...i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa (biblioteka hybrydowa TXT) 📖
Tragiczna historia Czesława o tym, jak trudno odnaleźć swoje miejsce na świecie, będąc wybitną jednostką.
Ta krótka powieść z 1902 roku opowiada o mężczyźnie i kobiecie, Czesławie i Janinie, którzy znali się od najmłodszych lat dzieciństwa i których więzi zacieśniały się z każdym rokiem. Oboje byli bardzo ciekawi świata, zdolni, mieli w sobie wiele energii, ale ich uczucia, poza epizodycznymi wybuchami, były przytłumione chęcią zdobywania wiedzy i osiągania sukcesów. Tym, co ich różniło, była wykazywana przez Janinę skłonność do altruizmu, poświęcania się innym. Czesław jest natomiast przykładem argonauty (to miano nadała mu sama Orzeszkowa), ponieważ w trudnych dla Polski czasach stawia na pierwszym miejscu swoje ambicje, a nie pomoc ojczyźnie będącej pod zaborami. Jako wybitna jednostka stawia siebie na pierwszym miejscu, zapominając o obowiązkach wobec kraju, z którego pochodzi. Po latach zmienia swoje poglądy i postawę, ale czy nie jest już za późno?
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «...i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa (biblioteka hybrydowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Tu szeptać przestała. Spostrzegła w cerze siostry zmianę wielką i to, że obie ręce przyciska ona do piersi. Zrozumiała.
— Pobiegnę do pracowni twojej i przyniosę lekarstwo... przecież wiem, czego w takich razach potrzeba...
Janina z wybuchem zaszeptała:
— Ah, niczego mi nie potrzeba! Niczego, niczego mi już nie potrzeba!
Ale Krysia obu ramionami ją objęła.
— A matusia, Janko? pomyśl, jeżeli się dowie, żeś chora...
— Prawda! nie trzeba, aby się dowiedziała! Idź Krysiu, idź prędko, prędko!
Jak zwinna, cicha kotka, Krysia pobiegła, a biała dziewczyna z jękiem, osunęła się na sprzęt najbliższy.
W kilka godzin potem, dwaj bracia razem powrócili do domu, tak głośno i wesoło ze sobą rozmawiając, tacy rzeźcy i weseli, że postrachy nocy ubiegłej mogły odrazu wydać się wszystkim próżnemi urojeniami.
Czesław, swobodnie i z właściwem mu przymileniem całował ręce bratowej, witał się z Dębsią, przepraszał za sprawione niepokoje i trudy. Na chwilę tylko wszedłszy do lasu, zamyślił się, odszedł za daleko, w miejscowości nieznanej zabłądził, całą noc błądził, aż natrafił na jakąś chatę strażniczą, w której właśnie znalazł go Jerzy. Wyglądać musi po całonocnej wędrówce jak upiór, jest pomimowolnym, lecz bardzo skruszonym grzesznikiem i wszystkich o przebaczenie prosi...
Jerzy znowu opowiadał, że skruszonego grzesznika tego, znalazł w humorze doskonałym. Zabawiła go snać epopeja ta, pełna kłopotów. Spotkał przybywającego brata z otwartemi ramionami i zaraz opowiedział mu wszystkie perypetye swej całonocnej tułaczki. Obaj boki zrywali od śmiechu.
— Ale dawaj jeść, Krysiu! Skruszony grzesznik ten, musi być grzesznikiem zgłodniałym.
Na stronie szepnął do żony:
— Przyśniło się coś Jance... choć doktor, ale kobieta a kobietom zawsze dramaty w głowie!
I głośno zapytał:
— Gdzież jest Janka?
— Janka chora — odpowiedziała Krysia.
Wtedy z Czesława, nakształt kostyumu maskaradowego, spadła wesołość. Stanął jak wryty i bladość oblała mu twarz zmęczoną. Ale nikt tego nie spostrzegł, bo w tej chwili weszła Janina, mówiąc:
— Krysia plotki opowiada o mnie; jestem już zdrową zupełnie. Dzień dobry panu!
Podali sobie na powitanie ręce i długo ich rozłączyć nie mogli; nie rozłączały się też długo ich spojrzenia...
