwilę znajdziemy się w królestwie kalin!

Ścieżka, którą postępowali, przybiegała do pola i już widać je było z za drzew przerzedzonych, z za firanki listowia, przepojonego słonecznem złotem.

— Byłem już tu nieraz. A pani?

— Znam to miejsce.

— Czy pani wiedziała, że ku niemu idziemy?

— Wcale nie.

— Ja również.

Spojrzał na zegarek, potem na nią.

— Niech pani zgadnie, ile czasu trwała podróż nasza?

— Dziesięć, piętnaście minut.

— Ja powiedziałbym: mgnienie oka! Trwała godzinę.

Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się oboje; uśmiechnęły się nietylko usta ich, ale i oczy, a przez oczy serca, tajemną uciechą oblane.

I pozostała za nimi przepojona złotem firanka liści; i rozpostarła się przed nimi równina gładka, szeroka, po której, w powiewach łagodnego wiatru, płynęły i płynęły fale powolne niedojrzałych zbóż. Nad zielonem tem jeziorem drzemały, czy dumały ciemne grusze polne, a z pośrodka gorących błękitów nieba przyświecało mu słońce nieskazitelnie złote.

Przyświecało także królestwu kalin.

Tuż pod ścianą lasu był wąwóz nie głęboki, ze strumykiem, biegnącym po dnie kamienistem, wśród krzewów, które okrywając urwiska wąwozu, wylewały się przez jego brzegi, jak wino z kruży, albo kwiaty z kosza. Berberysy kwitły tam żółto, dzikie róże różowo, lecz nad wszystkiem panowała świetna białość kalinowego kwiatu. Zdala można go było wziąć za płaty świeżo spadłego śniegu. Śniegiem tym ucentkowane krzaki kalinowe wybiegały z wąwozu i stawały u skrajów zielonego jeziora, którego fale w połyskach srebrnych i zapachach zbożowych przybiegały im do kolan.

Janina, spokojnymi ruchami rozgarniając przed sobą gałęzie krzewów, zstępować zaczęła w dół wąwozu. Czesław pozostał nad jego brzegiem i szerokiem spojrzeniem rozejrzał się dokoła.

A gdy tak rozglądał się po niebie i ziemi, pierś jego, i oczy, i usta zdawały się z rozkoszą niezmierną, czy niewysłowioną ulgą pić błękit nieba, zieleń zbóż, swobodę przestrzeni, przeczystą wonność pola i przeczystą, łagodną gracyę ruchów, zstępującej w kwiatową otchłań kobiety.

IV

Dzień ten zbliżył ich z sobą.

Dość długo jeszcze nie szukali sposobności spotykania się, a Czesław nawet zdawał się niekiedy ich unikać, lecz wynikały one same przez się, z przebywania w jednym domu, z podobieństw umysłowych, które ich łączyły, z wypadków codziennego życia zwykłych i koniecznych.

Niekiedy Czesław na długie godziny znikał z domu lub na całe prawie dnie zamykał się w swoim pokoju, tłómacząc się przed bratem pracą, którą tu musiał wykonać koniecznie. Że praca ta trudną była i z dotkliwem jakiemś udręczeniem połączoną, domowi odgadnąć mogli, gdy nakoniec odrywał się od niej, po zmęczeniu twarzy jego i goryczy mowy.

Lecz i takie dnie zdarzać się zaczęły, w których, po odjeździe od drzwi oficyny ostatniego z wozów, pukał do nizkiego okna pracowni Janiny.

— Kto tam? — odzywał się z wnętrza wesoły głos kobiecy.

— Pustelnik! — pokornie za oknem odpowiadał głos męski.

— A czego pustelnik chce?

— Pustelnicy!

Było to przypomnienie jednej z gier dziecinnych, której niegdyś oddawali się ze wspólną wesołością i pustotą.

Coraz częściej zresztą wspólne wspomnienia z lat dziecinnych i młodzieńczych otaczały ich kołem wesołem lub tęsknem. Imiona istot kochanych niegdyś, a utraconych przez śmierć lub oddalenie, imiona miejsc znanych i lubionych niegdyś, a dla nich na zawsze zginionych, wszystko, co za jeziorem upłynionego czasu pozostało, a niegdyś było im wspólnem i miłem, wydawało z siebie tę melancholię, którą przemijalność rzeczy i ludzi napełnia serce każde, już dotykane ostrzami strat i doświadczeń. I każde serce w oddechu tej melancholii taje, pokornieje, czyni się tkliwszem i lepszem.

