Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Najsłynniejszy polski melodramat, książka, która przebojem podbiła serca czytelników i czytelniczek. Wątki i motywy znane z wielkiej literatury pozytywistycznej, jak mezalians, krytyka wyobcowania elit czy propagowanie pracy u podstaw, zaspokajały czytelnicze potrzeby obcowania z literaturą wyższą. Z drugiej strony jest to pozycja łatwa w odbiorze nawet dla niewyrobionych czytelników, przy tym posługująca się popularnym motywem „księcia i Kopciuszka”, nęcąca opisami olśniewającego życia arystokracji, a przede wszystkim: książka o miłości.
Dotychczasowa wielka polska proza skupiała się na wielkich sprawach narodowych i społecznych, traktując wątki uczuciowe jako uzupełnienie głównych tematów. Nagle pojawiła się powieść miłosna, na jaką czekały tysiące odbiorców. Po jej ukazaniu się większość recenzentów Trędowatą zbagatelizowała, w najlepszym razie udzielając autorce uprzejmych zachęt do dalszej pracy. Tym większe było zaskoczenie, kiedy powieść błyskawicznie podbiła rynek czytelniczy, mnożyły się wydania, zaczytywano się nią w pałacach i w czynszowych kamienicach. Niezwykłą popularność powieści doceniło również kino: pierwszym polskim filmem niemym była ekranizacja Trędowatej, w której w głównych rolach wystąpiły dwie największe gwiazdy: Jadwiga Smosarska i Józef Węgrzyn; od czasu publikacji romans sfilmowano czterokrotnie.
- Autor: Helena Mniszkówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Mniszkówna
— Och, tego boję się najwięcej. Stefcia bez błogosławieństwa księżnej nie zgodzi się na ślub, a ordynat jest rozdrażniony.
— Przecież jej nie wykradnie, minęły owe czasy.
— Ale doprowadzony do ostateczności może zrobić coś takiego, co księżnę zabije. Jezus Maria, on jest niebezpieczny w gniewie!
— Tak, ale umie przy tym bajecznie zaciskać zęby. Nosi w sobie lwa i pęta na niego. Będzie się szarpał, lecz potrafi się skuć jednocześnie. To olbrzymia siła!
— Pan go jednak dobrze zna. Pocieszam się tym, że on księżnę bardzo kocha. Ale znowu miłość dla Stefci może go w razie dłuższego oporu babki uczynić szaleńcem.
Panna Rita zaczęła się cicho modlić.
Lęk wpełznął do pałacu i nurtował w sercach nawet służby. Ordynat był w myśli wszystkich, jakiś straszny, przejmujący grozą.
Zegar wydzwonił godzinę drugą po północy, kiedy panna Szeliżanka dojrzała wśród zawiei czarne kontury sanek, sunące prędko do podjazdu. Leciutko zabrzęczały janczary i sanki stanęły.
— Przyjechał! — krzyknęła Rita.
Jak strzała zbiegła ze schodów. Za nią podążał Trestka.
W sieni Waldemar zdejmował z pomocą kamerdynera zaśnieżone bobry. Przywitali się w milczeniu.
— Co tu się stało? — spytał. — Wszyscyście wystraszeni, macie miny grobowe. Mówił mi posłaniec, że babcia zdrowa.
— Pragnęła pana widzieć koniecznie. Jest mocno zdenerwowana i osłabiona — odrzekła panna Rita.
— Ogromnie pan długo nie przyjeżdżał — dodał Trestka.
— Długo! Pan chyba żartuje! Jadę z Rudowy. Posłaniec wyrwał mnie już z wagonu. Spieszyłem, jak mogłem, ale w taką zamieć niepodobieństwo. Piekielny czas!
— Pójdę, zawiadomię ciocię o pańskim przyjeździe — odezwała się panna Rita.
— Idę z panią.
