Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Książka przedstawia burzliwe losy młodego polskiego szlachcica Michała Kaniowskiego, buntownika i rewolucjonisty. W warstwie fabularnej stanowi opowieść o niezgodzie na krzywdę, o zaangażowaniu w walkę z niesprawiedliwością i gotowości płacenia za to najwyższej ceny, odzwierciedlającą dzieje rosyjskiego ruchu rewolucyjnego w latach 70. i 80. XIX wieku.
Płomienie, nazwane „pierwszą polską powieścią intelektualną”, zostały napisane jako polemika z jednostronnymi Biesami Dostojewskiego. Brzozowski stara się przedstawić panoramę ówczesnych idei, racje zarówno tradycjonalistów, konserwatystów, klerykałów, jak i zwolenników przebudowy społeczeństwa, także radykalnych rewolucjonistów, niekiedy unikając jednoznacznych ocen. Refleksje i dyskusje bohaterów Płomieni na temat kształtu polskości, konfliktów społecznych, ideologii, znaczenia jednostki wobec historii, egzystencjalnych problemów, jakie rodzi materializm, inspirowały kolejne pokolenia intelektualistów i pisarzy, m.in. Miłosza, Kołakowskiego i Tischnera.
- Autor: Stanisław Brzozowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski
W dzień wiosenny szedł przez swój ogród car Aleksander z synem. Było to jeszcze w początku panowania, czasie iluzji i marzeń. Nagle usłyszał kroki, ktoś szedł za nim. Car przyśpieszył kroku. Gdy zbliża się do cara ktoś, ten stara się uciec jak przed złym sumieniem. I sumienie to szło wtedy za carem, przez aleje parku. Sierno-Sołowjewicz654 szedł, niosąc mu myśl wskazującą drogę sławy i szczęścia ludowego. Car kazał Sołowjewicza pocałować — tak samo uczynił Judasz. Przeszło parę lat. Sołowjewicz umarł na Sybirze. Nie brakowało, nie mogło brakować ostrzeżeń w Zimowym Pałacu. Czy nie dolatywał tu śmiech Katarzyny655 gziącej się z kochankiem? Czy nie błąkał się po salach siny trup Pawła656 z zaciśniętą szyją i zmiażdżoną głową? Czy nie rozlegało się tu westchnienie Aleksandra I, który marzył, że będzie człowiekiem, a został ojcobójcą, zdrajcą ludów, pogardzonym przez własną myśl lepszą? Czegóż szukał na dnie kieliszka Aleksander II? Tego samego zapomnienia, które dawała zesłanemu przez jego ojca w sołdaty poecie Poleżajewowi opiewana przez niego siwucha. Trzeba było roztopić w czymś ołowiany ciężar nudy.
Car nudził się. Czuł, że jest w nim pustka. A każda pusta godzina — ciężka i nudna jak jesienny opar — krwią była znaczona. Car nie widywał duchów. On myślał, że morduje zbrodniarzy. Lał krew najszlachetniejszą Rosji i nie widział, Polskę w krwi utopił i nie widział Na Litwę posłał Murawjewa, którego krwiożerczą duszą się brzydził. Krew i łzy płynęły pod zamkiem — car nie widział. On myślał, że to jest Bóg. Że to mu położył na czole rękę Bóg z ikon, że on odpowiada tylko przed nim. Ale ikony milczały, nic nie dawało zapomnienia bożemu pomazańcowi, z głębi Pałacu biegł cichy płacz kobiecy i kładł się na duszy jak zasłużony wyrzut. W końcu umilkł. Car chłodnymi ustami dotknął czoła żony657 i pojechał do tej, która ją do grobu strąciła. Le roi s’amuse658. Krew niech pada na tego, co z ikon spogląda. Otaczali go ludzie, których znał, czytał im do głębi ich zimnych, nędznych dusz. Wiedział, że śmiać się będą w dzień jego pogrzebu, że jest im niczym. Był sam, czuł, że cisza nocy dopomina się o odwet i grozi. Ręka sięgała po kieliszek jeden, drugi, trzeci, dusza piła zapomnienie, a ręce niewidzialne gotowały już topór, co miał spaść na osądzoną głowę. Car czuł, wiedział, że coś idzie, coś nieuniknionego, i szedł na spotkanie smutny, znudzony, bez jasnej myśli w głowie, z chłodem w sercu. Przeznaczenie było nad nim, za nim, gdy odwracał głowę; widział, czuł je i bał się przemówić. Nie umiał myśleć. Mroczyło się wszystko, kiedy zaczynał rozmyślać i zastanawiać się głębiej. Ziemia zbroczona krwią, on na katafalku w mundurze — woskowy, sztywny, śmieszny, niepotrzebny. Co to jest? Koniec? Koniec czyj? Na pytanie nie odpowiadało nic. Pozostawała musztra, dwór, kobiety, wino. Kobiety zdołały go już znudzić... Znał już je wszystkie. Wiedział, czym mogły być one dla niego. Wojsko i wódka. Goły szereg cyfr, zapach stęchłego papieru? — Nuda, nuda.
Las, las rozrastał się, ciemny, groźny, moczary naokoło. Jakieś szelesty przelatują po gałęziach, liście drżą — las szepce. I nagle milknie, i wtedy wydaje się, że czeka on, czeka na coś wiadomego jemu tylko, coś, co wyhodował on w długie noce w czarnym, głębokim mroku. Liście wiedzą o tym i szepcą o poranku. Szepcą, że przyjdzie on i wychyli się z leśnego gąszczu to, co jest już tam, co wyrosło, dojrzało w długie noce i na co czekał los.
Z okien Pałacu widzieć można było miasto posępne jak zbudowana przez złe duchy twierdza. Udręka jakaś kładzie się na duszy. Powieki przymykają się; myśl widzi: trupy, trupy, trupy, te co były i przeszły, te, które przejdą dopiero. I nic. Myśl na próżno szuka odpowiedzi, po co. Po co umierają ludzie w tym kamiennym mieście. A z ulic pustych nad rankiem, z ulic wypełnionych przez ciszę siną, zdradliwą i czającą się, wysuwa się jakieś pytanie o twarzy wzgardliwej i szyderczej: Tyś powinien wiedzieć, ciebie posłał tutaj sam Bóg. Trudno wierzyć w Boga, sumienie, duszę, posłannictwo w tym mieście, w którym pogarda człowieka występuje twarda i oczywista jak granit. Spadał kamienny, sołdacki, ciężki, pijany sen.
...Życie ginie w jakiejś mglistej pustce, która nie wie, po co jest, i mija. Każda z tych równych ulic prowadzić się zdaje w nicość. I znudzonym krokiem urzędnika człowiek idzie, idzie i zachodzi w śmierć: umarły idzie dalej, taki sam znudzony i obojętny, niepotrzebny nikomu, ani sobie.
W Petersburgu wiara w pośmiertne życie staje się koszmarem. Wieczne trwanie ranków szarych i mglistych wieczorów, kiedy chłodny, lodowaty wiatr z Newy dmie ulicami. Źle się myśli w Zimowym Pałacu. Miasto szepce, tai się, czyha. Ziewa coś kamiennego na dnie duszy. Sam los, już nieżywy, jakby umarły przed dokonaniem, idzie przez chłodne, wiecznie te same ulice, ziewając.
W tych ostatnich dniach umysły nasze wpadły w dziwny stan. Nie wiem, być może, że widzę innych przez pryzmat własnego usposobienia. Ale we mnie pozostało wspomnienie tych dni, jak jakaś straszliwa, z niczym porównać się nie dająca legenda petersburska, o kolorycie tak odrębnym, jak ten, który prześwieca z opowiadań petersburskich Gogola, z powieści Dostojewskiego. Nie. Jest on inny. Dostojewski wnosił własną grozę swych zbolałych nerwów. Wnosił niepokój. Tu zaś wszystko jest gorączkowo chłodne. To nie znaczy, abyśmy w tym czasie stracili zimną krew albo jasność myśli. Nie. Przeciwnie. Tylko z tego, co czyniliśmy, z walki, jaka trwała nieubłagana, z tego straszliwego pościgu rodziła się atmosfera trudna do określenia. Ludzie dzień za dniem, godzina za godziną budowali dzieło śmierci. A co chwila musieli sami bronić swego istnienia, znikać przed obławą, ratując się przed krwiożerczym wzrokiem w gęstwie nocy, i w swoim ukryciu snuć dalej śmiertelne dzieło, nieustannie, nieprzerwanie. We własnych swych oczach człowiek stawał się widmem. Noce nieprzespane, nieustanne zmiany mieszkań, nieustanny pościg poza nami, ciągle szerzące się wieści, że ten lub ów wpadł w ręce policji — wszystko to wyrastało w jakąś odmienną, śmierć i życie jednoczącą rzeczywistość.
Rankiem któregoś z tych dni szedłem jakąś mało uczęszczaną uliczką. Z przyzwyczajenia ogarnąłem wzrokiem całą ulicę, nie dostrzegłem nic podejrzanego. Przede mną po tym samym trotuarze wlokła się jakaś zgarbiona, dziwnie mała ludzka postać. Szła, trzymając się jakby jak najbliżej muru, miało się wrażenie, że ręką maca ona drogę... Ominąłem ją. Człowiek spojrzał na mnie. Była to dziwna twarz. Zielona skóra oblekała szkielet czaszki, ust nie widać było, tak były zaciśnięte. Kości przeświecały przez skórę. Zgasłe oczy pełzały bez wyrazu i ruchu. Coś jakby wspomnienie jakieś przesunęło mi się przez głowę. Człowiek ten patrzył na mnie. Nagle poruszyły się usta i wyszedł z nich głos głuchy, z trudem formujący słowa. Wydawało się, że wymawianie sylab, wyrazów jest dla mówiącego trudem nadmiernym i niemiłym, że tam na dnie tej duszy przebywa coś obcego wszelkiej formie, wszelkiej treści. Ten cień ludzki mówił do mnie, nazywając mnie po imieniu...
— Kaniowski, nie poznaje mnie pan? Tak to dawno... siedem, osiem lat... Nie pamięta mnie pan... Był pan u mnie w ten wieczór i dlatego pamiętam. Tak dawno. Jestem Schultz... Pamięta pan... Schultz.
Odmalować się musiało na mojej twarzy przerażenie. Schultz uśmiechnął się smutnie i rzekł:
— Zmieniłem się... tak. Siedem lat sam, ciągle sam. Ciągle sam. Co się z panem działo?...
Krzyknąłem... Ale Schultz położył już palec na ustach...
— Nic... nic... Niech pan idzie... nie wiem już nic... nie pamiętam. Nie znałem pana... nic nie wiem o niczym. Niech pan idzie, proszę, niech pan idzie.
Trząsł się całym ciałem, oparty plecami o mur. Z oczu bezbarwnych płynęły łzy. Ręce podnosiły się błagalnie, bezsilnie drżały.
— O, niech pan idzie, ja już nic nie wiem. Ojciec umarł, matka umarła. O Boże, niech pan idzie. Zobaczą, zobaczą, zobaczą.
Był chłodny dzień, wiatr przenikliwy i wilgotny wiał poprzez ulice. Po czole Schultza spływały wielkie krople potu. Drżały w nim wszystkie kosteczki.
— Niech pan odejdzie ode mnie, odejdzie, oni widzą, zobaczą. Siedem, siedem lat byłem sam jeden. Oni widzą, zobaczą, schwycą. Oni są potężni, są wszędzie.
Nie mogłem zdecydować się zostawić go tak drżącego, chorego na ulicy. Usiłowałem uspokoić go:
— Zawołam panu tylko dorożkę. Pan musi wrócić do domu.
On nie chciał słyszeć nic. Trząsł się, odpychał mnie dygocącymi rękoma i prosił jakimś przerywanym, skowyczącym głosem:
— Proszę, proszę odejść. Zobaczą, zobaczą.
Musiałem odejść. Gdym skręcał w uliczkę, obejrzałem się: widziałem, jak pełzł, oglądając się i trzęsąc. Głowa zdawała się giąć i chwiać na bezsilnym karku. Robił wrażenie człowieka, w którym cały szkielet był połamany. Nogi posuwały się, jakby tylko luźnie były sczepione z kadłubem, ręce zwisały. Osiem lat przesiedział w więzieniu. Tak na uboczu od wszystkiego stała jego sprawa, że zapominano o niej bezustannie, i tam za murem mijało jego życie w kamiennym grobie, aż wreszcie wypuszczono na światło dzienne ten cień człowieka, zniszczony, zdarty strzęp ludzki. Strach pełza w tych czasach wszędzie naokoło nas. Szpiegów kręciły się całe roje. Chodziliśmy po Petersburgu jak po lesie. Cały system znaków umówionych, wypracowanych w znacznej części przez Michajłowa jeszcze, służył do porozumiewania się. Jakiś niedostrzegalny znaczek w umówionym kącie poczekalni tramwajowej, kawiarni, i sposób zawieszenia firanki w oknie to był nasz język. Czuliśmy poza sobą nieustanną obławę, a w myśli kuliśmy groźny, zawieszony nad skazaną głową topór. I tak płynęły dnie. Któregoś dnia dokonano rewizji w sklepie, z którego szedł podkop. Otwór prowadzący do podkopu był zakryty deską, całkiem podobną do tych, jakimi oszalowane były ściany sklepu. I tego samego jeszcze wieczora kończyliśmy ostatnie przygotowania.
My wiedzieliśmy, że nieuchronne się zbliża. Dla osaczonych byliśmy groźni i tajemniczy jak noc. Była tylko ta pewność, że jest nieustanne niebezpieczeństwo w tej nocy, że żyje, rośnie w niej coś groźnego. Opracowano i inny plan. Oddział ludzi, którzy mieli czekać cara z bombami w ręku, gdyby nie pojechał przez Sadową.
Bomby obmyślił i przygotował Kibalczyc. On był z nas najspokojniejszy. Na próżno szukałem w nim śladu jakiegoś wzruszenia. Był spokojny i chłodny jak te gwiaździste przestrzenie, w których tonął myślą. Myśl jego nie przestawała pracować nadal w tym czasie nad ulubionymi zagadnieniami.
Spokojny i pogodny był jeden z tych, którzy mieli pójść w stanowczy dzień z bombą, Hryniewiecki659. Był on jak człowiek doskonale pewny, że stoi na słusznym posterunku i zrobi to, czego zadanie wymaga. Był nazbyt przekonany o sprawiedliwości dzieła, by potrzebować miał wzruszenia i entuzjazmu. Nie dlatego, by była to natura chłodna i czerstwa. Wręcz przeciwnie — ale entuzjazm jego i wzruszenie roztopiły się całkowicie w wielkim, mocnym jak życie przejęciu się sprawą. Kochał on ją jakimś ciepłym, rodzinnym przywiązaniem. Inaczej nie mogłem określić sobie tego spokoju i siły... Należał do tych wyjątkowych natur, które zrastają się tak całkowicie z abstrakcyjnymi hasłami, że przestają one być czymś oderwanym dla nich. Szedł on na czyn jak młody kosiarz wczesnym rankiem na łąki, jak robotnik, który idzie karczować lasy. Wiekowe dęby żyły stulecia. Topór grzmi po ich pniach, nie budząc wyrzutów umienia: młoda głowa widzi już te złote niwy, które falować będą na wykarczowanym obszarze, widzi młody, przez własną wolę człowieka wyhodowany las. Takie wrażenie robił na mnie Hryniewiecki, spokojny i niemal wesoły szedł on na pracę tego dnia jak na każdą inną. Nie było w nim romantyzmu, dramatyzowania swej roli, afektu.
Pracowałem z nim którejś nocy w podkopie i wszystko, co mówił, było nacechowane tą samą jasną, pogodną siłą. On sam nie pojmował nawet, jak wielka była ta moc, tak doskonale zrósł się nią, tak całkiem stała się ona jego naturą. Wątpić — to było dla niego coś tak niemożliwego, jak nie oddychać. Nie rozumiał wprost tego podniecenia, w jakim ja się znajdowałem: nie rozumiał, że to, co ma nastąpić, wydaje mi się wyjątkowe. Dla niego to część drobna jednej wielkiej pracy. I chociaż ja to samo wiedziałem myślą, nie umiałem tak czuć. Prawie był przekonany, że zostawi w ten lub inny sposób życie, jeżeli mu wypadnie wykonać czyn, ale i na to patrzył on całkiem spokojnie. Lubił porównywać niebezpieczeństwo walki z niebezpieczeństwami wielu prac fabrycznych. Ryzyko nawet tam bywa większe.
Cechą charakterystyczną, zdumiewającą wprost, tak rozwiniętą w Hryniewieckim, było to, że absolutnie siebie nie podziwiał, nie uważał się za bohatera, nie widział niczego wyjątkowego ani w sobie, ani w całej sprawie. Powtarzam raz jeszcze: szedł na czyn jak kosiarz doskonały na żniwo. Kiedy atmosfera społeczna zaczyna wytwarzać ludzi tego typu, czyn, do którego ci ludzie dążą, musi być dokonany. Dążenie historyczne staje się niepowstrzymane, kiedy staje się naturą jednostek, prawem ich żywiołowego rozwoju.
Hryniewieckiego Żelabow wprowadził w nasze koło i niezmiernie cenił. Sam zaś Żelabow rósł w miarę, jak zbliżał się dzień. Na dni parę przed ową niedzielą byliśmy z nim razem raz jeszcze w twierdzy u Nieczajewa. Plan ucieczki należało zmienić. Musiała ona być odłożona aż do czasu, gdy zamach zostanie wykonany. Teraz należało unikać wszystkiego, co mogło wzmóc czujność policji. I Postanowiliśmy jednak, że Nieczajew sam wyda ostateczną decyzję. Chodziło o jego życie. Żelabow ani na chwilę nie wątpił o wyborze Nieczajewa. Zastaliśmy go chorego, w gorączce. Wyglądał tak straszliwie,
Uwagi (0)