Ale wzamian, czy z kolei, były też wspólne im niegdyś uciechy, zabawy, swawole, nadzieje, które brały ich w koło wspomnień różowych, oczom i ustom przywracając dawną, różową wesołość.

Coraz też częściej uczuwali to zadowolenie spokojne i szlachetne, którego ludziom nawykłym do przebywania myślą w strefach wysokich dostarcza lot dwóch myśli, choć różny, lecz równy i wspólny.

U skraju kwiecistej łąki leśnej, w pobliżu samotnej pary, którą składały świerk zamyślony i srebrnie szemrząca osika, siedzieli we dwoje na obalonej niedawno przez wicher kłodzie sosnowej. Miewają czasem lasy takie miejsca odpoczynków, mchem zasłane, ze sprężystemi oparciami z gałęzi, z kobiercami dla stóp, pełnymi wzorzystych haftów.

Janina wydawała się dnia tego trochę zmienioną. Na twarzy jej delikatnej i wrażliwej, każdy moment przeżyty odbijał się przez czas pewien śladami, naturze swej odpowiednimi. Czesław dostrzegł na skroniach jej wyraźniejszy niż zwykle rysunek błękitny i pewne zmęczenie czoła nad oczyma zasmuconemi. Krótkiem, ale głębokiem spojrzeniem zajrzał w te smutne oczy i z prośbą w głosie zapytał:

— Co się stało?

Nie wymienił tego, co odgadł, lecz ona wzajemnie odgadła, o co ją zapytywał. Odgadł jej smutek i prosił, aby powiedziała mu jego przyczynę. Uczyniła to chętnie.

Doznała dziś smutnego, poniekąd nawet wstrząsającego, wzruszenia. Nie dość jeszcze oswoiła się z ciemnemi stronami swego zawodu. Najciemniejszą z tych stron jest uczucie niemocy własnej, niemocy nauki, niemocy wogóle ludzkiej przeciw tej sile fatalnej, którą jest śmierć.

Zadaje ta siła nieodzowna i niezłomna ciężkie ciosy sercom i za każdym ciosem o jedną cyfrę umniejsza sumę życia. Rany serc czas goi najczęściej, a suma życia nie zna uszczerbków i dopełnienie swe znajduje w samej śmierci, wie ona o tem dobrze; pomimo to nie może zobojętnieć dla straszliwego dramatu, ani oswoić oczu z nieubłaganem obliczem tajemnicy. Oblicze to zaś, ogółowi ludzi zjawiając się kiedy niekiedy tylko, staje codziennie niemal przed oczyma tych, którzy naprzeciw niemu idą z walką. Nieszczęsną bywa ta walka często...

Dziś, w jej pracowni, przed samemi jej oczyma umarło dziecko, które leczyła od dość już dawna. Choroba była nieuleczalną, lecz wierzyć w to nie chciała przepadająca za biednem stworzeniem tem matka. Więc przywiozła je dziś do niej konającem, nie wiedząc, czy wiedzieć niechcąc, że kona. Kobieta nieoświecona, prosta, lecz z gorącem uczuciem macierzyńskiem w piersi; dziecko skazane na śmierć, lecz mające takie miłe uśmieszki na ustach i w ostatniej chwili jeszcze rączynami czepiające się sukni matczynej, jak opoki...

Cóż, skoro dla przedłużenia tego życia trzebaby chyba cudu! A niema na ziemi istot dość czystych, dość świętych, dość z niebem związanych, aby mocne były z łoża śmierci podnosić i matkom przywracać umarłe dzieweczki! Niema na ziemi cudów!

Skargi tej Czesław słuchał z zamyśleniem i obudziła się w nim chęć nagląca ukojenia, pocieszenia ust, które ją wypowiadały. Zarazem trzeźwemu umysłowi jego pamięć nasunęła cuda, nad którymi rozmyślał często i które budziły w nim podziw ze czcią.

— Niech pani nie mówi, że na ziemi niema cudów. W ustach pani to bluźnierstwo przeciw prawdzie świata. Prawda świata ma swoje niepoznawalne otchłanie, lecz ma także i swoje szczyty, przejasne dla tych, którym starczy siły do ich wyszukania i objęcia wzrokiem. Świat jest pełen cudów, których nie spostrzegamy dlatego tylko, że rządzą nimi prawa stałe i że oswoiły się z nimi nasze oczy i myśli.