Od tego dnia stosunek ich nabrał cech szczególnych. Szukali się nawzajem nieustannie i znalazłszy się, opuszczali się natychmiast. Dążyli do zbliżenia się ku sobie i każde zbliżenie było im pobudką do szybkiego oddalenia się i rozłączenia. Przechodzili obok siebie z spuszczonemi powiekami i milczącemi usty, aby po czasie niedługim spotkać się z sobą znowu i znowu rozminąć się bez spojrzenia i bez słowa. Pociągał ich ku sobie nieprzemożony głód oczu i serca, a roztrącała trwoga, o źródłach niejasnych dla niej, dla niego wiadomych i przez to silniejszych. Gnał ich ku sobie instynkt, pragnący życia, a odrzucał od siebie ten, który chroni człowieka przed niebezpieczeństwem, równem śmierci. Była to walka, którą toczyły z sobą ich oczy, usta, kroki, wszystkie poruszenia ciała i ducha. Walka ta miała wyraz sroższy i rozpaczliwszy u Czesława, niż u Janiny. Ona nie wiedziała nic i czuła tylko pomiędzy nim a sobą jakieś widmo z obliczem zasłoniętem. Sama jedna z pomiędzy otaczających uwierzyć nie mogła opowiedzianej bajce i wiedziała dobrze, że pognało go wówczas w głębiny lasu nie zabłądzenie przypadkowe, lecz to widmo, ziejące rozpaczą. Kobieca jej skromność i duma, cofały się przed bojem z tem czemś nieznanem, z czego on budował zaporę pomiędzy nią a sobą. Ale on wiedział dobrze, jaką była ta zapora i przemawiał w nim, nad głosy burzy wewnętrznej silniejszy, głos sumienia. Może również głos tej czci męskiej, która, tak samo jak skromność niewieścia, nie znosi pewnego rodzaju plam. Więc przemijały im dziwne dnie milczące, nie pocieszane niczem, pełne zasmuceń i srogiej walki pomiędzy dążeniem ku sobie a unikaniem siebie, pomiędzy wewnętrzną ich gorączką a spokojem, w który przyoblekali się na zewnątrz.
Wynikało z tego dla nich mnóstwo przelotnych scen, wzruszeń, wstrząśnień, których nikt dokoła nie spostrzegał. I nic w tem nie było dziwnego. Jerzy i Krysia mieli zajęcia, pochłaniające myśli i większość godzin, a oprócz tego posiadali wspólną wszystkim ludziom skłonność do wmawiania w siebie rzeczy przynoszących uspokojenie i pociechę. Po długich rozmowach i roztrząsaniach wmówili w siebie, przyszli do przekonania stanowczego, że te zgryzoty tajemne, których niekiedy Czesław doświadczać się zdawał, pochodzą z przyczyn natury pieniężnej, lub z niepowodzeń, doświadczonych w karyerze, o którą przecież tak bardzo dbał niegdyś. Przychodziły im też na myśl te stosunki, lekkomyślnie zawiązywane, a potem uciążliwe, w które wikłają się przecież niekiedy ludzie skłonni, tak jak Czesław, do uniesień namiętnych i czynów porywczych. Lecz i to również, zboczeniem będąc, wyprostowanem być mogło. Niewiedzieć tylko dlaczego Czesław z tych trosk albo zmartwień swoich czyni przed nimi tajemnicę. Pochodzi to zapewne z dumy przesadzonej, którą odznaczał się zawsze, i usuniętem zostanie przez Jankę. Uczucie jego dla niej jest bardzo widocznem, i dziś czy jutro wypowie swoje ostatnie słowo. Wszystkie tony pieśni są już odśpiewane, i dziś czy jutro zabrzmi ostatni jego akord. I wówczas dopiero dla nich i dla tych, którzy ich kochają, rozpocznie się długa pieśń, pełna radości...
— Kiedy Czesław odjechać musi? — zapytała Krysia.
— Za dni dziesięć, czy trochę więcej...
— Więc jednocześnie z Janką...
Jerzy zaśmiał się wesoło.
— Wkrótce będzie to para, jeżdżąca i chodząca po świecie nie jednocześnie, ale razem.
Wówczas właśnie gdy tak rozmawiali, Czesław i Janina wyszli razem z domu.
Po raz pierwszy od owej rozmowy pod wierzbami zgodzili się zostać z sobą razem i stało się to w sposób szczególny. Spotkali się na ganku domu i bez zamienienia jednego słowa lub spojrzenia, zszedłszy z gankowych schodów, poszli obok siebie dalej, pomiędzy rzadko rosnące sosny. Głód ich oczu i serc odniósł w tej chwili tryumf [nad] wszystkiem innem, ale był to tryumf milczący i pozbawiony radości.
Byli nakoniec razem i były z nimi tylko sosny wysokie, które kochań ludzkich podpatrywać i podsłuchiwać nie mogą; jednak na twarze ich, ani na usta nie dobywał się żaden promień kochania. Szli zdala od siebie, ze spuszczonemi oczyma i mieli na twarzach wyraz tej surowej i zimnej powagi, w którą starannie zasklepiają się rany, niewidzialnemi pozostać pragnące.
Tak szli dość długo, aż Janina stanęła i, opierając plecy o szare porosty drzewa, rzekła z cicha:
— Nie mogę iść dłużej. Muszę odpocząć.
Czesław zatrzymał się natychmiast i stanął z daleka od niej, tak jak ona pod wysmukłą kolumną sosny. Rozdzielała ich przestrzeń kilku kroków, na której rosły do kolan sięgające im paprocie.
Miejsce, w którem się zatrzymali, nie było jednem z tych, które nazywali swojemi; może nie znajdowali się na niem nigdy, lub omijali je nieuważnym wzrokiem. Wysokie sosny tkały tu w górze baldachim wzorzysty, przez którego ażury przeglądały skrawki bladego nieba, a dołem słały się mchy siwe, rosły puszcze paproci rdzewiejących, z za przerzedzonych listowi przeglądały liliowe kobierczyki wrzosu. Powietrze miało pylną woń uschłych liści i nic w niem nie było oprócz tej woni i czasem słabych powiewów wiatru, które na wierzchołkach budziły ciche poszumy i cichymi szelestami przebiegały gęstwie paprociowe. Zabrzmiał w niem po chwili przyciszony głos Czesława:
— Musisz odpocząć i jesteś zmęczona. Jesteś podobna do lilii, chwianej przez oddech życia i tak białej, jakby od żadnego już słońca nie mogła zapłonąć rumieńcem. Dlaczego? Czy to jest mojem dziełem? Myśl ta napełnia mnie rozpaczą, ale nie o mnie idzie... Idzie o ciebie. Masz rozum, naukę, męską dumę samodzielnego bytu i cudny wdzięk kobiety czarującej, a jednak jest w tobie jakieś nieszczęście. Matka, nad grobem stojąca, jest ujściem jedynem dla uczuć twych nie powszechnych, nie abstrakcyjnych, lecz własnych, swoich, takich, które są męką głodu i pragnienia, ilekroć nie mają ujścia. Ileż razy i na dnie jakich przepaści żałosnych nad tem się zastanawiałem. Pragnę widzieć... pragnę, abyś otworzyła duszę swą przedemną i abym, oddalając się stąd, uwiózł z sobą zupełny jej obraz... Znamy się od dzieciństwa, i powinniśmy być blizcy sobie... Miej mnie za brata i powiedz mi wszystko... Pragnę mieć... pragnę ciebie mieć... przynajmniej w obrazie twej duszy zupełnym i moim...
Wielki, choć z całej siły tłumiony gwałt pożądania był w tych prośbach... Gdy umilkły, Janina długo nie odpowiadała. Stali ciągle w znacznem od siebie oddaleniu, oparci plecami o kolumny wysokich drzew: ona z głową pochyloną nizko i silnie splecionemi na sukni rękoma, on cały ku niej podany i wpatrzony w nią oczyma krzyczącemi z bólu. Oboje mieli pozór męczeński. Nakoniec słuchu jego doszedł jej cichy, ale wyraźny szept:
— Nie mogę mówić o tem, Czesławie! przebacz, ale nie mogę. Nauka i praca nauczyły mię mówić o wszystkiem i wszystko nazywać po imieniu, kiedy idzie o innych... Ale o sobie... Rany cudze opatrywać... dobrze... ale pokazywać swoje... Mówisz, że jesteśmy sobie blizcy... Nie! O Boże! Czemże jesteśmy dla siebie? Niczem wcale... Wszakże rozumieć to musisz, Czesławie... Masz w sobie również nieszczęście... jakieś nieszczęście, a ja nie wiem...
Czesław milczał chwilę, a gdy znowu mówić zaczął, głos jego miał brzmienia już opanowane i prawie spokojne.