Księżna siedziała w swej sypialni w fotelu, niedaleko łóżka. Miała na sobie biały flanelowy szlafrok, ozdobiony ciężkimi koronkami. W tym stroju, z bladą twarzą i gorejącymi oczyma, w białej koronce na siwiejących włosach, była piękna w swej starości, jak z portretu. Wspaniałe, ciemne obicie sypialni, poważne złocenia inkrustacji sufitu, ciężkie adamaszkowe kotary hebanowego łoża — wszystko to w księżycowym blasku ampli425 przybierało poważne tony, układające się w pyszne tło dla tej stylowej postaci. Obok księżnej stał rzeźbiony klęcznik, na którym leżała otwarta Biblia.
Panna Rita weszła, pochyliła się lekko i szepnęła:
— Ciociu... przyjechał ordynat... Czy ma wejść?
Ognie uderzyły na bladą twarz księżnej.
— Przyjechał?... Już przyjechał?
Rozejrzała się w pokoju i z westchnieniem cofnęła się w głąb fotela.
— Gdzie jest Waldemar?
— Czeka obok, w saloniku.
Nagły płomień silnego postanowienia błysnął w oczach księżnej.
— Proś go, niech wejdzie — rzekła głośno.
Panna Rita w saloniku chwyciła Waldemara za rękę.
— Niech pan idzie, ale... proszę ją oszczędzać. Jest silnie zdenerwowana i słaba.
— Niech pani będzie spokojna.
Wszedł do sypialni i serdecznie ucałował obie ręce księżnej.
Patrzała mu w oczy z niemym pytaniem, sztywna, poważna. Czarne źrenice wpijała, zda się, w głąb duszy wnuka, jakby chcąc w niej odkryć wszystko, co tam utajone. Białą dłonią, na której świecił szmaragd niby zielona gwiazda, ściskała rękę Waldemara.
On usiadł obok, uśmiechnął się z przymusem i spytał:
— Dlaczego, babciu, tak na mnie patrzysz?
— Chcę dojrzeć w tobie zmianę — wyszeptała księżna.
— Zmianę we mnie?... Doprawdy?...
— Tak, chciałabym widzieć cię zmienionym — rzekła z przyciskiem.
Waldemar zrozumiał.
— Nie, babciu, ja się tak łatwo nie zmieniam, jestem stanowczy — odpowiedział z siłą w głosie i dumnie podniósł głowę.
Księżna puściła jego rękę.
— Czy trwasz stałe w swym postanowieniu?
Oczy jej błysnęły dziko. Waldemar wytrzymał ten wzrok spokojnie.
— Tak, babciu.
— Więc, nic... nic nie wpłynie na zmianę... twych uczuć?...
— Uczuć? Nic nie wpłynie za zmianę mych zamiarów, o zmianie uczuć mówić nie wolno.
— Więc nic... nic?...
— Nie, droga babciu. To postanowione nieodwołalnie. Zgódź się z tym jako z rzeczą konieczną. Proszę cię o to, ja, twój wnuk jedyny, twój Waldy, i proszę najczulej. Kocham Stefcię więcej niż własne życie, ona mnie również kocha. Ja jej nie zawiodę, bobym chyba sobie serce wydarł z piersi. Dziś jechałem do Ruczajewa. Potrafiłem czekać długo, ale już nie mogłem. Chwila — i byłoby za późno. Jesteś, babciu, surowa, nieubłagana, lecz ja mam dla ciebie przywiązanie synowskie. Ono mnie wstrzymywało od ostatecznego kroku. Wiem, że Stefcia nie chciałaby mnie bez twego słowa, ale potrafiłbym ją przekonać. To dziecko ma bardzo delikatne uczucia i wielką subtelność natury. Na listy moje odpowiadała nadzwyczaj wstrzemięźliwie. Ona miłość swą chciałaby ukryć w taką głąb serca, gdzie by się jej nikt nie domyślał.
— Korespondowałeś z nią?