Największym z cudów świata jest człowiek, a w człowieku cud nad cudami, to jego rozum.

Rozum człowieka to nić elastyczna, z rozciągliwością, która wszelkie pomiary prześciga i przestanków nie zna. Czas rozciąga ją w dłużynę coraz dalszą i której kresu przewidzieć, ani dostrzedz niepodobna. Jest to światełko, zrazu drobne, które w ciągu czasu rozpala się w słońce, zdolne do prześwietlania nawskroś ogromów niezmiernych; a jakie ogromy, jakie ciemnice, jakie tajemnice prześwietli w przyszłości, odgadnąć, czy przepowiedzieć nie potrafi nikt.

Ilość poznania, stworzonego przez rozum człowieka, znajduje się po za kresem obliczeń matematycznych i żadna geometrya nie przemierzy przestrzeni, które on na poziomach wysokich i nizkich przebiegł i władztwu swemu poddał.

Rozum człowieka poddaje naturę poznaniu i władztwu swemu, upiększa planetę, ulepsza stan powstałych na nich bytów. Sam cudem nad cudami będąc, tworzy cuda, których zbiorowem imieniem: cywilizacya.

Mnóstwo odkryć, wynalazków, urządzeń, które przynoszą dosyt i rozkosz zmysłom człowieka, potrzebom jego najniższym i najwyższego rzędu umysłowym, estetycznym, towarzyskim instynktom czy popędom.

Uwykwintnienie stosunków najpospolitszych, upoetyzowanie potrzeb najpowszedniejszych, sezamy uciech, fontanny bijące winem i kwiatami...

Tak apoteozował rozum ludzki, a czyniąc to, składał hołd jedynemu prawie dotąd przedmiotowi swojego uwielbienia i swoich rozmyślań. Nic więc dziwnego, że mowa jego była bogatą w wiedzę i zapał, lecz tonów miękkich i wzlotów niekiedy poetycznych nabierała ona od widoku twarzy kobiecej, tuż obok niego pochylonej w zasłuchaniu i skupieniu. Patrzał na czyste linie jej białego profilu i czuł, że spodem myśli jego przebiega ten płomień wzruszenia, który rozgrzewa i w górę podbija myśl.

Ona, z powiekami spuszczonemi i rękoma splecionemi na sukni, słuchała, nie przerywając i na zmartwione przedtem jej czoło kłaść się zaczęła pogoda cichego szczęścia. Wszystko prawie, o czem mówił, było jej znane, lecz wstępowało w nią teraz, razem z brzmieniem jego głosu, które lubiła. Miała słuch tkliwy na brzmienia głosów ludzkich, a głos Czesława, przez słuch dostając się do jej wnętrza, budził w niem wzruszenie, sączące z siebie słodycz. Gdy mówić przestał, podniosła twarz i zaczęła nie zaprzeczać myślom i słowom jego, tylko rozszerzać pole, które przed chwilą przebiegły. Człowiek to cud w świecie, ale nie jedyny i rozum człowieka, to cud również, ale w nim nie jedyny.

Cuda poczynają się na ziemi od samych spodów natury i nie są tem mniejsze, czy mniejszy podziw budzące, od tych, które powstają u jej wierzchołków.

Grzybek unoszący się w powietrzu i dla oka ludzkiego niewidzialny, jest dziecięciem Mocy Twórczej, niemniej cudownym od globu olbrzymiego, który po drogach niezmierzonych przebiega nieskończone przestworze wszechświata. Koral, ukryty w nurtach oceanu, i perła, zamknięta w muszli, równe są w cudowności żołędzi, mieszczącej w sobie przyszłość potężnego dębu lub skorupkom zaledwie dostrzegalnych istot, z których powstaje góra z wierzchołkiem niebotycznym.

Lecz największym z cudów świata jest sama zaródż życia, samo powstanie tej drobiny ożywionej, z której jednostajnie początek swój biorą na ziemi grzyb i orzeł, kwiat i płaz, kieł zwierzęcia i serce człowieka.

Człowiek jest tylko jednym z tych niezliczonych cudów świata, a serce jego, to w nim, obok rozumu, cud nad cudami.

Serce człowieka, cudem będąc, zawiera w sobie siłę cudotwórczą, bez której współdziałania cuda rozumu są obosieczne i po stronie jednej zbawienie mają, a po drugiej zgubę. Są one również bez tego współdziałania dwulicowe i jak pogański Janus, oznajmiające światu ery mleczne i miodowe, albo ery krwawe.