— Nieszczęściem mojem jest to, że stałem się ptakiem tułaczym — na zawsze. Wichry ambicyi i namiętności rozmaitych uniosły mię niegdyś daleko, a koleje życia wycisnęły na mnie pieczęć, której zdjąć nikt w świecie już nie ma mocy. Czerwona to jest pieczęć i piekąca. Twoje oczy, pełne blasku, roztopić jej nie mogą, lecz odkąd spoczęły na mnie, wzmógł się piekący jej żar. Dość długo byłem zadowolony, dumny z powodzeń, nurzałem się w blaskach i radościach świata. Aż przyszedł czas, w którym zapoznałem się z próżnią tych rzeczy, ze zgryzotą, z piekielną tęsknotą. Obleciały mię chórem wspomnienia dawne, żale za tem, z czem postanawiałem porwać na zawsze węzły wszystkie. Coraz srożej obrzydzałem sobie to, co mi tam było najbliższe i od obrzydzenia tego pragnąłem uciec choć na chwilę i choć kroplą napoić tęsknotę, krzyczącą z upragnienia. Przyjechałem tu i rozlało się dokoła mnie morze słodyczy i morze miłości. Powróciły do mnie z mocą zdwojoną wszystkie kochania dawne. Ta ziemia, to niebo, ich kolory, ich blaski, ich smutki i ich piękności, z mocą podwójną wdarły się we mnie, aż napełniły się niemi wszystkie oddechy mego ciała i mojej duszy. I jeszcze... zrozumiałem ten cud świata, z któregom niegdyś żartował lekkomyślnie, którym jest kochanie kobiety ciałem i duszą, a który dla mnie nie stanie się nigdy...
Janina tym samym co wprzódy szeptem zapytała:
— Dlaczego nigdy?
A on z taką powagą i stanowczością, z jaką sędziowie wygłaszają śmiertelne wyroki, odpowiedział:
— Nigdy.
A potem mówił jeszcze:
— Stokroć nieszczęśliwszy, niż byłem przedtem, odjadę stąd na zawsze. Nie wrócę nigdy, lecz rychlej czy później głos jakikolwiek z dalekiego świata przyniesie wam wieść o mnie. Przewidując to, proszę... ciebie, dla nieszczęść ludzkich tak miłosierną, abyś nie myślała o mnie z pogardą i aby na imię moje z drogich ust twych nie spadało potępienie. Proszę... abyś myśląc o mnie, myślała... pomimo wszystko... z przyjaźnią. Lituj się nad duszą moją występną, ale teraz na proch spaloną cierpieniem. Spędzę tu jeszcze kilka dni, ale sam na sam rozmawiamy z sobą po raz ostatni. Tak postanowiłem. Więc jeszcze jedna prośba, ostatnia. Daj mi co na pamiątkę, ale z siebie, z serca twego, z tego, co jest twojem, co jest tobą... Daj mi na pożegnanie i na pamiątkę jakie dobre słowo, słowo zaufania, słowo przyjaźni, słowo siostry litościwej, która nigdy nie przeklnie... Daj mi cokolwiek na szereg okrutnych dni i nocy, które mię oczekują, na wsparcie sił moich, które znowu dźwigać poczną łańcuchy...
Silną znać była ta wewnętrzna tama, którą postawił naprzeciw poruszeniom swym i wybuchom swego głosu. O wysokie drzewo oparty stał spokojnie, tak jak ona nieruchomo stała pod szarymi porostami, okrywającymi drzewo. Byli tak od siebie oddaleni, że nie mogli dostrzegać wyrazu swoich oczu i widzieli tylko twarze swoje, blade na tle jesiennych pozłot lasu. Przyleciał powiew wiatru, obudził nad ich głowami cichy poszum sosen i przejął drżeniem paprocie. Ramiona i usta stojącej nad paprociami kobiety drżeć zaczęły także i razem z cichym szmerem paproci przypłynął do niego jej szept żałosny.
— Cóż ja ci dam?... co powiem?
I nagle ręce załamane przed siebie wyciągając, z wybuchem niepokonanym, zawołała:
— Ja kocham cię... Czesławie!...
Potem jeszcze mówiła ciszej:
— Niechże to słowo... niechże to słowo będzie ci pamiątką odemnie... na oddalenie... na rozłączenie... na zawsze...
Ale w nim pękła tama wewnętrzna i był już u jej kolan.
Szumiały nad ich przybliżonemi ku sobie głowami szerokie konary sosen, z cicha szemrały dokoła splecionych ich ramion drżące paprocie.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Słońce blizkie zachodu wesoło oświecało wnętrze domu w Polance. Sprzęty i ściany połyskiwały od tej iskrzącej się pozłoty i przepojonymi nią były rozproszone tu i owdzie bukiety z wrzosu i jarzębinowych jagód. Jaskrawo i wesoło, a zarazem spokojnie wyglądało to wnętrze, po którem przesuwały się również wesołe i spokojne twarze ludzkie.
Jerzy skończył dziś jakieś uciążliwe obliczenia i rachunki, które przez dni parę tak go pochłaniały, że nie mógł czasem
Uwagi (0)