— Pisałem parę listów — odpowiedziała mi raz tylko — i powtarzam, że w słowach jej brzmiało wyraźnie głębokie uczucie, lecz tamowane przez jakieś wędzidła, które kaleczą jej czystą miłość — taką prawdziwą, taką świętą!
— Waldemarze... ty ją... bardzo kochasz?
— Jest ona dla mnie jedyną kobietą. Gdyby nie była mi droga nad wszystko, nie walczyłbym o nią tak uparcie — odrzekł Waldemar z powagą w głosie.
Przeszył babkę spojrzeniem swych szarych źrenic, w których przy prawdziwie męskiej sile widniała potęga uczucia. Księżna spuściła oczy i długimi cienkimi palcami rozgarniała zdobiące szlafrok koronki. Na twarzy wystąpiło kilka krwawych plam, usta zacisnęły się stanowczo. Cała postać wyrażała walkę ostateczną, zmaganie się dwóch przeciwnych sił: miłości dla wnuka i uporu obrażonej dumy.
— Co zwycięży? — to pytanie wisiało w powietrzu, tchnęły nim bogate ściany sypialni, dyszała księżycowa ampla.
Waldemar patrzał na babkę pewnym wzrokiem. Znał staruszkę i w jej wahaniu widział już pomyślny wynik. Serce mu biło mocno, bo nie chciał dłużej walczyć z tą kobietą. Kochał ją i czcił jak matkę. W źrenicach jego błyszczał bunt, cierpliwość już była wyczerpana. Całą duszą, całą siłą energii wołał przez nie: „Dosyć, dosyć, bo zerwę ostatnie pęta!”
Księżna, jakby uczuła dotknięcie tego wzroku, podniosła na wnuka szybkie spojrzenie, lecz w jego oczach musiała wyczytać wszystko, bo prędko spuściła powieki. Krew uderzyła jej do głowy, zalewając policzki i czoło. Wystąpiła na nim pionowa bruzda, jakaś stanowcza, jakby staruszka już teraz sama sobie coś rozkazywała. Oczy wnuka przeraziły ją.
Jeszcze milczała chwilę, pragnąc ochłonąć; wreszcie szepnęła cicho:
— Nie widziałam jej dawno... Czy masz fotografię?...
Waldemarowi zapaliły się ognie w oczach. Radosny uśmiech mignął na jego pysznych ustach, z jego rysów znikła groza, zalśnił w nich rój promiennych świetlików, rozżarzył stalowe źrenice, rozjaśnił pąsowe wargi pod ładnym wąsem. Cała twarz wyglądała tak, jakby padła na nią łuna wschodu.
Księżna zauważyła tę zmianę.
— Jak on ją kocha! — pomyślała.
Waldemar odpiął od dewizki medalion, otworzył i szepnął w duchu do smutnie uśmiechniętej twarzyczki Stefci:
— Teraz zwyciężysz, jedyna!
Wyjął elegancki portfel z kieszeni, wydobył z niego wąską, długą fotografię Stefci w balowej sukni na ciemnym tle i razem z medalionem wręczył księżnej.
Staruszka, zdziwiona, spojrzała na medalion.
— Ty ją tu nosisz?
— Jako swoją narzeczoną, babciu — odparł śmiało.
Księżna przyglądała się długo, podnosząc medalion i fotografię do oczu. Jakieś błyski ślizgały się po jej twarzy, wrażenia nieuchwytne a głębokie. Ręce jej drżały, głowa zwisła na piersi.
W pokoju panowała cisza prawie uroczysta, jakby w oczekiwaniu cudu.
Nagle księżna odjęła od oczu szyldkretową lornetkę na długiej rączce, położyła fotografię i medalion na klęczniku, opierając o Biblię, i jeszcze wpatrywała się w promienne, przepaściste oczy Stefci. Po czym rzekła jakby do siebie:
— Bardzo ładna i... dziwnie urocza.
A po chwili znowu, ledwo dosłyszalnym głosem:
— Jak księżniczka...
