Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
W krzesłach grupami siedzieli dramatyczni i dramatyczne. Śmiechy, żarty, opowiadania, skargi, rozlegały się ze wszystkich stron, na tle strojenia instrumentów w orkiestrze.
Pod werandę przybywało coraz więcej gości. Podnosił się gwar, brzęk talerzy, skrzyp odsuwanych krzeseł. Dymy z papierosów unosiły się obłoczkami aż pod żelazne wiązania dachu. Zapanowała codzienna atmosfera restauracyi licznie odwiedzanej.
Weszła Janka Orłowska. Usiadła przy jakimś stoliku i zapytała garsona:
— Proszę pana, czy już przyszedł dyrektor teatru?
— Tam!
— Który?
— Co pani każe?
— Przepraszam, który z tamtych panów jest Cabińskim?
— Siódemka!... cztery wódki! — zawołano z boku.
— Zaraz, zaraz!
— Piwa!
— Który z tamtych panów jest dyrektorem? — zapytała Janka po raz drugi cierpliwie.
— Zaraz pani będę służył! — odpowiedział, kłaniając się na wszystkie strony i nasłuchując.
Czuła się ogromnie onieśmieloną. Wydało się jej, że patrzą na nią wszyscy, że garsoni, przechodząc obok z rękoma pełnemi kufli lub talerzy, przechylają się i rzucają takie dziwne spojrzenia, że się rumieniła bezwiednie.
Siedziała dosyć długo, zanim garson przybiegł, przynosząc zarazem zamówioną kawę.
— Chce się pani widzieć z dyrektorem?
— Tak.
— Siedzi w pierwszym rzędzie krzeseł, od ogródka. Ten gruby, w białej kamizelce, o!... widzi pani?...
— Widzę. Dziękuję!
— Może poprosić?
— Nie. Zresztą zajęty...
— Rozmawia tylko.
— A ci panowie, z którymi rozmawia?...
— To także nasi: aktorzy.
Zapłaciła za kawę, dając czterdziestówkę. Długo szukał reszty, ale widząc, że ona patrzy w inną stronę, ukłonił się za napiwek.
— Pójdę poprosić...
— Dobrze, ale jak ci panowie trochę odejdą...
— Rozumiem! — powiedział z głupim uśmiechem i odszedł.
Janka wypiła śpiesznie kawę i poszła na ogródek.Przeszła obok dyrektora i przyjrzała mu się pobieżnie. Zobaczyła tylko dużą twarz o bladości anemicznej, z sinawemi plamami, niezbyt sympatyczną.
Kilku aktorów, stojących obok niego, sprawiło na niej wrażenie ludzi pięknych.
Zobaczyła w ich gestach, twarzach wygolonych, śmiechach swobodnych, coś tak wyższego od znanych dotychczas mężczyzn, że z pewnem skupieniem wsłuchiwała się w ich głosy.
Scena odsłonięta, zaległa mrokiem, ciągnęła jej oczy swoją tajemniczością.
Widziała po raz pierwszy teatr z blizka i aktorów nie na scenie. Teatr wydał się jej niby świątynia grecka, a tych ludzi, których profile miała przed sobą i których dźwięczne głosy słyszała co chwila, wzięła za prawdziwych kapłanów sztuki, o jakich marzyła nieraz.
Oglądała to wszystko po raz pierwszy i oczyma entuzyastki.
Czuła się bardzo zadowoloną już tem, że mogła oddychać powietrzem prawdziwego teatru.
Rozglądała się ciekawie po wszystkiem, gdy nagle zobaczyła, że ten sam garson coś szepce do dyrektora i nieznacznie wskazuje na nią.
Przeszedł ją jakiś dreszcz obawy, dziwnej i denerwującej; nie patrzyła już, czując, że ktoś idzie do niej, że jakieś spojrzenia ciążą na jej głowie i okrążają jej postać.
Nie wiedziała jeszcze, od czego zacznie, co powie, jak to zrobi, a czuła, że musi się rozmówić.
Podniosła się, gdy zobaczyła Cabińskiego przed sobą.
— Jestem dyrektor Cabiński...
Stała, nie mogąc słowa przemówić z gwałtownego wzruszenia.
— Pani raczyła mnie wezwać?... — wyrzekł i ukłonił się z godnością, na znak, że gotów jest słuchać.
— Tak... proszę pana... dyrektora. Chciałam prosić... możeby... — jąkała się, nie znajdując na razie słów odpowiednich.
— Proszę, niech pani spocznie... niech się pani uspokoi... Czy to co tak ważnego?... — szeptał, pochyliwszy się ku niej, a jednocześnie mrugał znacząco na patrzących się aktorów.
— O, bardzo ważne!... — odpowiedziała podnosząc twarz na niego. — Chciałam prosić pana dyrektora o przyjęcie mnie do teatru.
To ostatnie zdanie wypowiedziała szybko, jakby obawiając się, aby jej odwagi i głosu nie zabrakło.
— A!... tylko tyle?... angażować się panna chciała?...
Wyprostował się i przymrużonemi lekceważąco oczyma wpatrywał się krytycznie w jej twarz.
— Umyślnie przyjechałam... Pan dyrektor nie odmówi mi, prawda?...
— U kogo pani byłaś?
— Kiedy nie rozumiem... nie wiem, co...
— W czyjem towarzystwie?... gdzie?...
— Nie byłam jeszcze w teatrze. Przyjechałam z prowincyi umyślnie.
— Nigdzie!?... Nie mam miejsca!
I zawrócił się do odejścia.
Jankę pochwycił jakiś rozpaczliwy strach, że odejdzie z niczem, więc z odwagą i prośbą ogromną w głosie zaczęła mówić z pośpiechem:
— Panie dyrektorze!... Umyślnie przyjechałam do pańskiego towarzystwa. Tak kocham teatr, że żyć bez niego nie potrafię!... Nie odmawiaj mi pan! Nikogo tutaj w Warszawie nie mam. Zgłosiłam się do pana, bo czytałam o nim tak wiele w pismach. Czuję, że mogłabym grać... Umiem na pamięć tyle ról!... Zobaczy pan, abym tylko zagrać mogła... zobaczy pan!...
Cabiński milczał.
— To może jutro przyjść?... parę dni mogę poczekać... — dodała jeszcze, widząc, że nie odpowiada, a przypatruje się jej tylko z uwagą.
Mówiła krótko, urywanie, głos drżał prośbą i temperamentem, modulował się z łatwością i miał tyle oryginalności w dźwięku, tyle ciepła, że Cabiński słuchał jej z przyjemnością.
— Teraz nie mam czasu, ale po próbie rozmówimy się lepiej — odpowiedział.
Chciała mu uścisnąć rękę i podziękować za obietnicę, ale zabrakło jej do tego odwagi, gdyż patrzyło na nią w tej chwili coraz więcej osób.
— Hej, Cabiński!
— Człowieku!
— Dyrektorze! cóż-to?... randka?... w biały dzień, w oczach wszystkich, zaledwie o trzy piętra od Pepy?...
Wołano do niego z krzeseł kiedy się rozstał z Janką.
— Jaka tam randka!...
— Któż to taki?...
— Dyrektor nie mydlij, uwaaż... Tylko to nieostrożnie, tak na proscenium...
— Mamy cię!... Udawałeś kryształ, mój bursztynie!... wołał jeden z towarzyszy, chudy, o ustach wiecznie skrzywionych i jakby ciekących żółcią i złośliwością.
— Idź-że do dyabła, mój kochany!... ani mi się śniło!... pierwszy raz ją widzę...
— Ładna kobieta!... Czegóż chce?...
— Adeptka jakaś... chce się angażować.
— Weź dyrektor. Ładnych kobiet nigdy nie jest za dużo na scenie.
— Dosyć tych krowient ma dyrektor.
— Ba, a chóry?...
— Nie bój się, Władek, nie obciążają one budżetu, bo Caban ma zwyczaj niepłacenia, szczególniej kobietom młodym, przystojnym i początkującym.
— Glas zawsze przesadza... to jego największa wada!...
— Zapomniałeś dyrektor o najważniejszej wadzie: że cię duszę o gażę. A może to zaleta, co?...
— Oj, co nie, to nie!... zaprotestował gorąco Cabiński.
Wybuchnęli śmiechem.
— Każ dyrektor dać sznapsa, to coś powiem — zaczął znowu Glas.
— No, co?
— Że reżyser każe dać po drugim...
— Mój śmieszny panie, twój brzuch rośnie kosztem dowcipu... gadasz już głupstwa.
— Tylko dla głupich... — odciął złośliwie Glas Władkowi i poszedł za kulisy.
— Meches, skórka na buty! — mruknął za nim Władek.
— Jasiu!... — zawołała dyrektorowa z pod werandy.
Cabiński pobiegł na spotkanie.
Była to wysoka, tęga kobieta, o twarzy pełnej śladów wielkiej piękności, starannie malowaniem podtrzymywanej; rysy miała grube, oczy wielkie, wązkie usta i czoło bardzo nizkie. Ubrana była przesadnie młodo i jasno, tak, że z daleka sprawiała wrażenie młodej kobiety.
Była bardzo dumną z męża dyrektora, ze swojego talentu dramatycznego i z dzieci, których miała czworo. Lubiła w życiu grać rolę matrony, zajętej tylko domem i wychowywaniem dzieci, a była największą komedyantką w życiu i za kulisami: na scenie grywała matki dramatyczne i wszystkie starsze, nieszczęśliwe kobiety, nie rozumiejąc nigdy dobrze ról swoich, ale grywała z przejęciem i patetycznie.
Była straszną dla sług, dla dzieci własnych i początkujących aktorek, w których podejrzewała talent. Miała złośliwy temperament maskowany wobec ludzi jakimś przesadnym spokojem, oraz udawaniem słabości i choroby nerwów.
— Dzień dobry panom!... — wołała, uwiesiwszy się z niedbałością u ramienia męża.
Otoczyło ją towarzystwo. Majkowska ucałowała ją na przywitanie serdecznie.
— Jakże dyrektorowa ślicznie wygląda dzisiaj! — zawołał Glas.
— Poprawił ci się wzrok, bo dyrektorowa zawsze ślicznie wygląda! — rzucił Władek.
— Jakżeż zdrowie?... bo wczorajsze przedstawienie musiało dyrektorową dosyć kosztować?...
— Nie powinna dyrektorowa brać takich ról męczących.
— Grała dyrektorowa pysznie!... stałyśmy wszystkie w kulisach...
— Prasa płakała... Widziałem, jak Żarski wycierał oczy chustką.
— Kichał przedtem... ma ogromny katar — zawołał jakiś głos z boku.
— Publiczność była wprost olśniona i porwana trzecim aktem... wstawali w krzesłach.
— Chcieli uciekać od tej przyjemności.
— Ileż bukietów dyrektorowa dostała?
— Spytajcie się dyrektora, on rachunek płacił.
— Ach!... mecenas jesteś dziś niegodziwym! — zawołała słodko dyrektorowa, siniejąc ze złości, gdyż aktorzy krzywili się już z powstrzymywanego śmiechu.
— To z dobrego serca... Wszyscy mówią same piękne rzeczy, niechże ja powiem... rozsądne.
— Impertynent z mecenasa!... jak można?... a zresztą cóż mnie obchodzi teatr!... Grałam dobrze, to Janka zasługa; grałam źle, to wina dyrektora, że mnie zmusza do występów, do przyjmowania coraz nowych ról!.. Jabym tak chciała zamknąć się z mojemi dziećmi, nie wychodzić poza sprawy domowe... Mój Boże!... sztuka to wielka rzecz, a myśmy wszyscy przy niej tacy mali, tacy mali, że każdego występu boję się, jak ognia!... — deklamowała przed mecenasem dyrektorowa.
— Dyrektorowo, proszę na słóweczko — zawołała Majkowska.
— Widzi mecenas, nawet o sztuce niema czasu pomówić! — westchnęła ciężko i poszła.
— Stary koczkodan!
— Wieczna krowienta!... zdaje się jej, że jest artystką!
— Wyła tak wczoraj na scenie, że... jak Boga kocham, można się było wściec!
— Rzucała się po scenie, jak w wielkiej chorobie!
— Cicho!... bo to według niej jest realizm!...
— Już mógłby Caban, bez szkody dla siebie i dla teatru, puścić ją na trawę...
— Tyle dzieci!...
— Myślisz, że ona się niemi zajmuje?... a jakże!... Dyrektor i niania.
Takie zdania i uwagi krzyżowały się po odejściu dyrektorowej z Majkowską.
Komedya uniesień, zachwytów, życzliwości trwała tylko chwilę.
Pod werandą Majkowska kończyła rozmowę.
— Daje mi dyrektorowa słowo?
— Dobrze, zrobi się zaraz.
— Musi tak być. Nicoleta zrobiła się po prostu niemożliwą w towarzystwie. Ośmiela się już krytykować grę pani!... Wczoraj słyszałam, jak wygadywała przed redaktorem — mówiła Majkowska.
— Jakto?... mnie się czepia?... — zapytała ze złością dyrektorowa...
— Nigdy się w plotki nie bawię, nie umiem siać zawiści, ale...
— Cóż ona mówiła?... przed redaktorem, mówi pani?... Nędzna kokietka.
Majkowska uśmiechnęła się nieznacznie, ale prędko odpowiedziała:
— Nie powiem... nie lubię głupstw powtarzać!...
— Zapłaci się jej za nie!... Damy jej radę!... — szepnęła dyrektorowa.
— Dobek! sufler... do budy!
— Próba!
— Na scenę! na scenę!... — zaczęto wołać z widowni.
— Chodźmy!... Czy dyrektorowa dzisiaj co gra?...
— Nie.
— Dyrektorze! — zawołała Majkowska — już można... dyrektorowa się zgadza.
— Dobrze moje robaczki, dobrze...
Poszedł pod werandę, gdzie już siedziała Nicoleta z jakimś niemłodym jegomością, ubranym bardzo starannie.
— Prosimy na próbę... Dzień dobry dziedzicowi dobrodziejowi!...
— Z czego próba? — spytała Nicoleta.
— Z Nitouche... przecież ją pani grasz... ogłaszałem już o tem w pismach...
Kaczkowska, która w tej chwili przyszła i patrzyła, zasłoniła się szybko parasolką, żeby nie parsknąć śmiechem z komicznego zakłopotania Nicolety.
— Nie jestem usposobiona teraz do próby... — rzekła, przypatrując się Gabińskiemu i Kaczkowskiej.
Przeczuwała widocznie jakiś podstęp... ale Cabiński z najpoważniejszą miną wręczył jej rolę.
— Proszę pani rolę... Zaczynamy zaraz — rzekł, odchodząc.
— Dyrektorze!... mój złoty dyrektorze, róbcie teraz próbę beze mnie!... tak mnie jakoś głowa boli, że nie wiem czy będę mogła śpiewać — prosiła.
— Nie można, zaraz zaczynamy.
— Niech pani śpiewa!... ja przepadam za śpiewem pani!... — prosił obywatel, całując ją po rękach.
— Dyrektorze!
— Co, mój sopranie?...
I dyrektorowa wskazała na stojącą w kulisie Jankę.
— Adeptka.
— Angażujesz?
— Potrzeba do chórów... Siostry z Pragi odpłynęły, bo robiły tylko skandale.
— Dosyć sobie brzydka!... — zaopiniowała Cabińska.
— Ale bardzo sceniczna twarz!... ma głos ogromnie ładny ale dziwny...
Janka nie straciła ani słowa z tej rozmowy, prowadzonej półgłosem; słyszała także chór chwalący dyrektorową i drugi chór — drwin... Patrzyła się zdziwionym wzrokiem na wszystkich, nic nie rozumiejąc, co to znaczy?...
— Ze sceny! ze sceny!
Usunęli się wszyscy w kulisy, bo wpadł na scenę cały tłum w galopie.
Kilkanaście kobiet, przeważnie młodych, ale o twarzach wymalowanych, suchych, przygryzionych nerwowością i gorączkowem życiem teatru. Były tam blondynki, brunetki, małe, wysokie, szczupłe i tłuste, jakaś pstra zbieranina ze wszystkich warstw życia. Były pomiędzy niemi twarze madonn o wyzywających spojrzeniach i twarzą płaskie lub okrągłe, bez wyrazu i inteligencyi, dziewczyn z ludu.
Dwie cechy tylko miały wspólne: były wszystkie ubrane mniej lub więcej przesadnie, modnie i miały w oczach to coś, co się tylko nabywa na scenie — jakiś wyraz swobodnej beztroski i cynizmu znudzonego.
Zaczęły chórem śpiewać.
— Halt!... Na nowo! — ryczały prawie olbrzymie bokobrody i wielka, czerwona twarz dyrektora orkiestry.
Cofnęły się i weszły ociężale, zawodząc jakąś zbiórową kankaniadę, ale co chwila rozlegał się trzask batuty o pulpit i skrzek:
— Halt!... na nowo! Bydło!... mruczał pod nosem, wywijając pałeczką.
Próba chórów ciągnęła się dosyć długo.
Aktorzy, rozproszeni po krzesłach, ziewali znudzeni, a ci, co brali udział w wieczornem przedstawieniu, chodzili za kulisami, obojętnie czekając na swoją kolej próby.
W męskiej garderobie Wicek czyścił buty reżyserowi i śpiesznie opowiadał o rezultacie wycieczki na Hożą.
— Oddałeś?... odpowiedź masz?...
— Ojej!...
I podał Topolskiemu długą różową kopertę.
— Wicek!... jak słowo piśniesz o tem kulfonie, to wiesz, co cię czeka.
— Nie nowina!... Ta pani to samo mi powiedziała, tylko, że z dodatkiem rubla.
— Morys! — zawołała ostro Majkowska, stając we drzwiach garderoby.
— Zaczekaj... z jednym oczyszczonym butem nie pójdę przecież!...
— Czemu służąca nie oczyściła?
— Służąca jest właściwie u ciebie; ja się jej nigdy o nic doprosić
Uwagi (0)