Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Najsłynniejszy polski melodramat, książka, która przebojem podbiła serca czytelników i czytelniczek. Wątki i motywy znane z wielkiej literatury pozytywistycznej, jak mezalians, krytyka wyobcowania elit czy propagowanie pracy u podstaw, zaspokajały czytelnicze potrzeby obcowania z literaturą wyższą. Z drugiej strony jest to pozycja łatwa w odbiorze nawet dla niewyrobionych czytelników, przy tym posługująca się popularnym motywem „księcia i Kopciuszka”, nęcąca opisami olśniewającego życia arystokracji, a przede wszystkim: książka o miłości.
Dotychczasowa wielka polska proza skupiała się na wielkich sprawach narodowych i społecznych, traktując wątki uczuciowe jako uzupełnienie głównych tematów. Nagle pojawiła się powieść miłosna, na jaką czekały tysiące odbiorców. Po jej ukazaniu się większość recenzentów Trędowatą zbagatelizowała, w najlepszym razie udzielając autorce uprzejmych zachęt do dalszej pracy. Tym większe było zaskoczenie, kiedy powieść błyskawicznie podbiła rynek czytelniczy, mnożyły się wydania, zaczytywano się nią w pałacach i w czynszowych kamienicach. Niezwykłą popularność powieści doceniło również kino: pierwszym polskim filmem niemym była ekranizacja Trędowatej, w której w głównych rolach wystąpiły dwie największe gwiazdy: Jadwiga Smosarska i Józef Węgrzyn; od czasu publikacji romans sfilmowano czterokrotnie.
- Autor: Helena Mniszkówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trędowata - Helena Mniszkówna (czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Helena Mniszkówna
Panna Rita znajdowała pociechę chociażby w tym, że nie Melania Barska zostanie ordynatową. I wmawiała w siebie, że jakkolwiek małżeństwo młodego Michorowskiego jest dla niej ciosem, który musi przeboleć, to jednak chyba nie przeżyłaby tego, gdyby się żenił z Melanią. Niechęć do hrabianki przeszła u niej w nienawiść. Rita przy całej swej inteligencji nie mogła darować Stefci czaru, jakim ona wzięła ordynata, a jemu stanowczości i energii, z jaką dążył do celu. Na równi pragnęła dla niego zwycięstwa i czuła żal.
Dusza się w niej rwała z bólu i uczuć gorących a zawiedzionych, ale nawet nie walczyła z sobą w chęci dopomagania im. O ile tylko mogła, wpływała na księżnę dodatnio i naraziła się staruszce.
Pewnego dnia, w wilię imienin księżnej, panna Szeliżanka siedziała w swym pokoju przy kominku. Płonął suty ogień. Otulona w miękki szkocki szal, pogrążyła się w myślach. Wtem zawiadomiono ją, że przyjechał hrabia Trestka. Zaledwo teraz powrócił ze swej długiej podróży. Bez wrażenia, bez podniesienia głowy poleciła go prosić.
Hrabia wszedł cicho jak do kaplicy, co było u niego dowodem nadzwyczajnego nastroju. W milczeniu, gorąco ucałował obie ręce panny Rity i również w milczeniu usiadł na foteliku, który sam sobie przysunął. Binokle parę razy spadły mu i zwisły na sznurku. Hrabia, zdawało się, był mocno wzruszony samym widokiem panny Rity. Po długiej chwili przemówił:
— Niesłychane zmiany zastałem w okolicy. To dziwne. Na stacji kolejowej spotkałem Żyżemskich. Mówili mi, że i w Szalach jest jak po katastrofie. Widzę, że i w Obronnem nie lepiej.
Panna Rita patrzała w ogień.
— Jak po katastrofie — powtórzyła machinalnie.
Trestka kręcił się na foteliku.
— Cóż ordynat?
Rita podniosła na niego zdziwione oczy i wzruszyła ramionami.
— Pan się pyta?...
— No, ja wiem, wszystko wiem, ale czy już usankcjonowane?
— Tylko przez księżnę nie.
— Sapristi, to źle. Dlaczego księżna się upiera? Z ordynatem walka trudna, prawie niemożebna. Słyszałem o jego występie. Na radzie familijnej bronił się podobno pysznie. On ma wymowę!
— I pobił wszystkich — dodała panna Rita.
— Raczej zdruzgotał! Księżna musi ulec! Rozumiem jej stan obecny. Przejść Rubikon421 najtrudniej. Ale pani? Co panią tak złamało?
Spojrzała na niego przez łzy.
— Mnie? Co mnie?... Ach, Boże!...
Spuściła głowę i kilka łez spadło jej na szkocki szal, jakby nieme wyznanie.
Trestka pochylił się, wziął jej rękę i rzekł dziwnie łagodnym głosem:
— Wiem... ja wiem, co panią boli... Jednak ten ból to może przełom, to przesilenie, po którym rozpocznie się nowa era dla mnie — tak oczekiwana. Pani droga, dałbym wiele, aby ordynat dziś ożenił się, bo może wówczas dostanę panią dla siebie. On był tamą, o którą zawsze rozbijałem się bez nadziei, bo nie mnie z nim rywalizować. Widzi pani, jestem szczery, życie dałbym, aby pani za mną tak płakać mogła, lecz ponieważ nie każdy posiada szczęście jednakowe, więc ja pragnę chociaż odrobiny dla siebie, trochę nadziei...
Rita gniewnie wyrwała mu rękę.
— Panie, bez tego! Niech mnie pan nie męczy. Mnie co innego w głowie.
— Zawsze ordynat?
Spojrzała mu śmiało w oczy.
— Tak, pragnę dla niego szczęścia.
— On je tam znajdzie w tej, którą kocha.
— Ale ja mu chcę dopomóc, czym mogę, choćby wpływami na ciocię, choćby kosztem własnego szczęścia.
Trestka zwiesił głowę.
Długi czas trwało milczenie. Panna Rita patrzała na ogień. Trestka bawił się binoklami i świecąc nimi w blasku płomienia, nie spuszczał z oczu bladej twarzy i apatycznych ust panny Szeliżanki.
Cicho zapytał:
— Czy z panną Stefanią już po słowie? Ordynat jej się oświadczył?
— Dawno! Jeszcze w Słodkowcach. Ale mu odmówiła i wyjechała.
— Odmó... wi... ła?...
— Cóż się pan tak dziwi? Odmówiła powodowana taktem, ale kocha go. I ona biedna! Żal mi jej.
— Gdyby trafiła na kogo innego, może bym żałował, ale tak! Zostanie ordynatową, czyli prześcignie własne marzenia.
— Lecz ile przecierpi!...
— Miłość ordynata wynagrodzi wszystko. Wiem od Brochwicza, że on ją bardzo kocha. Przeczuwałem to dawno, lecz nie sądziłem, że się to tak prędko rozstrzygnie. Sapristi, tu idzie crescendo422!
— Alboż pan nie znał ordynata?
— Owszem, ale nie posądzałem go o zamiary matrymonialne. Myślałem, że to un amour passant423 — trochę trwalsza, lecz nie ostateczna, a przede wszystkim bardzo intensywna.
— Wyrażenie dziwaczne w danym razie.
— Przeciwnie, dobrze zastosowane. Uczucia ordynata dla panny Stefanii stanowczo są intensywne. Mają wielką dozę serca, ducha, czyli platonicznych cech, są zmysłowe, gwałtowne i posiadają wszystkie zasoby namiętnego temperamentu Waldemara. Teraz okazują się nie tylko zwycięskie i zaborcze, lecz i matrymonialne. Wiedziałem, że Stefcia szampańska, ale żeby doprowadzić Michorowskiego aż do kaplicy, tegom się i po niej nie spodziewał, pomimo zapewnień Brochwicza.
— Gdzie go pan spotkał?
— W Berlinie. On mi pierwszy opowiedział o tej awanturze.
— Jakież są jego poglądy? To przyjaciel ordynata.
— On twierdzi, że Waldemar robi dobrze, przekraczając łańcuch sferowy, i że będzie szczęśliwy. Brochwicz ma swój wyłączny kult dla Rudeckiej.
— A pan?
— Ja lubię ją bardzo, uznaję jej zalety, jest ładna i zajmująca. W roli ordynatowej będzie jej do twarzy i potrafi z niej wybrnąć szczęśliwie. Ona ma duży takt. Dla jej pastelowej urody potrzeba tła, aby się uwydatniała lepiej. Głębowicze będą dla niej aż nadto wspaniałą ramą. Ale w liczbie nazwisk, w paranteli Michorowskich nie zabłyśnie jaskrawo, raczej przeciwnie — bardzo skromnie. Po Bourbonach, Esterhazych, Podhoreckich — Rudecka... skandalicznie trochę zabrzmi.
Panna Rita zwiesiła głowę. Pomyślała sobie, że i jej nazwisko — Szeliga — zgasłoby przy tych potentatach. Ironia zbudziła się w niej i skierowała na Trestkę. Rzekła z przekąsem:
— Jeżeli pan tak potrafi różniczkować brzmienie nazwisk, to się dziwię, że panu o mnie chodzi. Jestem przecie tylko Szeliżanka, a pan aż Trestka, tytularny, zrodzony z tytułu. Ja mam zaledwo dwóch hrabiów w rodzie, nie stanowię partii!
Zaśmiała się krótko, sarkastycznie.
— Po co to pani mówi? — spytał z żalem Trestka.
Oparła się na fotelu ociężałym ruchem.
— Ach, mniejsza o to!...
Senne powieki spuściła na oczy i siedziała tak z obojętnym wyrazem twarzy, zmieniona, niepodobna do siebie.
Trestka wbił oczy w mozaikę kwiatów na dywanie i również milczał, tylko sapał trochę.
Zmrok zimowy zapadał wolno, ścieląc się szarymi pasmami na błękitnym obiciu ścian, zasnuwał mgłą wiszące obrazy, zmącał lustra, rzucał posępne cienie w każdy kąt pokoju, zamykając go w coraz ciaśniejsze ramy niewyraźnych szarzyzn. Ogień na kominku przygasł. Już tylko słabe, błękitne języczki płomieni ogarniały zwęglone głowienki. Trochę rozpalonych węgli żarzyło się czerwoną plamą. W popiele sypkim i białawym błyskały złote, migające iskry.
Przygnębiająca cisza zawisła jak pająk nad tym ładnym zakątkiem pałacu i przędąc smutek, wdzierała się nim aż do serc dwojga ponuro zamyślonych ludzi.
Blada twarz Rity wtuliła się do połowy w miękkie zwoje szalu. Tylko jej włosy obfite, błyszczące połyskiwały w świetle gasnącego dnia. Na złotym grzebieniu pełzały słabe refleksy iskier.
Te dwie postacie w szarzyznach zmroku, wpatrzone w spopielały ogień na kominku, mogłyby być uosobieniem ukrytej tragedii. Każde z nich miało w sercu żal i zwątpienie, a pająk smutku omotywał ich coraz silniej swą ciemną szatą, wysysał nadzieję z najgłębszych tkanek serca.
Nagle oboje poruszyli się. Panna Rita podniosła głowę. Zwrócił ich uwagę szmer przy drzwiach. Spojrzeli w tę stronę i zerwali się, niby jedną podrzuceni siłą.
W drzwiach stała księżna, wyniosła, blada, straszna. Chwiała się na nogach, jej oczy płonęły gorączką.
— Ciociu! — zawołała Rita, podbiegając do staruszki z przerażeniem.
— Kto tu jest więcej? — wyszeptała księżna.
— Pan Edward, ciociu.
Trestka zgiął się w głębokim ukłonie.
— Wróciłem dziś z podróży i pospieszyłem złożyć paniom uszanowanie.
— To dobrze... Dziękuję — wyszeptała księżna, podając mu rękę.
Trestka ucałował ją z powagą.
— Może ciocia spocznie tu na kanapce — troszczyła się panna Rita.
— Nie, nie, tylko chcę, abyś wysłała posłańca. Ryciu, proszę cię, zajmij się tym... natychmiast. Może by kamerdyner... albo stangret...
— Dobrze, ciociu. A dokąd ma jechać?
— Do... Głębowicz — wyszeptała pani Podhorecka.
Panna Rita zamieniła z Trestką szybkie jak błysk spojrzenie.
— Czy będzie list? — spytała jeszcze.
— Nie, tylko niech prosi Waldemara, żeby dziś jeszcze... przyjechał... koniecznie!...
Panna Rita wybiegła z pokoju.
— Może księżna każe zapalić światło? — spytał Trestka.
— Nie, wracam do siebie... trochę mi słabo.
— Ja księżnę odprowadzę.
Potrząsnęła głową przecząco.
— Dziękuję. Nie. Pójdę sama.
Wyszła z pokoju wolno, majestatycznie.
Trestka został sam, podszedł do kominka i stalowymi grabkami rozgrzebywał siwy popiół, rozgarniał iskry, mrucząc po cichu do siebie:
— Czy to będzie już finał, czy ostateczny krach?
Po kilku minutach wróciła panna Rita.
— Gdzie ciocia?
— Poszła do siebie. Cóż, wysłała pani do Głębowicz?
— Pojechał mój stangret. On najprędzej dojedzie.
— Co to może być?...
Panna Rita była wzburzońa.
— Nie wiem, nie wiem! W każdym razie jakieś zakończenie. Księżna wygląda dziwnie. Pójdę do niej.
— Niech ją pani zostawi w spokoju. Pewno woli sama przebyć czas do jego przyjazdu, zwłaszcza jeśli rozmowa z ordynatem ma być ostateczna. A na to wygląda.
— Ach, Boże, żeby choć Waldemar jeszcze nie wyjechał!
— Dokąd zamierzał jechać?
— Słyszałam od Luci, że miał jechać do Ruczajewa.
— Dokąd?...
— Do rodziców Stefci, prosić o jej rękę.
— Awantura! — mruknął Trestka.
— Ach, Boże, żeby go zastali!
— Hm, a cóż pani Idalia mówi na to wszystko i Lucia?
— Lucia zdumiona, ale kocha Stefcię, więc się cieszy. A Idalka?... Oburza się, lecz już nie oponuje, bo pan Maciej całkowicie nawrócony. Stefcia przypomina mu tamtą. Czy pan zna całą historię o babce Stefci, zmarłej Rembowskiej?...
— Wiem, która była narzeczoną pana Macieja. Mówił mi Brochwicz. Istotnie nadzwyczajny wypadek, dziwny traf! Ale teraźniejszość wynagrodzi przeszłość.
— Kto to wie! — westchnęła panna Rita i znowu pogrążyła się w zadumie.
Wieczór wlókł się długo, nieskończenie. Panna Rita biegała z pokoju księżnej do swego, gdzie siedział Trestka. Najlżejszy szum wiatru w parku, każdy skrzyp śniegu na dziedzińcu — wszystko wzbudzało czujność pałacu. Oczekiwano ordynata z natężeniem, ale godziny dłużyły się.
Stary zegar w sali jadalnej wybijał kwadranse, wygrywał kuranty. Służba snuła się po korytarzach, szepcąc z sobą tajemniczo. Panna Rita, rozgorączkowana, wyglądała przez okno na szumiący park, gdzie śnieg sypał gęsto wielkimi płatami, jakby całe Obronne razem z parkiem, pałacem i tą garścią ludzi poruszonych, zniecierpliwionych oczekiwaniem, chciał otulić swą białą, miękką i zimną płachtą.
Do pokoju, w którym znajdowali się Rita i Trestka, znowu weszła księżna.
— Czy Waldemar nie przyjechał?
— Jeszcze nie, ciociu, ale pewno zaraz będzie, niech się ciocia położy.
— Nie mogę... Na dworze zawieja, prawda?...
— Tak, ciociu.
Księżna usiadła na kanapce, splotła białe dłonie na kolanach i z pochyloną głową znieruchomiała.
Oczy jej błądziły po dywanie, usta poruszały się lekko, szepcąc pacierze. Nie uważała zupełnie na obecnych.
Panna Rita kręciła się, nie wiedząc, co począć z sobą. Trestka oglądał kwiaty, umieszczone w koszach, z takim zajęciem, jakby je pierwszy raz widział. Rzucał na księżnę niepewne spojrzenia. Wreszcie, schowany za kwiatami, napisał coś w notatniku i wsunął kartkę w rękę przechodzącej Rity. Przeczytała: „Szkic do rzeźby: Matka zbuntowanego Graccha424”.
Rita rzuciła mu ostre spojrzenie, wzruszając ramionami.
Przeszło jeszcze kilkanaście minut. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła panna służąca, tuż za nią lokaj.
Oboje nie zauważyli księżnej i razem zawołali:
— Nie ma pana ordynata w Głębowiczach! Stangret wrócił. Powiada, że wyjechał do kolei.
Księżna zerwała się przerażona.
— Co?... Wyjechał!...
Panna Rita i Trestka struchleli na jej widok. Służący zaczęli się cofać, bladzi z przestrachu.
— Kiedy wyjechał? — krzyknęła znowu księżna.
— Proszę księżnej pani... stangret powiada, że dziś przed wieczorem — odparł, jąkając się, pokojowiec.
— Boże! Boże! — załkała księżna.
Rita mrugnęła na Trestkę.
— Natychmiast po dwóch posłańców do stacji Rudowa i Trębe. Nie wiadomo, gdzie pojechał... ale prędzej...
Trestka wybiegł z pokoju, pociągając służących.
— Nieszczęście! Nieszczęście! — jęczała księżna. — Pojechał już! Do niej pojechał, odepchnął mnie! Boże! Boże! moja wina, moja wina...
Panna Rita razem z panią Dobrzyńską zaledwo zdołały uspokoić księżnę. Ale staruszka wpadła w jakąś martwotę, siedząc jak nieżywa. Bez słowa pozwoliła rozebrać się z sukni, lecz do łóżka nie chciała się położyć. Dziwne iskry tliły się w jej czarnych oczach, usta zaciskał ból, aż kurczący mięśnie twarzy. Dała znak pannie Ricie i Dobrzyńskiej, żeby wyszły, chciała pozostać sama.
— Kogo pan wysłał? — spytała Rita Trestki.
— Pojechał znowu pani stangret i stajenny do Rudowy, a mój lokaj i mój stangret do Trębego.
— Boże, co to będzie, jeśli go już nie zastaną!
— To niemożebne, bo i tu, i tam pociągi odchodzą późno w nocy. Ja myślę, że skoro wyjechał przed wieczorem, to znaczy, że do Słodkowic, czyli że stamtąd do Rudowy. Ale co mu się stało, że tak pospieszył?
— Pospieszył! Czekał przecież dwa miesiące. Nie dziwię się wcale wzruszeniu cioci. To dla niej straszne! Odtrącała go stale, a teraz pojechał bez jej błogosławieństwa.
— I powróci po ślubie, bo
Uwagi (0)