Spuściła powieki, bruzda na czole pogłębiła się, w skroniach delikatnych jak welin pulsa biły prawie widocznie.
Znowu podniosła oczy na fotografię i nagłym ruchem podała Waldemarowi obie ręce.
— Podoba mi się... twoja Stefcia... Waldy — rzekła z uśmiechem.
On ścisnął dłonie staruszki, pochylił się do niej z wichrem szczęścia w oczach.
— Moja Stefcia!... Moja!...
— Niech wam... Bóg błogosławi — rzekła księżna poważnie, kładąc dłoń na głowie wnuka.
Waldemar wiedział, co kosztowały księżnę te słowa. Gorące usta przycisnął do jej rąk.
— Dziękuję ci, droga babciu! Szczęście nasze będzie twoją nagrodą — mówił wzruszony.
Księżna ucałowała kilkakrotnie jego głowę. Łzy spłynęły z jej oczu.
— Daj Boże, abyś był szczęśliwy, daj Boże! Nie chciałam być gorsza od Macieja, bałam się, że mnie pominiesz... jestem zazdrosna o twe uczucie... więc... niech się spełni.
— Będziesz miała moją miłość i miłość Stefci. Pokochasz ją sama.
Oboje spojrzeli na klęcznik, gdzie fotografie Stefci miały wyraz dziwnie natchniony, jakby dusza dziewczyny sfrunęła na te nieme podobizny, czyniąc je żywymi.
Uroczysta chwila oczekiwania cudu zmieniła się w inną, równie uroczystą — jak po cudzie już spełnionym.
Bogate ściany sypialni otaczały fotografię dziewczyny przepychem. Księżycowa ampla dziergała na niej srebrne, ruchliwe błyski. Wszystko dyszało dokoła, wszystko tchnęło jakby mistycznym hejnałem:
— Cud się spełnił!... Zwyciężyła Stefcia, zwyciężyła!...
I namiętne oczy Waldemara, wpatrzone w fotografię, i jego rozpalone usta mówiły również:
— Zwyciężyłaś, jedyna!...
Długo rozmawiał Waldemar z babką, aż niecierpliwiła się panna Rita, a Trestka narzekał. Wybiła godzina wpół do trzeciej i trzecia. Nareszcie wszedł Waldemar. Panna Rita nie ruszyła się. Coś ją przykuło do miejsca. Trestka podszedł do ordynata. Nie mówił nic, ale jego mina wyrażała samą ciekawość.
Waldemar był wesół, lecz spojrzawszy na kamienną twarz Rity, spoważniał, brwi zsunęły mu się na czole.
Chwila nastała trochę kłopotliwa, bo i Trestka milczał.
Rozgrywały się tu losy.
Waldemar podszedł do panny Rity. Ona spytała z wysiłkiem:
— Cóż ciocia?... Czy...
Zdławiło ją w krtani — nie mogła dokończyć.
— Ciocia chce się położyć — podchwycił ordynat. — Jutro, a właściwie dziś jeszcze zjeżdżamy się tu wszyscy na imieniny babci, potem jadę do Ruczajewa.
Panna Rita zbladła jak pod ostatecznym ciosem, jęknęło jej w piersi, lecz zagryzła silnie wargi i przemocą zapanowała nad wrażeniem. Podała Waldemarowi ręce, patrząc na niego z bolesnym wyrazem.
— Niech panu Bóg szczęści.
Waldemar ucałował jej rękę, nisko pochylając głowę.
Trestka winszował hałaśliwie. Nazwał ordynata bohaterem i obiecywał wspaniałą mowę na uczcie weselnej, na złość hrabiemu Morykoniemu, którego nie lubił.
— Szczególną miałbym werwę, gdyby byli Barscy. Ale to wątpliwe.
Po odjeździe ordynata i hrabiego panna Rita poszła do siebie. Chodziła jak nieprzytomna, aż nagle zerwał się w jej piersi płacz straszny, zamykający w sobie wszystko: całą miłość dla Waldemara, dawną i gorącą, żal nieuzasadniony do niego i Stefci, głuchą rozpacz. Wtuliła głowę w poduszki i klęcząc przed łóżkiem, trzęsła się w spazmatycznych dreszczach. Nigdy nie miała nadziei, żeby ordynat zwrócił ku niej swe uczucia, nigdy się nawet nie łudziła, ale nie myślała i o tym, że on w końcu wybierze sobie kobietę, którą ukocha i nazwie żoną. Było to coś tak dalekiego, tak niewyraźnego w zarysach, że gdy nadeszło, stało się dla niej ciosem. Wiedziała o jego uczuciach dla Stefci od dawna i o przychylności pana Macieja, słyszała pełne zapału słowa Waldemara na zjeździe familijnym, a jednak wątła nić oporu księżnej jeszcze zdawała się odgradzać ją od strasznej prawdy. Sama pragnęła dla niego szczęścia i gdyby już teraz tylko od niej zależało, bez wahania oddałaby mu Stefcię. Ale natura ludzka jest zawiła, często niezrozumiała. Panna Rita dopiero teraz jasno pojęła przepaść pomiędzy nią a ordynatem, odczuła obuchową siłę, która miażdżyła jej miłość.
Teraz ujrzała otchłań swych najdroższych uczuć. Płakała boleśnie.
Księżna, nie mogąc się jej doczekać, weszła sama do sypialni wychowanki. Rita ujrzała ciotkę tuż przy sobie. Zerwała się z kolan.
— Ciociu, po co przyszłaś?... Po co? — jęknęła z wyrzutem.
Staruszka objęła jej głowę i przytuliła do siebie.
— Cicho, dziecko, nie wymawiaj mi, żem przyszła. Ja przeczuwałam, ja wiem wszystko, Ryciu, i ty go kochasz, cierpiałyśmy razem, ja cię rozumiem. Aleś ty szlachetna... tyś przemawiała za nimi, choć serce w tobie jęczało, a jam cię szorstko odsunęła. Przebacz mi, dziecko.
Usiadła na łóżku. Rita wtuliła głowę w ramię staruszki rozełkana, drżąca. Księżna mówiła dalej:
— Widzisz, już skończone, już i ja ich błogosławię, Ryciu, on kocha Stefcię, bardzo kocha, będą szczęśliwi, to mnie pociesza. Jestem stara, żałowałam tych kilku chwil życia, jakie mi zostały bez miłości jedynego wnuka. Ustąpiłam i teraz mam spokój, spadł mi ciężar z serca, jestem nawet szczęśliwa, bo... cóż mam robić!
Księżna głęboko westchnęła.
— Podoba mi się ta dziewczyna. Widocznie dużo warta, skoro potrafiła tak silnie przywiązać do siebie Waldemara. On zadziwia mnie swą siłą woli, a ona...
Dokończyła szeptem:
— A ona czarem.
Staruszka głaskała ciemną, zbiedzoną głowę wychowanki, błądząc oczyma w przestrzeni. Panna Rita milczała cicha i jakby uspokojona.
Księżna szepnęła znowu:
— Rozmawiałam z duchem mojej Elżuni i z Gabrielą. Zwłaszcza Gabrielę widziałam często w snach. Stawała obok Waldemara i kładła mu rękę na głowie, jakby błogosławiąc. I tę Stefcię widziałam. Klęczała przy Gabrieli, taka śliczna, błagająca, zupełnie podobna do tej w medalionie Waldemara.
Staruszka wstrząsnęła się.
— A czy wiesz? Ukazała mi się we śnie zmarła Rembowska. Och, tak okropnie patrzyła mi w oczy!
— Niech się ciocia nie przejmuje — rzekła serdecznie panna Szeliżanka i przylgnęła do ręki staruszki.
— Nic, dziecko, to już minęło. Teraz mi dobrze i tak spokojnie. Waldy kocha mnie. O to
Uwagi (0)