Cudotwórcza moc serca koi bole, zażegnywa klęski, nasyca duchowe głody, rozlewa po ziemi słodycz i bohatersko broni prawdy; silne pomoce też niesie pięknu: pięknu duszy, pięknu życia i pięknu sztuki.

W życiu człowieka i w życiu ludzkości nieszczęsnym jest moment pozbawiony dobroci, odwagi, poświęcenia, współczucia, wszystkich pierwiastków, czynników, pobudek, którym mowa ludzka daje metaforyczną nazwę serca.

Dzieła cudotwórczej mocy serca znajdują się po za kresem obliczeń więcej jeszcze, niż dzieła rozumu, bo więcej, niż one umykają oczom ludzkim i ludzkiej wiedzy. Jednak są i takie, które dzieje ludzkości zawracają na tory nowe i dają imię swoje ich erom. Są również takie, przed któremi rozum staje w podziwieniu, szepcąc: „Tajemnica!” i nie mogąc całą swą mocą cudotwórczą prześwietlić cudu tajemnicy.

Dziwne jest słońce, dziwnym jest kwiat, dziwnem natchnienie, z którego powstaje sztuka i dziwnym lot myśli ku prawdzie, lecz najdziwniejszy ze wszech dziwów świata to serce człowieka, które kocha, przez ukochanie cierpi, a przecież w ukochaniu trwa.

Tak sławiąc cuda natury i cuda serca człowieka, składała hołd nietylko przedmiotom swego uwielbienia i swoich rozmyślań, ale jeszcze i źródłu jedynemu, z którego czyste i górne radości spływały na czystą i górną jej młodość.

Czesław słuchał, nie przerywając. Wszystko, co mówiła, było mu znane, lecz myślał o tem rzadko, lub nie myślał nigdy. Męska trzeźwość umysłu, natura zajęć, którym się oddawał i natura stosunków, wśród których się obracał, nie dopuszczały mu wzroku do horyzontów, na których ona wzrok swój zatrzymywała najczęściej lub trzymała stale i teraz było mu tak, jakby od tej rozmowy z nią czyniło się jego wzrokowi przestronniej i widniej.

Czuł, że stawał się nad nim akt dopełniania. Czuł, że myśl czyjaś podbija skrzydła jego myśli, aby zakreślała koła wyższe nad poziom materyi, jej dziwów i jej interesów. A obok tego i razem z tem czuł, że przenika go słodycz tajemna i niewysłowiona.

Nic z tego, o czem mówiła, nie utracając, ścigał wzrokiem grę jej rysów, a potem, gdy dłonią zakrył oczy, stały mu pod powiekami usta do płatków róży podobne i oczy pod czołem dziewiczem świecące ciepłym, głębokim szafirem.

Po raz pierwszy w życiu zrozumiał, jaką podniosłość i jaką pełnię szczęścia przynosić może dwoiste kochanie: ciałem i duchem, że jest ono również cudem świata i że stokroć wydziedziczonymi są ci, dla których cud ten stać się nie może.

Odjął dłoń od oczu.

— A jednak, słusznie mówiła pani, że — cudów niema!

Smutnie ręce na suknię opuszczając, odpowiedziała:

— Niema ich dla dzieciątek odumierających matki!

A on jak echo rzekł:

— Niema ich dla losów ludzkich na zawsze złamanych...

Wtedy ona żywym ruchem twarz ku niemu zwróciła, a wargi jej drgnęły cichem pytaniem:

— Na zawsze? Dlaczego na zawsze?

Ale on wstał i rozglądając się do koła, począł wychwalać piękność i zaciszność miejsca, w którem się znajdowali. Chciał, aby zdjęła z niego wzrok swych pytających oczu.

— Obejdźmy dokoła łąkę! pójdźmy pomiędzy brzozy, które, jak mówi Jerzy, zapraszają brodatego patryarchę do tańca po dywanie haftowanym w bratki! Co za bogactwo linii i jaka przeźroczystość rysunku! Jaka gra świateł słonecznych, rozbijających się o ruchome przeszkody liści. I jaka cisza, a razem jaki w powietrzu gwar szmerów, kolorów, zapachów!

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 13
Idź do strony:

Darmowe książki «...i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa (biblioteka hybrydowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz