Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Książka przedstawia burzliwe losy młodego polskiego szlachcica Michała Kaniowskiego, buntownika i rewolucjonisty. W warstwie fabularnej stanowi opowieść o niezgodzie na krzywdę, o zaangażowaniu w walkę z niesprawiedliwością i gotowości płacenia za to najwyższej ceny, odzwierciedlającą dzieje rosyjskiego ruchu rewolucyjnego w latach 70. i 80. XIX wieku.
Płomienie, nazwane „pierwszą polską powieścią intelektualną”, zostały napisane jako polemika z jednostronnymi Biesami Dostojewskiego. Brzozowski stara się przedstawić panoramę ówczesnych idei, racje zarówno tradycjonalistów, konserwatystów, klerykałów, jak i zwolenników przebudowy społeczeństwa, także radykalnych rewolucjonistów, niekiedy unikając jednoznacznych ocen. Refleksje i dyskusje bohaterów Płomieni na temat kształtu polskości, konfliktów społecznych, ideologii, znaczenia jednostki wobec historii, egzystencjalnych problemów, jakie rodzi materializm, inspirowały kolejne pokolenia intelektualistów i pisarzy, m.in. Miłosza, Kołakowskiego i Tischnera.
- Autor: Stanisław Brzozowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski
— Widzieliśmy — mówiła Sonia — jak otacza policja dom, w którym on był. Z zamarłym sercem patrzyliśmy na nieuchronną zgubę. Miał on wtedy przy sobie ważne papiery, szyfry, klucze. Ani myśleć o ratunku; wtem widzimy, od domu pędzi jakiś człowiek w czerwonej koszuli, na harmonijce gra, komaryńskiego615 tańczy, o białym byczku śpiewa.
„Cyprianow” — powiada Michajłow.
Nie śmieliśmy wierzyć oczom, a on pośrodku ulicy hołubce616 wywija z klasyczną ścisłością, wpada wreszcie pomiędzy nas i powiada:
„Muzyka nie spodobała się, powiedzieli: »Ruszaj won, przy rewizji przeszkadzasz«. Przy nich już nawet potańcować ani zagrać nie można”.
Widziało się, słuchając tego, uśmiechnięte oczy Cyprianowa, jego pogodną twarz. I znikała pamięć, że legł on w Moskwie, na ulicznym bruku, z czarną raną w głowie. Pamiętałem, jak znosił Oli bukiety w Odessie, jak pędził ulicą na swoim koniu naprzeciw prowadzącej ją straży w Twiery, bezpośrednio po ocaleniu z zanadrza wydobył pęczek świeżych konwalii. Marzyciel, który na trzy godziny przed śmiercią jeszcze Republikę617 Platona czytał, marzył o tym, kto napisze nową, nie nad brzegami Ilyssu618 wznoszącą się już, lecz obejmującą Atlantyk i Wielki Ocean. Trzy godziny jeszcze przed chwilą, gdy padł czaszką na twarde kamienie, świeciło w niej jeszcze złote słońce myśli.
Perowska z wolna, z wolna zbliżała się ku wspomnieniom coraz droższym, coraz bliższym, mówiła, jak poniósł z sobą do katorgi pierścień z włosów trzech sióstr spleciony Piotr Aleksiejew619 — „mnie, Olgę Lubatowicz i ją siostrami, nazywał” — mówiła.
I wydawało mi się, że ona jeszcze żyje tam, uśmiecha się, myśli teraz gdzieś we wspomnieniach Aleksiejewa, Myszkina.
Żelabow podszedł do nas.
— Dmochowski620 umarł — powiedział — i Hipolit Myszkin wygłosił nad jego trumną mowę pogrzebową. On, skuty, ogolony katorżnik, wśród cerkwi, gdzie szczękały łańcuchy i broń, nad trumną nieznanego sobie, umęczonego brata, i mówił: „Nie wierzcie, że on umarł, on nie śpi nawet — tamten, którego nie znam, lecz wiem, że cała jego wola, wszystkie jego myśli są tam i żyją w dziesiątkach, setkach piersi, w które on je przelał. Na próżno śpiewać mu tu pogrzebalne hymny: on żyje, nie przestaje żyć — z jego krwi, z krwi wszystkich nas wyrasta nowe życie, nowa przyszłość szczęścia i swobody”. Pijany pop mu odparł na to krótko: „Kłamiesz! Nie wyrośnie”, a Myszkin, wskazując popa, rzekł: „Za zgasłego raba bożego621, Eustafiusza, pomódlmy się, bracia, umarł bowiem i nie wstanie”. Pop zaklął, przeląkł się i zemknął, a Myszkin mowę dokończył. Czy jest co większego, bardziej podziwu godnego niż te egzekwie622, jakie sprawia nad trzymającym go w swych krwawych szponach caratem, w jakiejś zasypanej przez śnieg cerkiewce syberyjskiej katorżnik w gronie innych katorżników?
— Teraz masz słuszność, Taras — mówił Michajłow. — Teraz czujesz, jak powinieneś czuć ty. Tak, tu jest nienarodzona nigdy dotąd moc. Międzynarodówka i Narodna Wola staną obok siebie kiedyś. Kirsanow mówi, że my oderwaliśmy się od podłoża masowego ruchu. Niech mi Kirsanow da masy, a stworzymy mu międzynarodówkę. Teraz my na własnych ramionach i głowach dźwigamy sklepienie, aby masy mogły pod nim żyć, nie zginając karku.
— A co z Nieczajewem będzie? — zapytała Perowska.
— Do Nieczajewa idzie Miszuk — rzekł Żelabow.
Skinąłem głową. Gdy otrzymaliśmy z Petropawłowskiej Twierdzy krwią spisaną karteczkę Nieczajewa, w której żądał on porozumienia z nami i wskazywał drogę, prosiłem, aby mnie powierzono tę funkcję. Nie potrzebuję mówić, jak podziałał na nas ten głos z mogiły: pogrzebany w niej od lat dziesięciu bojownik mówił tym samym tonem płomiennej, niewygasłej, nieubłaganej nienawiści.
Myślałem o czasach, które upłynęły od tych dni. Byłem jak starzec, tyle już przeżyłem drogich głów. Istotnie, mieszali mi się żywi z umarłymi i w taki jak ten wieczór krążyła moja myśl nad cichą zatoką śmierci.
Michajłow miał kult umarłych, droga mu była każda pamiątka, każdy ślad pozostały po poległych towarzyszach. Teraz upominał on się od Wiery o jakąś fotografię Kwiatkowskiego.
— To jest szaleństwo — mówił Wołczok — jestem przekonana, że u fotografa byli szpiedzy, gdyśmy stali z Aleksandrem, czekając, fotograf czegoś w książce szukał, a nad jego głową żona jego czyniła nam taki znak — pokazała ręką na szyję. — I tam chcesz iść.
— Nie tam, ale do całkiem innego zakładu.
— To wszystko jedno — mówiła Wiera — mogli wydać rozporządzenie, aby aresztować każdego, kto przyjdzie z tymi fotografiami.
— Więc ma na próżno — z udanym spokojem mówił Michajłow — dopominać się pamięć o drogie rysy.
— Kto inny przynajmniej niech idzie — rzekła Perowska.
— Kogo innego wezmą, a mnie nie — powiedział Michajłow — zresztą pomyślę jeszcze.
Nie zwracaliśmy na przedmiot ten więcej uwagi. Kibalczyc zaczął jakiś długi spór z Sablinem i z wolna jego zamglone oczy rozjaśniły się.
— Jest kraj, w którym pomimo wszystko wszyscy jesteśmy solidarni i powiązani: myśl, tam jest ojczyzna człowieka. I przecież zrozumiejcie, że to jest właściwa ojczyzna — w ścisłym, dosłownym znaczeniu — myśl, poznając dziś, stwarza glebę dla przyszłych pokoleń, gdyż stwarza ich władzę nad światem. Każdy powinien mieć tam coś swego. Wszystko inne może być pomyłką. Cała Rosja może być pomyłką, Europa może być pomyłką, ale to, co tam jest, zostanie. Właściwie najpożyteczniejsze i najwydatniejsze jest to, co człowiek robi pośród gwiazd, to, co on tam wyorze, każda skiba, każda bruzda są wieczne.
— Tyś powinien wiersze pisać — rzekł Sablin.
Kibalczyc niezbyt dobrze rozumiał żarty i czuł się wobec nich skrępowany. I teraz obawiał się, czy nie ma w tym jakiejś ironii.
Sablin objął go:
— Ależ nie, ja szczerze. Tylko widziałem ciebie ze złotym pługiem wśród szafiru nieba i gwiazd, a to jest piękne.
— Michajłow, który dba o naszą mitologię, ma nową zdobycz:
I Kibalczyc w gwiazdy idzie ze swą sochą, złotem połyskującą i wśród gwiazd obrotów znaczącą swoje bruzdy, aby w nie swe ziarno rzuciła myśl, aby plon przetrwał niezliczone wieki, aż człowiek się wzniesie myślą znów w te strony i znajdzie ślad po niej — próbowała żartować i nagle spoważniała Perowska.
Michajłow mówił:
— Bylibyśmy biedniejsi o coś wielkiego, gdyby nie było pośród nas człowieka z myślą nadgwiezdną, cichą jak niebo. To jedno wspólne jest pomiędzy ludźmi, to daje niezachwiany grunt, czysta, niezwyciężona prawda dzisiaj i na wieki.
— Czy Aleksander Drugi patrzy kiedy w gwiazdy? — pytał Sablin półgłosem.
— Jeżeli tak — mówił Żelabow — to wyczyta w nich śmierć.
Kibalczyc przytwierdził poważnie:
— Ciężko żyć musi być człowiekowi pod grozą prawdy, ciężko żyć, kiedy nie zdoła on wejść nawet myślą w ciszę. — I ze spokojem rzekł: — Dla niego jest lepiej, iż umrze.
Dla Kibalczyca śmierć była znakiem matematycznym, czymś, co nie wstrzymywało jego myśli. Zakończywszy pracę rewolucyjną, każdego dnia oddawał się badaniom nad problemami kierownictwa balonów. I jedno nie przeszkadzało drugiemu, tylko gdy zaczynał mówić o życiu, stawał się zmęczony. Zauważyłem, że denerwują go, męczą wrażenia zbyt jaskrawe, niezharmonizowane. Nie lubił sporów i zamykał oczy, słuchając przeciwnika i myśląc o swoim. Kirsanow usiłował raz przytłoczyć go bogactwem swej erudycji623 i zabić ironią, a gdy skończył, Kibalczyc siedział jeszcze nieruchomo przez długą chwilę... Wreszcie otworzył oczy i rzekł: „Wybacz mi, ale zapomniałem, o co chciałeś spytać”.
Teraz spojrzał na nas swoimi otwierającymi się nagle oczyma i rzekł:
— To jest jednak ciekawe, czym jest przestrzeń poza głową ludzką.
— Michajłow wierzy w Boga — powiedział Żelabow.
Aleksander uśmiechnął się:
— Tak, bo jest zboże, praca, poezja grecka, Międzynarodówka i wy.
— A Żelabow myśli z gniewem — żartował Sablin — jak ten Bóg może istnieć.
— Nie — powiedział spokojnie Żelabow — myślę tylko, że trzeba znaleźć inne słowo. To, co jest, jest i musi być zależne ode mnie. Nie może być wypowiedziane ostatnie słowo.
— Chciałbym raz spojrzeć na świat oczami Łobaczewskiego, jego wewnętrznym wzrokiem — marzył Kibalczyc — jest rzecz straszliwa, jak ta wielka, obca, wszechpotężna rzecz nieustannie poza nami żyje.
— Za mało się kocha Kibalczyca, panowie — wołała Sonia — stanowczo za mało się kocha Kibalczyca. On sam nie wie, ona nie wie, nasza kochana Katarzyna — było to żartobliwe przezwisko Kibalczyca — jaki jest piękny. — Mówiła to wesołym głosem, ale w oczach miała łzy. — Żebyście wiedzieli — skończyła, obejmując nas wszystkich spojrzeniem — jak ja was kocham — i oczy jej spoczęły wreszcie na postaci Żelabowa.
I on poczuł na sobie ten wzrok i po jego ostrej, pięknej twarzy wodza przebiegł rumieniec. Żegnaliśmy się w ten wieczór cisi i spokojni. Na drugi dzień po południu szedłem się przebrać, by iść na wskazaną przez Nieczajewa schadzkę, gdy spotkała mnie Wiera, blada z sinymi wargami:
— Michajłowa w tej chwili wzięli u fotografa.
W tej chwili myślałem, że Ola stała się dla mnie jeszcze dalsza, jakby po raz drugi stracona; coś zimnego zatargało mi w sercu i szeptało: skończże prędzej, skończże raz i ty. A przed oczami przesunęła się twarz Aleksandra Michajłowa: jasna i poważna. Narodnaja Wola żyje przez was, dzieło ludzkie, a niedosiężna, nieprzemijająca, potężna jak bóg. Wytrwam, Dmitrycz — zaszeptało znużone, zziębłe serce. Wytrwają wszyscy. Narodnaja Wola — będzie żyła.
— Trzeba uprzedzić ludzi — powiedziałem do Wiery. — Ja na dziewiątą będę wolny.
Schadzka była naznaczona na szóstą — musiałem się spieszyć.
Nieczajew nie utracił w lochach więziennego osamotnienia demonicznej siły, dającej mu władzę nad duszami. Podczas rozprawy sądowej sędziowie nie usłyszeli od niego nic prócz okrzyku:
— Niewolnikiem waszego tyrana już nie jestem. Nie uznaję was za sąd.
Skazano go na ciężkie roboty, rząd pogrzebał go w Petropawłowskiej Twierdzy, w Aleksiejewskim rawelinie625. Tu zjawił się u niego naczelnik Trzeciego Wydziału, generał Potapow, przyrzekając złagodzenie kary za zeznania i wskazówki co do ruchu rewolucyjnego. Nieczajew odpowiedział policzkiem. Przykuto go łańcuchem do ściany. Nie zdołało jednak i to złamać siły jego ducha i charakteru. Przykuty do muru w celi podobnej do grobu, odcięty od świata, przekonał on żołnierzy, że jest przedstawicielem jakiejś tajemnej potęgi, że boją się go nawet skrępowanego i unieruchomionego. Pozwolił zręcznie, splatając urywane pół słowa, domyślać się, że jest on w porozumieniu z prawym626 cesarzem Rosji, wielkim księciem Konstantym Mikołajewiczem627, że Aleksander II nie miał prawa do tronu, urodził się bowiem wtedy jeszcze, kiedy ojciec jego, Mikołaj I, był wielkim księciem — nie cesarzem. Umiał on uderzyć w więzieniu w żywą w duszy rosyjskiego chłopa strunę oczekiwania, w tkwiące w niej podejrzenia, że musi być nieprawdziwy, podstawiony, jeżeli życie jest takie, jakie jest.
Co do osoby Konstantego krążyły jakieś niejasne legendy. Wiadomość o jego liberalizmie, o jakichś pseudokonstytucyjnych projektach, rola jaką odgrywała jego żona przy oswobodzeniu włościan — wszystko to przedostawało się w formie głuchych pogłosek do ludu. Murawjew po zamachu Karakozowa dokładał starań, aby podejrzenia skierować ku osobie księcia. A sam Konstanty? Konstanty Mikołajewicz był stylowym partnerem carskiego dramatu: liberał ten i Hamlet w ciągu tureckiej wojny628 brał udział w różnych malwersacjach dostawowych. Rosyjski Hamlet spekulował na głodzie żołnierzy.
Straż Nieczajewa wierzyła, że pilniej od innych strzeżony więzień musi być istotnie kimś potężnym i groźnym. Podtrzymywało ją w tym mniemaniu wyzywająco śmiałe zachowanie się Nieczajewa i ten dziwny strach, który bezwiednie powstaje w duszach słabych i niskich w zetknięciu ze skrępowaną chociażby siłą. Sam fakt, że on generałów po twarzy bił, był poważnym czynnikiem w ugruntowaniu i utrwalaniu się legendy.
W tym czasie Nieczajew tak już władał częścią garnizonu twierdzy, że szedłem oto na schadzkę z nim w towarzystwie żołnierza. Przeszliśmy zwodzony most. Wiatr zwiał śnieg z rzeki i leżała ona teraz jak czarny, matowy kamień. Było mroczno na podwórzu fortecy. Żołnierz wymawiał jakieś hasła, coś porozumiewawczo szeptał i otwierały się przed nami jedne za drugimi ciężkie wrota, kraty. Szliśmy sklepionym, wijącym się korytarzem; miałem wrażenie, że idę przez katakumby629 i myśl szukała już tej krypty, w której spocznę. Wreszcie otworzył mi żołnierz jakieś drzwi.
W celi paliła się zakopcona, licha lampka kuchenna. Łańcuchy zgrzytnęły, kiedym wszedł. Pod ścianą spostrzegłem przede wszystkim parę oczu błyszczących jak węgle. Nie poznałem Nieczajewa. Przede mną siedział szkielet o płonącym spojrzeniu. Gdy zaczął mówić, zabrzmiał ten głos jak wspomnienie, chociaż mówił teraz ochrypłym, zdławionym szeptem. Nie poznał i on mnie zrazu. Z ciężkim i głębokim wzruszeniem zbliżałem się ku niemu. Gdym podszedł, spostrzegłem niemal z przerażeniem, że twarz Nieczajewa kurczy się i drga, że wstrząsa nim wstrzymywane łkanie. Nie widziałem nigdy rzeczy tak strasznej, jak ten dławiony w tej płomiennej piersi płacz. Nogi zatrzęsły się pode mną i głos drżał. Przez ciężkie, duszące łzy wyszeptałem:
— Przyjacielu, po tylu, tylu latach.
Nieczajew podniósł rękę ku mojej twarzy i zaczął gładzić nią skronie i czoło pieszczotliwie, przesunął dłoń po moich włosach, położył ręce na ramionach i trzymając je na nich, patrzył mi w oczy niemym, głębokim spojrzeniem. Nie mogłem mówić. Głowa gięła mi się do jego stóp i kolan. Nie przewidywałem, że tak strasznie zdoła jeszcze cokolwiek bądź mną wstrząsnąć. Nieczajew chwycił moje dłonie i uścisnął. Ręce miał rozpalone.
— Wytrwałeś, szlachcicu — rzekł. — Powiedziano mi twoje nazwisko, że ty przyjdziesz. Ucieszyłem
Uwagi (0)